Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo

My, rówieśnicy geostrategicznej pauzy, urodzeni na początku lat 90., byliśmy „pokoleniem RTL 7”. Zachodnio (z niemiecka, panie) brzmiąca nazwa tego kanału, na którym jednak nadawano po polsku, była jak przedsmak dania głównego. Podawanego od poniedziałku do piątku, tuż po powrocie ze szkoły, japońskiego anime „Dragon Ball”.

Publikacja: 22.03.2024 17:00

Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Początek lat dwutysięcznych. Decydenci spółdzielni mieszkaniowej zarządzającej blokiem, w którym mieszkamy, postanawiają „zneutralizować” rakotwórcze działanie ogrzewającego go azbestu. Decydują więc, by ściany budynku… pomalować. Podobno wcześniej, przed naniesieniem farb, czymś tam te bloki od zewnątrz jeszcze posmarowali, ale całe to działanie wciąż nie wydawało się zbyt przekonujące. I chyba faktycznie nie było, bo za kilka lat azbest po prostu zdarto. W całym tym przedsięwzięciu był jednak jakiś metaforyczny rozmach. Okołomagiczne przekonanie, że zewnętrzną warstwę wystarczy z szarej uczynić kolorową, by to, co jest ukryte w środku, przestało wydzielać trujące miazmaty.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Dopóki mamy ciała

Takie coś może przyjść na myśl tylko na osiedlu bloków z wielkiej płyty na początku XXI wieku. U końca pierwszego wielkiego skoku transformacji, pośród żywych (bo zamieszkałych, tylko dlatego) pamiątek jej poprzednika, w paszczy pomnika gierkowskiego awansu. Potwora doktora Le Corbusiera. „Wielka płyta” – niby nazwa technologii budowlanej, a brzmi jak kryptonim programu inżynierii społecznej. Ma być tego dużo, takiego samego, po równo dla wszystkich. Orgia PRL-owskiego gleichschaltungu w fazie szczytowania. „Wielka płyta” – bardziej pasowałoby do maszyny tortur, narzędzia do wyłamywania stawów, sadystycznej wariacji na temat mitologicznego Prokrusta i jego łoża niż do miejsca, w którym mieszkać, kłócić się, kochać i umierać mają niewinni ludzie. Ale jak u Orwella miałeś Wielkiemu Bratu okazać nie tylko posłuszeństwo, lecz szczerze go pokochać, tak do „Wielkiej płyty” miałeś aspirować. Ta brzydota stała się symbolem społecznego awansu, miarą modernizacji. W latach 70. rzecz jasna, bo moje dzieciństwo przypadło już na okres, w którym ten instrument do prania dusz musiał się zmienić. Stał się… kolorowy. Pomalowany z zewnątrz (niezmiennie trujący do wewnątrz) blok z wielkiej płyty mógłby być symbolem lat 90. i dwutysięcznych. To samo umasowienie, analogiczna urawniłowka, tylko teraz miast szarością przeprowadzana przy użyciu telewizorów. Gładką powierzchnię wielkich płyt pokryły talerze satelitarne – jak trądzik na twarzy nastolatka.

Jeśli to nie był symbol zglobalizowanej kultury masowej, to już naprawdę nie wiem, co mogłoby nim być. Kilka dni temu zmarł autor owej sagi, co przypomniało mi od razu nie tyle o przygodach Gokū, Vegety, Komórczaka et consortes, co o tym nieszczęsnym malowaniu bloków.

My, rówieśnicy geostrategicznej pauzy, urodzeni na początku lat 90., byliśmy „pokoleniem RTL 7”. Zachodnio (z niemiecka, panie) brzmiąca nazwa tego kanału, na którym jednak nadawano po polsku, była jak przedsmak dania głównego. Podawanego – a jakże – w okolicach obiadu, od poniedziałku do piątku, tuż po powrocie ze szkoły, anime „Dragon Ball”. Japońska bajka z francuskim dubbingiem (ganialiśmy się wtedy po podwórku, krzycząc z nienagannym akcentem „attention!”) przeczytana przez polskiego lektora. Jeśli to nie był symbol zglobalizowanej kultury masowej, to już naprawdę nie wiem, co mogłoby nim być. Kilka dni temu zmarł autor owej sagi, co przypomniało mi od razu nie tyle o przygodach Gokū, Vegety, Komórczaka et consortes, co o tym nieszczęsnym malowaniu bloków.

Kultura masowa – której „Dragon Ball” był dla naszych kilku/kilkunastoletnich dusz i umysłów pierwszą falą uderzeniową – neutralizowała socrealistyczną orkę umysłów i dusz dokładnie w takim samym stopniu, co farbą ukryty pod powierzchnią wielkiej płyty azbest. Japońska bajka była „naszym pierwszym ludobójstwem”. I tak samo jak we Włoszech, ojczyźnie autora tego pojęcia Pier Paola Pasoliniego – proceder ten odbywał się via ekran telewizora. Kombajnu, po przejechaniu którego zostawało już tylko pobojowisko zgruzowanych, lokalnych tradycji, kultur, dialektów. Masakra przykryta fasadą „dupowatego dobrobytu z reklamy”. Przykrajaniem naszych wyobraźni do importowanego na cały świat, jednego i tego samego wzorca. Urządzał nam w głowach, dokładnie tak samo jak mieszkania naszych rodziców pierwsze Ikee. A płyty, w zamknięciu których toczyło się nasze życie, stawały się coraz większe, bo globalne, i gładsze – bo masowe. Ale co tam – ważne, żeby były kolorowe.

Początek lat dwutysięcznych. Decydenci spółdzielni mieszkaniowej zarządzającej blokiem, w którym mieszkamy, postanawiają „zneutralizować” rakotwórcze działanie ogrzewającego go azbestu. Decydują więc, by ściany budynku… pomalować. Podobno wcześniej, przed naniesieniem farb, czymś tam te bloki od zewnątrz jeszcze posmarowali, ale całe to działanie wciąż nie wydawało się zbyt przekonujące. I chyba faktycznie nie było, bo za kilka lat azbest po prostu zdarto. W całym tym przedsięwzięciu był jednak jakiś metaforyczny rozmach. Okołomagiczne przekonanie, że zewnętrzną warstwę wystarczy z szarej uczynić kolorową, by to, co jest ukryte w środku, przestało wydzielać trujące miazmaty.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi