Początek lat dwutysięcznych. Decydenci spółdzielni mieszkaniowej zarządzającej blokiem, w którym mieszkamy, postanawiają „zneutralizować” rakotwórcze działanie ogrzewającego go azbestu. Decydują więc, by ściany budynku… pomalować. Podobno wcześniej, przed naniesieniem farb, czymś tam te bloki od zewnątrz jeszcze posmarowali, ale całe to działanie wciąż nie wydawało się zbyt przekonujące. I chyba faktycznie nie było, bo za kilka lat azbest po prostu zdarto. W całym tym przedsięwzięciu był jednak jakiś metaforyczny rozmach. Okołomagiczne przekonanie, że zewnętrzną warstwę wystarczy z szarej uczynić kolorową, by to, co jest ukryte w środku, przestało wydzielać trujące miazmaty.
Czytaj więcej
Idę o zakład, że właśnie to „odpłciowienie” drogi do świętości stoi za większością odejść z kapłaństwa czy nerwic wśród zakonnic. Jak te ostatnie mają uwierzyć, że stają się oblubienicami Chrystusa, skoro kazano im zapomnieć, że są kobietami? A w zamian próbuje się wmówić, że stanowią bliżej niezidentyfikowane obiekty konsekrowane?
Takie coś może przyjść na myśl tylko na osiedlu bloków z wielkiej płyty na początku XXI wieku. U końca pierwszego wielkiego skoku transformacji, pośród żywych (bo zamieszkałych, tylko dlatego) pamiątek jej poprzednika, w paszczy pomnika gierkowskiego awansu. Potwora doktora Le Corbusiera. „Wielka płyta” – niby nazwa technologii budowlanej, a brzmi jak kryptonim programu inżynierii społecznej. Ma być tego dużo, takiego samego, po równo dla wszystkich. Orgia PRL-owskiego gleichschaltungu w fazie szczytowania. „Wielka płyta” – bardziej pasowałoby do maszyny tortur, narzędzia do wyłamywania stawów, sadystycznej wariacji na temat mitologicznego Prokrusta i jego łoża niż do miejsca, w którym mieszkać, kłócić się, kochać i umierać mają niewinni ludzie. Ale jak u Orwella miałeś Wielkiemu Bratu okazać nie tylko posłuszeństwo, lecz szczerze go pokochać, tak do „Wielkiej płyty” miałeś aspirować. Ta brzydota stała się symbolem społecznego awansu, miarą modernizacji. W latach 70. rzecz jasna, bo moje dzieciństwo przypadło już na okres, w którym ten instrument do prania dusz musiał się zmienić. Stał się… kolorowy. Pomalowany z zewnątrz (niezmiennie trujący do wewnątrz) blok z wielkiej płyty mógłby być symbolem lat 90. i dwutysięcznych. To samo umasowienie, analogiczna urawniłowka, tylko teraz miast szarością przeprowadzana przy użyciu telewizorów. Gładką powierzchnię wielkich płyt pokryły talerze satelitarne – jak trądzik na twarzy nastolatka.
Jeśli to nie był symbol zglobalizowanej kultury masowej, to już naprawdę nie wiem, co mogłoby nim być. Kilka dni temu zmarł autor owej sagi, co przypomniało mi od razu nie tyle o przygodach Gokū, Vegety, Komórczaka et consortes, co o tym nieszczęsnym malowaniu bloków.
My, rówieśnicy geostrategicznej pauzy, urodzeni na początku lat 90., byliśmy „pokoleniem RTL 7”. Zachodnio (z niemiecka, panie) brzmiąca nazwa tego kanału, na którym jednak nadawano po polsku, była jak przedsmak dania głównego. Podawanego – a jakże – w okolicach obiadu, od poniedziałku do piątku, tuż po powrocie ze szkoły, anime „Dragon Ball”. Japońska bajka z francuskim dubbingiem (ganialiśmy się wtedy po podwórku, krzycząc z nienagannym akcentem „attention!”) przeczytana przez polskiego lektora. Jeśli to nie był symbol zglobalizowanej kultury masowej, to już naprawdę nie wiem, co mogłoby nim być. Kilka dni temu zmarł autor owej sagi, co przypomniało mi od razu nie tyle o przygodach Gokū, Vegety, Komórczaka et consortes, co o tym nieszczęsnym malowaniu bloków.