Co jeden to geniusz. Dlaczego polscy naukowcy nie działają wspólnie

Już w XIX wieku wezwanie skierowane do naukowców można by streścić tak: Łączcie się, pracujcie wspólnie. Może w końcu czas potraktować je w Polsce na serio?

Publikacja: 05.01.2024 10:00

Co jeden to geniusz. Dlaczego polscy naukowcy nie działają wspólnie

Foto: Mirosław Owczarek

Kartezjusza nikomu nie trzeba przedstawiać. Nawet jeśli nie jesteśmy specjalistami z zakresu filozofii, z pewnością obiło nam się o uszy jego „myślę, więc jestem” wraz z wpływem, jakie wywarło na ówczesną myśl. Jednak już mało kto wie, że i ten słynny myśliciel był zmuszony do szukania mecenasów, aby móc w spokoju prowadzić swoje badania. W 1649 r. przybył do Szwecji na zaproszenie królowej Krystyny, co miało mu zapewnić stałe źródło dochodów. Niestety, podobno nie sprzyjał mu klimat tego mroźnego kraju, bardzo szybko zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Złośliwi powiadają, że raczej nie zdzierżył konieczności niezwykle wczesnej pobudki (dwór budził się o piątej nad ranem), gdyż dotychczas mógł wstawać z łóżka dopiero o 13.

Poprzednicy w cieniu

Ta anegdotka pokazuje, że nauka od zawsze jest dla nas najważniejsza, ale nigdy nie ma na nią pieniędzy. A także to, jak wiele zależy od aktualnie obowiązującego sposobu jej uprawiania. Sława Kartezjusza nie wzięła się znikąd i paradoksalnie nie wypływa wyłącznie ze znaczenia stworzonej przez niego koncepcji. Przede wszystkim jest efektem zachodzących w XVII wieku zmian instytucjonalnych, dotykających także uniwersytetów.

Czytaj więcej

Inkluzywność ponad wszystko. Jak polscy naukowcy tropią homofobię i transfobię

W tamtych czasach postępująca rewolucja naukowa, liczne wynalazki, takie jak teleskop optyczny czy udoskonalony mikroskop, wymagały zarówno innego typu naukowców, jak i nowych uczelni wyższych. Stopniowo rezygnowano ze skostniałych średniowiecznych struktur instytucjonalnych na rzecz osobistej, naukowej pracy profesorów, a lektura klasyków miała zostać zastąpiona swobodą w prowadzeniu badań. Ostatecznie i łacinę zastąpiły języki narodowe.

Tyle z opisu ideału, do którego starano się dążyć. W rzeczywistości stare, znane od XI wieku formuły trzymały się mocno. W tym mrówcza, nużąca praca dla wyższego celu, nigdy dla osobistej sławy. Jednak świat mimo wszystko ruszył naprzód. Dlatego też wielkie sławy tych dawnych czasów nie za bardzo widziały dla siebie miejsce w murach uniwersytetów. Nie było tam szans, aby wyrobić sobie nazwisko. To było możliwe tylko za pomocą publikacji traktatów, polemik i odpowiedzi. Wielka nauka opuściła pradawne gmachy i stopniowo zaczęła docierać do ludu, który nie wahał się słać listów do swoich ukochanych autorów.

Dzięki temu całkowicie zmieniła się metoda uprawiania nauki – odtąd najważniejszy stał się autor, wielki myśliciel, geniusz dzielący się ze światem wspaniałymi odkryciami. Anonimowych mnichów zastąpiły konkretne nazwiska. A wspólną pracę w danej dziedzinie zastąpił przebłysk indywidualnego talentu.

Miało to swoje rozliczne konsekwencje, często negatywne, zwłaszcza dla tych dyscyplin, które zmagają się z rozlicznymi przedmiotami swoich badań. Im większy ich zakres, tym mniejsza szansa, że poradzi sobie z nimi jeden geniusz, nawet najznamienitszy. Kartezjuszowi zabrakło czasu, aby ukończyć swoją koncepcję, nie zdążył zwieńczyć jej etyką, nie wspominając już o innych niedociągnięciach i niedopowiedzeniach. Liczył na to, że dokończą ją jacyś bliżej nieokreśleni uczniowie bądź kontynuatorzy, o czym wspomina wprost w swoich tekstach. Niemniej klimat naukowy był już taki, że mało kto chciał dopracowywać szczegóły tez swoich poprzedników. Każdy liczył na to, że to on będzie kolejnym Kartezjuszem, że to on swoim rozumem i twórczą mocą dojdzie do prawdy na temat wszelkich aspektów rzeczywistości.

Oczywiście, w taki sposób nauki uprawiać się nie da. Najszybciej do tego wniosku doszli przedstawiciele nauk matematyczno-przyrodniczych, choć jeszcze długo nie chciano rezygnować z „wielkich nazwisk”. Dopiero kolejna rewolucja naukowa, ta XIX-wieczna, na nowo rozdała karty. Jeszcze więcej wynalazków, odkryć naukowych i technologicznych, utworzenie kolejnych obszarów badawczych – tego wszystkiego nie dało się już badać samodzielnie. Musiały powstać zespoły badawcze, stowarzyszenia naukowe, a przez to wielka nauka mogła powrócić na uniwersytety. Bo dzięki ich ściśle określonej strukturze instytucjonalnej łatwo było można uzbierać grupę osób zainteresowanych konkretnym zagadnieniem.

Okazało się, że postęp tworzy się za pomocą zaangażowania i pracy wielu ludzi, wcielających w życie odpowiednie etapy metody naukowej. Od jednej światłej myśli ważniejsza stała się rzetelna analiza danych. A tych było mnóstwo i żadna jednostka nie poradziłaby sobie z tym w pojedynkę. Oczywiście, dalej pojawiali się geniusze, ci, którzy dostarczali wspaniałych teorii i idei. Ale odtąd dużo łatwiej było im znaleźć naśladowców oraz kontynuatorów. I dużo chętniej ci wybitni wykładali na uniwersytetach, zatem łatwiej było nawiązać z nimi bezpośrednią, zawodową relację.

Błędy, na których się nie uczymy

Podsumowując – wszędzie ta perspektywa uprawiania nauki święciła triumfy i przynosiła niesamowite owoce. No, poza Polską.

Czytaj więcej

Matrix na uczelniach. Studenci i naukowcy sprowadzeni do parteru

Jak to zwykle w naszej historii bywa – nie mieliśmy łatwo. Pozbawieni własnej państwowości w XIX wieku uprawialiśmy naukę pod czujnym okiem zaborców. Pewnych tematów nie można było poruszać, a inne należało wprowadzać tylnymi drzwiami. Jednak nie byliśmy całkowicie pozbawieni wiedzy na temat tego, co dzieje się na Zachodzie. Wiedzieliśmy o pozytywizmie, o laboratoriach badawczych, nie tak trudno było podróżować do zagranicznych ośrodków. Razem z resztą naukowego świata pokochaliśmy polemiki i naukowe spory.

Zdecydowanie gorzej wychodziła nam wspólna praca na rzecz jednego celu. Wciąż działaliśmy tak jak w czasach „wielkich nazwisk”. Wielu mówiło o tym, że trzeba budować instytucje, rezygnować z osobistych ambicji na rzecz skrupulatnej pracy z innymi. Tylko jakoś nie było chętnych do realizacji tych słusznych postulatów.

Nie mogliśmy za to narzekać na liczbę książek, artykułów i naukowych debat. Nauka była wszędzie – w prasie, w codziennych rozmowach, w salonikach, a uczęszczanie na odczyty naukowe było w dobrym tonie. Ale nie było z tego wielkich owoców. Ogólnie, gdzie trzech Polaków, tam cztery opinie, także te naukowe.

Julian Ochorowicz, jeden z ważniejszych polskich XIX-wiecznych filozofów, nazwał ten stan naszego ducha „brakiem łączności z innymi”. Owszem, jesteśmy towarzyscy, lubimy się spotykać i gawędzić, ale to wszystko jest powierzchowne oraz miałkie. Na poparcie swojej tezy cytował Karola Libelta, również wielkiego polskiego filozofa: „Są narody, przez wiązanie się w towarzystwa wprowadzające i dokonywające rzeczy wielkich i wzniosłych, jak Anglia, a tak mało towarzyskie, że zdumiewa nas ich obojętność, odrętwia ich zimność; są inne, takie jak Polska, której ciągłem życiem, z dnia na dzień, towarzyskość, ale za to żadnego popędu do łączenia się w jedność ku jednym celom”.

Ochorowicz dodaje do tego: „Słusznie też Lutosławski podkreślał zawsze nasz indywidualizm, nasze osobnictwo. My znaliśmy tylko związki czasowe: konfederacye, albo skupienia awanturnicze, celem dokonania »zajazdu«, porwania niewiasty, osobistej zemsty – albo wreszcie zabawy »kuligiem«. Na stałe mieliśmy tylko »bractwa« religijne. Nie znaliśmy nigdy – a właściwie i dziś nie znamy – wspólnych stowarzyszeń czynnych, dla przeprowadzenia wspólnych celów”.

Nie należy jednak sądzić, że i ten krytyk naszych przywar sam zdołał uporać się z obciążającymi go wadami narodowymi. Z jednej strony był pozytywistą głoszącym konieczność rzetelnych, skrupulatnych i nużących badań, a z drugiej strony głosił, że najważniejsza jest dbałość o indywidualny rozwój oraz kształcenie własnego charakteru. No i dbał o to, żeby jego nazwisko było powszechnie znane, nawet jeśli wiązało się to ze zdobywaniem coraz to nowych wrogów. Po prostu wierzył w to, że z połączenia dobrze wykształconych jednostek bez problemów powstaną wspaniałe instytucje oraz zespoły badawcze.

To naiwne podejście podzielało wielu współczesnych mu intelektualistów. I takie właśnie podejście królowało na uniwersytetach znajdujących się na dawnych polskich ziemiach.

Jeszcze gorsze jest to, że wciąż powielamy te dawne, XIX-wieczne błędy. I do dziś uniwersytety to dla nas jeden wielki problem. Tak bardzo je szanujemy, że pozwoliliśmy na to, żeby zdobycie tytułu magistra nie wiązało się z żadnym wielkim trudem czy wysiłkiem. Wystarczy zapisać się do któregoś z „wyższych ośrodków tego i owego”, aby cieszyć się upragnionym papierkiem. Co więcej, dla wielu pracodawców jest on czymś niezbędnym, żeby w ogóle rozważyć kandydaturę danego kandydata.

Czytaj więcej

Wyzwanie dla Heraklesa, czyli pięć pytań o polską naukę

Przez to upadło też u nas szkolnictwo zawodowe, bo jest postrzegane przez nas jako coś pośredniego, niegodnego naszej wspaniałej, indywidualnej duszy. Bo w to właśnie wierzymy najbardziej – że jakiś wielki geniusz rozwiąże nasze wszystkie problemy. Albo przynajmniej my sami nim się okażemy.

Kołakowski miał szczęście

Naturalnie teraz już wyolbrzymiam i delikatnie sobie z nas dworuję. Jednak w polskiej nauce widać wyraźnie, jak bardzo nie chcemy oglądać się na innych. Wybitne umysły, zwłaszcza w humanistyce, nie znajdują ani uczniów, ani kontynuatorów. Mogą liczyć jedynie na krytyków oraz polemistów. Nawet nasza najsłynniejsza formacja intelektualna – szkoła lwowsko-warszawska – była tak naprawdę zbiorem indywidualistów podejmujących różne tematy, od logiki po historię filozofii. Nawet jeśli ktoś starał się rozwijać tezy np. Tadeusza Kotarbińskiego, to ostatecznie i tak proponował własną, autorską koncepcję.

Warto przy tym zauważyć, że kiedy napotykamy w historii polskiej myśli jakąś grupę czy „szkołę”, to najczęściej jej wspólną nazwę ustalają po wielu latach inni badacze, bo w czasach jej funkcjonowania nikt nie zawracał sobie głowy jakąś wspólnotą. Ale to idzie jeszcze dalej. W tekstach naukowych nawet się nawzajem do siebie nie odnosimy, chyba że krytycznie.

Owszem, nauka polega na tym, aby korygować teorie poprzedników, odkrywać nowe zjawiska bądź tendencje i stopniowo od błędów zmierzać w stronę prawdy. Niemniej gdy zajrzymy do prac Anglików, Niemców czy Francuzów, zauważymy, że oni dbają przede wszystkim o własną tradycję, rozwijają własną myśl i wypracowują na tej bazie konkretne narzędzia. A nas opętuje jakiś wstyd, przez co wolimy naciągnąć swoją tezę do tego, co tam rzekli zagraniczni autorzy, niż powołać się na słowa rodaka. Jeszcze by się okazało, że w pewnych kwestiach ma on rację.

Co gorsza, nie interesuje nas promowanie własnych, polskich idei. Tak jakby były one z automatu czymś gorszym od tego, co piszą na Zachodzie. Dochodzi przy tym do tak absurdalnych sytuacji, że to obcokrajowcy odkrywają dla świata nasze własne dziedzictwo. Julian Ochorowicz był wcześniej znany we Francji niż w Polsce. W Stanach Zjednoczonych Alfred Tarski i inni przedstawiciele szkoły lwowsko-warszawskiej są powszechnie szanowani, a u nas rzadko wspomina się o nich w szkole. Uniknął tego Leszek Kołakowski, bo zdążył załapać się do telewizji, a przy okazji przyjaźnił się z Janem Pawłem II. Niemniej chociaż on sam jest kojarzony oraz znany, to jego tezy znane są głównie specjalistom, w powszechnej edukacji nie ma ich co szukać.

Sedes i Mickiewicz

W cenie jest zatem nie praca na rzecz wspólnych celów, lecz indywidualny prestiż. Paradoksalnie, często jest on zasłużony. Jednak nawet najlepsza myśl bez dalszej pracy po prostu wpada w próżnię. Idee muszą krążyć, trzeba o nich mówić i o nich dyskutować. Świat po prostu musi je poznać. Ale nic takiego się nie wydarzy, o ile nie zmienimy swojego nastawienia – zarówno do instytucji naukowych, jak i do sposobu uprawiania nauki.

Czytaj więcej

Naukowcy w 2024 roku mogą ogłosić, że wkroczyliśmy w epokę antropocenu

Uniwersytet w Polsce dręczy wiele bolączek, ale nic nie szkodzi mu tak bardzo, jak jego odbiór w społeczeństwie. Dla wielu ludzi jest jakimś dziwnym tworem, który istnieje trochę nie wiadomo po co i dla kogo. Z jednej strony miałby być swoistą wyższą szkołą zawodową przygotowującą do pracy zarobkowej, uczącą przy okazji obsługi kserokopiarki oraz wypełniania PIT, a z drugiej strony powinien wypluwać z siebie śmiałe tezy, wielkie odkrycia, innowacyjne założenia. Przy czym, wiadomo, tylko w tych sprawach, które opinia publiczne uzna za społecznie pożyteczne, niech nie zawraca głowy trudnymi humanistycznymi dyrdymałami. I najlepiej zrobić wszystko po kosztach, niech zatrudnieni tam akademicy zajmują się równocześnie dydaktyką, pracą naukową i upowszechnianiem badań.

Tak się nie da – uniwersytet nie może być od wszystkiego, bo będzie do niczego. Dlatego też za zmianami strukturalnymi musi pójść zmiana perspektywy. Pracę trzeba zacząć od podstaw, bo choć to nawoływanie trwa już od XIX wieku, to realizacja postulatów wciąż jest w powijakach.

Przede wszystkim musimy sobie uzmysłowić, że uniwersytet ma naprawdę ważne zadanie do wykonania. Rozwój nie bierze się wyłącznie z dokonań nauk matematyczno-przyrodniczych. Postęp potrzebuje również humanistyki, bo nauka jako całość wymaga ciągłego dopływu nowych hipotez i teorii. Przełomy w poszczególnych dziedzinach dokonują się wieloma krętymi ścieżkami, a matematyk i historyk sztuki mogą się nawzajem inspirować.

Mówiąc wprost – szczęśliwe społeczeństwo potrzebuje zarówno nowych technologii, jak i nowych idei. A mówiąc dosadniej – potrzebujemy jednocześnie nowego, wygodniejszego sedesu i nowej, jeszcze bardziej porywającej interpretacji dzieł Mickiewicza. Nierzadko trudno to zauważyć, bo nauka późno wydaje owoce. Dana koncepcja humanistyczna, dziś nieznacząca i mało ważna, może przyczynić się do rewolucji za kilkadziesiąt lat.

Jednocześnie trzeba zrozumieć, że praca naukowa jest zajęciem specyficznym i nie dla każdego. Paradoksalnie nie wymaga ona geniuszu czy niezwykłego talentu, lecz bardziej skrupulatności, rzetelności, gotowości do ciągłego czytania bądź powtarzania tych samych czynności przy badaniu określonych zjawisk.

Ta banalna konstatacja, że nie każdy nadaje się na naukowca, musi zostać uzupełniona przez kolejną oczywistość – nie jest to przecież żadna ujma. Zamiast kolejnej wyższej szkoły techników weterynarii lepiej otworzyć dobrze zaopatrzoną szkołę zawodową. Odrodzenie szkolnictwa zawodowego wpłynie na jakość szkolnictwa wyższego. A z uniwersytetu spadnie obowiązek bacznego obserwowania rynku pracy. O ile pracodawcy także uznają, że w wielu przypadkach liczy się doświadczenie w konkretnym zawodzie, a nie papierek ze stosownym tytułem.

W kwestii struktury warto mimo wszystko spojrzeć na to, co dzieje się na Zachodzie, i zrozumieć, że nie każdy wybitny dydaktyk jest wspaniałym naukowcem (i na odwrót). A przecież potrzebujemy i jednych, i drugich. Dlatego też lepiej rozdzielić te funkcje, aby akademicy mogli rozwijać swoje predyspozycje. Świetne artykuły naukowe są tak samo ważne jak dobre nauczanie studentów.

Prawdziwy koniec studiów

Jednak najważniejszą lekcją dla polskich uniwersytetów jest ta z XIX wieku. Bo tam zaczęły się wszystkie nasze kłopoty, ale też tam tkwi ich rozwiązanie. Musimy zatem odejść od osobnictwa i postawić na łączność, czyli po prostu rozwijać własną myśl, naturalnie wtedy, gdy jesteśmy przeświadczeni o jej wartości i rzeczywiście warta jest uwagi. Prawdopodobnie parę razy pomylimy się w ocenie, ale to nic nowego w nauce, w taki sposób się ona tworzy.

Jednak przede wszystkim musimy zacząć zwracać uwagę na to, co ma do powiedzenia nasz naukowy oponent. Nie tylko po to, aby wejść z nim w polemikę, lecz by podbić te tezy, które są słuszne oraz ważne. Tylko taką drogą przebiją się do powszechnej świadomości i zaczną wywierać wpływ na wspólny dorobek naukowy. Bo to naprawdę widać w artykułach naukowych, że pewne tezy są powtarzane, ale przypisy pojawiają się wyłącznie przy wątkach polemicznych. Nie wiadomo właściwie po co, gdyż każdy, kto zajmuje się danym zagadnieniem, i tak to zauważy.

Czytaj więcej

Można wzywać do ludobójstwa na Żydach? Amerykańscy rektorzy: to zależy

Równocześnie polska nauka musi się pozbyć wstydu co do samej siebie oraz odwoływać się do swoich rozstrzygnięć, gdy jest to adekwatne. Po co usilnie szukać powiązań swoich tez z Heglem, skoro podobne rzeczy mówił np. wspominany już Karol Libelt? Takie intelektualne wygibasy nikomu nie przynoszą chluby. XIX wiek mówił do naukowców – łączcie się, pracujcie wspólnie. Może w końcu czas potraktować to wezwanie na serio?

Jednakże nie spisujmy całego „naszego” XIX wieku na straty. Bo w jego rodzimej wersji jest jeden ważny aspekt, który warto zachować – nieustanna dyskusja. Niektóre polskie uniwersytety bardzo poważnie podchodzą do kwestii ciągłego omawiania stawianych tez. W planach jest pełno seminariów oraz konwersatoriów, nawet na studiach doktoranckich. Nie jest tak jak na Zachodzie, gdzie seminaria magisterskie polegają na indywidualnych rozmowach z promotorem. W Polsce trzeba się zmierzyć również z uwagami innych studentów, co bywa stymulujące intelektualnie.

Nauka to nieustanny dialog, podejmowany z różnorodnych perspektyw. A to potrafimy jak nikt inny. Niestety, całe to dobro obraca się w nicość, bo uniwersytet nie otrzymuje wsparcia z zewnątrz. Corocznie jego mury opuszczają chmary absolwentów, dla których nie ma żadnego naukowego zajęcia. Nie mogą pracować w swojej alma mater, bo nie ma etatów, bo inni okazali się lepsi – powody są nieważne. Jednak mimo wszystko mogliby kontynuować naukowe badania, o ile istniałyby odpowiednie instytucje.

Nie mamy w Polsce dostatecznej liczby instytucji, które zajmowałyby się naukowymi zagadnieniami, a jednocześnie nie byłyby szkołą wyższą. A przecież jest mnóstwo pracy, którą mogłyby się one zajmować. Uprawianie nauki to nie tylko stawianie wielkich tez, lecz także opracowywanie materiałów, zbieranie danych, upowszechnianie rezultatów badań. Mnóstwo dzieł polskich myślicieli nie doczekało się ponownej edycji, ponieważ nie ma kto się nimi zajmować. System grantowy jest w tej mierze niewydolny, ponieważ jego wyśrubowane warunki oraz niewielkie wsparcie finansowe, które oferuje, sprawiają, że jest on atrakcyjny tylko dla tych, co i tak już pracują w jakiejś jednostce akademickiej.

Wyobrażam sobie, że ktoś mógłby dodatkowo wykonywać zlecenie dla jakiejś jednostki, np. na redakcję jednego tekstu bądź napisanie krótkiej pracy. Jednak takich miejsc jest nadal zbyt mało, aby takie działania mogły polepszyć sytuację polskiej nauki. Nie wspominając już o tym, że po minionych rządach do wszystkich instytucji państwowych podchodzimy sceptycznie.

Ponadto nie ma miejsc dla dorosłych, którzy po skończeniu studiów nie chcieliby stracić kontaktu ze swoją dyscypliną badawczą. Okazja do dyskusji nadarza się wyłącznie przy okazji premiery jakiejś książki. Można przejść się na spotkanie lub debatę na jakiegoś think tanku, ale tam zazwyczaj poruszane są bieżące kwestie społeczno-polityczne. Jak człowiek nie ma samozaparcia, to bardzo szybko zapomina o tym, czego nauczył się przez te pięć lat. Owszem, może przejść się na uniwersytet jako wolny słuchacz na dowolne seminarium, ale o takich ludziach krążą tylko plotki i nikt nigdy ich nie widział.

Wszystko dlatego, że jesteśmy niechętni wszelkim stowarzyszeniom, a nasza towarzyskość jest powierzchowna. Lubimy sobie pogadać, ale niekoniecznie na konkretny temat. I nad tym koniecznie musimy popracować, stwarzając przy okazji miejsca, gdzie będzie można to robić. W końcu nie trzeba być geniuszem, aby wnieść coś ważnego do nauki.

Czy zainteresujesz innych

Najważniejszą lekcją, jaką odebrałam w trakcie pisania doktoratu, była ta, że tak właściwie nie jest ważne to, co ja mam do powiedzenia, ale to, na co zwróciłam uwagę u bohatera mojej pracy. To jego myśl jest ważna, a nie to, ile tekstów przeczytałam, ilu autorów znam, ile koncepcji mogłabym przypasować do jego tez. I pogodzenie się z tym, że nie będę kolejnym Kartezjuszem, ale mogę opracować ważny element polskiej myśli, co może się przydać kolejnym, lepszym ode mnie badaczom.

Uważam, że właśnie to w każdej pracy intelektualnej jest najważniejsze – potencjał do zainspirowania innych. No, może jeszcze ewentualna dyskusja oraz polemika. Bo idee na tyle są żywe, na ile ktoś chce jeszcze o nich rozmawiać. A niezależnie od tego, ilu geniuszy będziemy mieli w populacji, nie będzie to możliwe bez solidnych uniwersytetów. Gdyż to właśnie w nich najczęściej pojawia się ten pierwszy impuls rozpoczynający wszelkie badania – ciekawość względem danego tematu.

Kartezjusza nikomu nie trzeba przedstawiać. Nawet jeśli nie jesteśmy specjalistami z zakresu filozofii, z pewnością obiło nam się o uszy jego „myślę, więc jestem” wraz z wpływem, jakie wywarło na ówczesną myśl. Jednak już mało kto wie, że i ten słynny myśliciel był zmuszony do szukania mecenasów, aby móc w spokoju prowadzić swoje badania. W 1649 r. przybył do Szwecji na zaproszenie królowej Krystyny, co miało mu zapewnić stałe źródło dochodów. Niestety, podobno nie sprzyjał mu klimat tego mroźnego kraju, bardzo szybko zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Złośliwi powiadają, że raczej nie zdzierżył konieczności niezwykle wczesnej pobudki (dwór budził się o piątej nad ranem), gdyż dotychczas mógł wstawać z łóżka dopiero o 13.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi