Polscy superbohaterowie potrzebują pomocy

Nawet najzdolniejsi popularyzatorzy nauki nie zastąpią państwa. Potrzebujemy długofalowej strategii i stałego dopływu publicznych pieniędzy, by w Polsce zdolni młodzi ludzie chcieli zajmować się pracą naukową, a osiągnięcia badaczy przebijały się za granicą. Jeśli tego zabraknie, wstyd z powodu okupowania ostatnich miejsc na Liście Szanghajskiej będzie naszym najmniejszym problemem.

Publikacja: 13.09.2024 10:00

Barbara Nowacka

Barbara Nowacka

Foto: PAP/Leszek Szymański

Niedawno ponownie musieliśmy się zmierzyć z mizernym miejscem Polski w rankingu najlepszych szkół wyższych na świecie – Listą Szanghajską. Na wielu padł blady strach, bo znów trzeba się było wstydzić, że Zachód nie poważa polskiej nauki. I znów postawiono te same, co zawsze, postulaty. A zatem: trzeba jeszcze więcej pracować na tamtejszą modłę, publikować po angielsku, dbać o współczynnik cytowań czasopisma naukowego, pozyskiwać więcej grantów, zmuszać naukowców, aby jeszcze więcej ze sobą rywalizowali, niech ich pensja zależy od wyników, niech w końcu któryś pokaże, że jest najlepszy, a najlepiej – lepszy od wszystkich innych.

Czytaj więcej

Jak turystyka niszczy polskie miasta

Dlaczego lokalna nauka ma globalne znaczenie. Polska może być jak Japonia, Włochy czy Holandia

Te postulaty mogą wydawać się zasadne tylko tym, którzy nie wiedzą, jak funkcjonuje nauka, albo tym, którzy za mocno uwierzyli w nowinki mające przydać jej efektywności (czytaj: w parametryzację). Nauki jednak w taki sposób się nie tworzy, przynajmniej tej dobrej. Żeby to dostrzec, trzeba najpierw zrozumieć, co tak naprawdę przeszkadza nam w tej dziedzinie w uzyskaniu porządnych wyników. W tym celu należy zmierzyć się z dwoma wrogami: wstydem pomieszanym ze strachem oraz naszym narodowym światopoglądem sprowadzającym się do hasła „jakoś to będzie”.

Pierwszy z nich swoje źródła ma w przeświadczeniu, że nasza nauka i jakiekolwiek osiągnięcia są od wieków, tak jak los i dzieje sobie zamierzyły, zaściankowe i prowincjonalne. Jak jakiemuś Polakowi czy Polce udało się zrobić coś spektakularnego, to jedynie przez przypadek czy dziwnym trafem.

Gdy niedawno pisałam w „Rzeczpospolitej” o tym, że należałoby na razie zapomnieć o rankingach i zadbać o sam rozwój naszych badań, zająć się tymi tematami, które są ważne dla nas i nam mogłyby przynieść korzyści, czy to w sferze duchowej, czy materialnej, część komentatorów aż zatkało ze zdziwienia. No bo jak to tak, przecież jeszcze bardziej zaściankiem będziemy, skoro tylko się na siebie będziemy oglądać. Dziwnym trafem takich obiekcji nie mają Japończycy, Włosi bądź Holendrzy, co więcej, potem nawet dają radę promować uzyskane wyniki na świecie. Niedowiarkom i miłośnikom parametrów czy rankingów polecam przyjrzeć się, jak prezentują się pod tym względem ich uniwersytety w porównaniu z naszymi. Możemy im zazdrościć.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że te kraje wcale nie mają dostępu do wiedzy tajemnej, nie odkryły Ameryki, lecz zrozumiały podstawowy fakt: lokalna nauka również ma znaczenie globalne. Badania nad samurajami mogą zainspirować kogoś w Polsce do podjęcia nowego wątku w analizie polskiej szlachty. I vice versa. W nauce nie chodzi o to, żeby dostosowywać się do obowiązujących tendencji, myśli, strategii interpretacyjnych lub modeli poznawczych. Ich używa się w odpowiednich miejscach i we właściwy sposób, podczas gdy przy innych problemach szuka się bardziej odpowiednich lub też dokonuje ich redefinicji.

Analogicznie jest z poruszanymi przez badaczy zagadnieniami. Podejmowanie tylko tych, które mogą się spotkać z aprobatą, punktowym zyskiem, jest drogą prowadzącą do uwiądu nauki. Nie jest tak, że kwestie podejmowane przez polskich, japońskich, włoskich czy holenderskich akademików nie mają znaczenia w perspektywie globalnej.

No, ale w Polsce lubujemy się w umniejszaniu siebie i swego znaczenia, bo jeszcze, nie daj Boże, pojawiłaby się u rodaków megalomania.

Maria Curie nie jest Skłodowską w filmie „Beetlejuice Beetlejuice”. Czy warto o to kruszyć kopie?

Jednak nie chcę wytykać szerzącym takie opinie niewłaściwych poglądów; ich spojrzenie to bowiem pokłosie zwykłej niewiedzy. Polskiej nauki nie potrafimy ani promować, ani popularyzować, przynajmniej na poziomie państwowym i instytucjonalnym. I tutaj do gry wchodzi drugi wróg, czyli „jakoś to będzie”. Prześladuje on każdy rząd i każde ministerstwo, ale wyjątkowo wygodnie umościł się w Ministerstwie Edukacji Narodowej. W pełnej krasie ujawnił się w stosunku resortu do kanonu lektur, a dodatkowej powagi dodały mu słowa minister Barbary Nowackiej. Otóż sądzi ona, że nic się nie stanie, kiedy ograniczymy „Pana Tadeusza”, „Chłopów” czy „Potop” do fragmentów. Większość uczniów i tak tego nie czyta, a kto będzie chciał, może przecież sobie przeczytać całość. Ostatnią część tego stanowiska można skomentować zwięźle: z rzeczy, które się nie wydarzą, ta nie wydarzy się najbardziej.

Skończy się to klasycznie: uczniowie po prostu nie będą tego znać, a zakres ich wiedzy zostanie ograniczony. Bo zainteresowania nie rodzą się same z siebie. Nie jest tak, że akademicy, naukowcy są tym, kim są, z boskiego nadania. Ot, tacy się urodzili i teraz po prostu wykorzystują swoje talenty. I zawsze „jakoś to będzie” się kręcić, nowi naukowcy będą się nam pojawiać itd. Aby czymś się zajmować naukowo, trzeba najpierw się dowiedzieć, że coś takiego w ogóle istnieje. Ja sama zajęłam się filozofią, ponieważ akurat miałam takie lekcje w planie. Dzięki zaangażowaniu nauczycielki, zafascynowaniu zupełnie nową dziedziną, zmieniłam plan na życie. Miałam szczęście, że udało mi się o tym usłyszeć.

Wielu takiego fartu nie ma, co przynosi bolesne konsekwencje. W filmie „Beetlejuice Beetlejuice” jedna z bohaterek przebiera się za Marię Skłodowską-Curie, niemniej w tym obrazie jest ona po prostu Marią Curie – i na dodatek Francuzką. Część osób się oburzyła takim postawieniem sprawy, jednak niektórzy w serwisie X twierdzili, że nie ma co rozdzierać szat, bo Polska nic Marii nie dała, wszystko osiągnęła we Francji i w ogóle nie chciała mieć związków ze swoją ojczyzną.

Poziom niewiedzy przedzierający się przez tę opinię jest wręcz porażający. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że nawet Koreańczycy, którzy stworzyli musical o naszej chemiczce, doskonale pojęli to, jak ważna była dla niej ojczyzna, wciąż jeszcze nieobecna w tych czasach na mapie. Tak, w tej produkcji z Dalekiego Wschodu bardzo ważnym wątkiem jest wspieranie przez Skłodowską-Curie sprawy polskiej, o czym pojęcia nie ma część Polaków. Jednak ja do nich pretensji nie mam, bo skąd niby mają o tym wiedzieć? Nie troszczymy się o promocję osiągnięć naszych rodaków, a przede wszystkim o nich nie pamiętamy.

Czy, idąc tropem myśli minister Nowackiej, jeśli ktoś zechce, to się nimi zainteresuje i dowie się o nich więcej? „Jakoś to będzie”? Ostatecznie jakoś to będziemy nadal w ogonie wszelkich możliwych rankingów uniwersyteckich i naukowych. Nie pomogą punkty, publikacje po angielsku i najlepszy sprzęt, gdy nauki nie będziemy popularyzować, pozwalając młodym ludziom odkryć, że mają talent do paleontologii, fizyki czy historii.

Powiedzmy wprost: sami z siebie się tego nie dowiedzą. Potrzebujemy całościowej, długofalowej strategii, która będzie obejmować zarówno popularyzację nauki i kultury w szkołach, jak i wsparcie rozwoju tych dziedzin już przy udziale naukowców, badaczy i instytucji kultury. Nie możemy traktować promocji nauki, literatury, sztuki jako miłego akcentu czy fajnego, dobrze wyglądającego dodatku do innych działań jakiegokolwiek rządu. Czas zacząć myśleć o tych kwestiach jako istotnym elemencie gospodarki i polityki. Kapitale, który nie tylko umacnia naszą pozycję na arenie międzynarodowej, lecz także jest czymś, co można sprzedać innym.

Czytaj więcej

Czy kobiecie jeszcze wolno być piękną

Akademia Superbohaterów Tomasza Rożka dopiero teraz zainteresowała ministra. Urzędnicy boją się nowych mediów i ekstrawagancji 

Gdy ponad 15 lat temu odkryłam postać Juliana Ochorowicza, nie sądząc jeszcze, że kiedyś stanie się on bohaterem mojej pracy doktorskiej, musiałam zmierzyć się z przykrym faktem, że wówczas był bardziej znany we Francji niż w Polsce (teraz jest już trochę lepiej). Co ciekawe, sam Ochorowicz o tym pisał. Oczywiście nie o tym, że zostanie na jakiś czas zapomniany, lecz o tym, jak bardzo nie dbamy o popularyzację myśli naszych rodzimych autorów, jak wolimy podpierać się zachodnimi pracami, pomijając te stworzone przez rodaków, jak nie potrafimy wspólnie prowadzić badań. Wreszcie, jak mało dbamy o to, żeby te wszystkie osiągnięcia dotarły do uszu młodzieży. I właśnie dlatego nasza nauka nie wygląda jak ta niemiecka, angielska czy francuska.

Dla porządku trzeba dodać, że i sam Ochorowicz popełniał wiele z tych ganionych przez siebie narodowych błędów, pycha i niechęć do polskiego środowiska naukowego nie były mu obce. Jednak to nie sprawia, że nie miał racji. Niewiele się w naszej nauce zmieniło od drugiej połowy XIX wieku. Współczesne zamiłowanie do parametryzacji oraz osiągania dających się zmierzyć rezultatów w nauce jedynie pogłębiło negatywne tendencje. Szczególnie że połączyło się z owym „jakoś to będzie”. Uczniowie jakoś się dowiedzą, co ich interesuje, jakoś samodzielnie zapoznają się z najważniejszymi osiągnięciami polskich naukowców.

Ciężar popularyzacji nauki spoczywa w Polsce zazwyczaj na jednostkach, fundacjach i inicjatywach oddolnych. Urzędnicy bądź rząd mało kiedy są zainteresowani tym tematem. Idą klasycznymi drogami, nie potrafią myśleć globalnie, koncentrują się na jednorazowych działaniach. Uczniowie nie znają polskiej historii, nie wspominając już o historii nauki w Polsce? No to zafundujmy im wycieczki, niech jeżdżą i poznają. Jak to w praktyce będzie wyglądać? Część z różnych powodów nie pojedzie, reszta się wynudzi, słuchając przewodnika, który nie umie zainteresować tematem tak młodych ludzi. Ale przynajmniej zaprzyjaźnione ośrodki wypoczynkowe zarobią, prawda?

Urzędnikom brakuje zaufania do nowych mediów i możliwości, które daje współczesność, kreatywności. Może brak im świadomości, że to może cokolwiek dać. Co gorsza, nie ma nawet zapału do tego, żeby korzystać z tego, co już tytaniczną pracą wykonali inni. Akademia Superbohaterów Tomasza Rożka, fizyka i popularyzatora nauki, nie przykuła uwagi przeszłego rządu i dopiero niedawno zainteresowała ten obecny, dlatego też nie funkcjonuje jako materiał pomocniczy dla nauczycieli, o wsparciu finansowym już nawet nie wspominając. No tak, po co dzieciaki miałyby oglądać profesjonalnie przygotowane filmy o bohaterach polskiej nauki, zagrać w grę mobilną czy karcianą albo zapoznać się z mapą pokazującą miejsca aktywności naszych naukowców.

Na takie ekstrawagancje w polskiej szkole na ogół miejsca nie ma. Dlatego też Rożek musiał założyć fundację i samodzielnie zbierać środki na realizację całego przedsięwzięcia. Mimo licznych nagród za książki wydane w duchu projektu oraz zagranicznego uznania.

Postawa MEN nie wynika ze złej woli czy niecnych podszeptów, lecz bierze się przede wszystkim z nieświadomości. Urzędnicy o takich projektach nie wiedzą, a do osób decyzyjnych bardzo trudno jest dotrzeć. Ministrowie mają świadomość, że są jakieś granty na popularyzację i promocję, ale już szczegóły i poszczególne projekty pozostają im obce. Zresztą nie chodzi wyłącznie o rząd, również rektorzy uczelni wyższych nie widzą wielkiej wartości w popularyzacji. Dalej sądzą, że studenci rozumieją, co będą studiować, i jakoś tak sami z siebie będą dostatecznie przygotowani do podjęcia studiów wyższych. Nie dostrzegają tego, że działania promocyjne mogą przyciągnąć do studiowania tych, którzy rzeczywiście będą zainteresowani tematem. I tak to jest: rektorzy narzekają na coraz mniejszą liczbę studentów, ale popularyzację nauki dalej uważają za działalność gorszego sortu.

A przecież założenia wspomnianej Akademii Superbohaterów są szczytne – pokazać, że w nauce jest miejsce dla wielu naszych indywidualnych zdolności, a prowadzenie badań ma w sobie coś niesamowitego. Badacze rzeczywiście dysponują supermocami, które potrafią zmieniać świat. Tylko trzeba się o tym dowiedzieć, ktoś musi nam to pokazać.

Kiedy oglądałam filmy o naukowcach superbohaterach przygotowane przez Tomasza Rożka dla Kanału Zero, było mi wstyd. Wstyd, bo nie wiedziałam o istnieniu Mieczysława Bekkera (stworzył łazik księżycowy LRV wykorzystywany w ramach programu Apollo), Zofii Kielan-Jaworowskiej (paleobiolog, organizatorka słynnej wyprawy badawczej do Mongolii) czy Jana Czochralskiego (wynalazca powszechnie stosowanej metody otrzymywania monokryształów krzemu, będącej podstawą procesu produkcji układów scalonych). A przecież przeszłam przez wszystkie etapy edukacji z dobrymi wynikami i interesuję się nauką. Szkoda, że absolwenci polskiego systemu edukacji skończą tak samo jak ja.

Akademia Superbohaterów ma jeszcze inne plany. Jest choćby pomysł na serial. Fabuła i pierwsze szkice wyglądają jak z topowej zagranicznej produkcji. Czwórka uzdolnionych dzieciaków wspierana przez supernaukowców ratuje ludzkość przed potwornymi aberracjami, starając się rozwikłać zagadkę ich nienaturalnego pochodzenia. Ilu z nas z rozrzewnieniem wspomina stary francuski serial edukacyjny „Było sobie życie”? No to mamy swój pomysł, wydaje mi się, że nawet z lepszą fabułą. Aktualnie trwa poszukiwanie środków, darczyńców, fundatorów itd.

Superbohaterowie z Polski zachwycili amerykańskie dzieciaki. To może niech zachwycą też na Expo w Osace?

Dlaczego tyle piszę akurat o przedsięwzięciu Tomasza Rożka? Ponieważ ten przykład jest symptomatyczny. Władze, urzędnicy, ludzie kierujący polską nauką myślą: niech popularyzacją zajmą się inni, a nie państwowe instytucje. Jednak tak się nie da, od pewnego poziomu bez sporego wsparcia finansowego nie da się produkować i promować ambitnych projektów skierowanych do szerszego grona odbiorców. Możliwości indywidualnej promocji są ograniczone. Nie zawsze znajdzie się filantrop, który sypnie groszem.

Absurd całej sytuacji poraża. Im bardziej nowatorsko podchodzi się do promocji nauki, tym większy staje się opór ze strony państwa. Tak jakby naszą naukę i kulturę miały uratować jedynie podręczniki, apele i wycieczki. W zasadzie jest to uwłaczające, że trzeba chodzić od drzwi do drzwi i prosić o fundusze, aby stworzyć serial o polskich naukowcach, choć telewizja publiczna marnuje środki na kolejny ogłupiający show czy kiepskiej jakości reportaże („Sprawę dla reportera” wyśmiał już chyba cały internet).

Sygnał do zmian da być może minister nauki i szkolnictwa wyższego Dariusz Wieczorek. Wyraził zainteresowanie wspomnianym projektem animowanego serialu, niedługo mają się odbyć pierwsze rozmowy. Miejmy nadzieje, że nie będzie to jednorazowa akcja i doczekamy się bardziej skoordynowanego wsparcia dla popularyzacji polskiej nauki i kultury. Bo przecież Tomasz Rożek to niejedyny popularyzator, na którego warto zwrócić uwagę. Mamy wiele niezależnych, świetnych naukowych podcastów i audycji: „Pracę przyrodnika”, „Wiedzę nieoczywistą”, „Radio Naukowe”, „Historie arturiańskie”, „Filozofować po polsku”… Można by wymieniać bez końca.

W kwestii popularyzacji kolejne rządy ograniczają się przede wszystkim do dbania o muzea, wspierania Festiwalu Nauki (gdzie odbywa się wiele ciekawych spotkań i wycieczek, ale zawsze są to pojedyncze akcje mimo powtarzalności samego festiwalu), jest konkurs Popularyzator Nauki, gdzie można otrzymać nagrodę za to, co już się zrobiło, najczęściej własnymi środkami i chęciami, tylko czasem przy wsparciu instytucjonalnym. Ale żeby realnie korzystać z tych wszystkich inicjatyw, długofalowo wspierać je z publicznych środków, to już jest nie do pomyślenia. Owszem, są granty, konkursy, jakieś kilkuletnie projekty. Jednak nie zastąpią one sprawnie funkcjonujących instytucji oraz strategii pozwalającej realizować takie zamierzenia długofalowo.

Długofalowe myślenie szczególnie dużo znaczy przy promocji nauki za granicą. Tam dobrze rozumieją, jaka siła tkwi w popularyzacji. Inne kraje nie wahają się nawet chlubić osiągnięciami innych, aby promować w swoich krajach naukę i kulturę. Gdy nasza ambasada w USA z okazji dni otwartych była oklejona przygotowanymi przez Akademię Tomasza Rożka zdjęciami superbohaterów, amerykańskie dzieciaki były wprost zachwycone. Trafiał do nich prosty i zrozumiały przekaz, a także komiksowa stylistyka. Niestety, chociaż MSZ posiada prawa do ich wykorzystania, to po użyciu ich w kilku innych ambasadach nie widzi w nich dalszego potencjału. A przecież zbliża się choćby Expo w Osace.

Światową rozpoznawalność dokonań naszych naukowców osiągniemy jedynie dzięki perfekcyjnie zaplanowanym i finansowanym działaniom promocyjnym. A mamy kogo wspierać, wielu otrzymało już nagrodę Popularyzatora Nauki – wystarczy im tylko zaufać. Przydadzą nam się do tego odpowiednie państwowe instytucje. Czas skończyć z wykorzystywaniem ich do politycznych gierek, wybierać dyrektorów na długoletnie kadencje i pozwolić im działać przy odpowiednim monitorowaniu i kontrolowaniu, a nie wyrzucać, gdy zawieją inne wiatry polityczne. Popularyzacja nauki wymaga osobnych instytucji, bo nie każdy badacz jest świetnym popularyzatorem, to są zupełnie inne umiejętności.

Świetnie, że „Kajka i Kokosza” czyta się w szkole. Ale czy naprawdę musimy potem robić sprawdziany z treści komiksu? 

Jednak jest jeszcze jedna trudność, o której już mimochodem wspomniałam, czyli niechęć urzędników do tego, co wykracza poza standardy. Najlepiej robić wszystko po staremu – klasyczne lekcje, podręczniki, program, w którym zmieniają się tylko lektury (w zależności od tego, czy aktualny obóz rządzący jest bardziej konserwatywny, czy progresywny) i nacisk na pewne tematy (patrz poprzedni nawias). Gry komputerowe wciąż uchodzą za zło, gry planszowe – za rozrywkę dla dzieci, fantastyka i sience fiction – za nieprawdziwą literaturę (no, ale tę „prawdziwą” trzeba ograniczyć, bo jest dla uczniów nudna i niezrozumiała).

Co z tego, że dodano do listy lektur komiks „Kajko i Kokosz. Szkoła latania”, skoro omawia się go po dawnemu, każe się pisać charakterystykę postaci, robić plan wydarzeń, a często jeszcze dochodzi sprawdzian z treści. Rozumiem, że wielu nauczycieli mogło nie mieć wcześniej kontaktu z takim medium i nie wie, jak to ugryźć, jak się do tego zabrać. Powinni zostać przeszkoleni, dostać jakieś wytyczne albo pomoc zamkniętą choćby w krótkiej broszurze. A nie że rzucono nową rzecz do listy lektur i ministerstwo liczy, że „jakoś to będzie” i wszyscy sobie poradzą.

Wygląda na to, że urzędnicy nie są zaznajomieni z tym, co się działo w kulturze i nauce w ciągu ostatnich 20–30 lat (a w niektórych przypadkach nawet w przedziale 50–70 lat). Tak jakby wystarczyło okroić program nauczania i liczyć na to, że uczniowie i ich rodzice w końcu będą zadowoleni. Może nawet pochwalą Ministerstwo Edukacji?

Jednak te tendencje widać nie tylko w szkole. TVP startuje z nową ofertą, a w niej znalazł się m.in. program o książkach „Dobry tytuł”, który prowadzić będą Szymon Kłoska i Agata Passent. Prowadząca miała już okazję prowadzić taki program w TVN, co zakończyło się niemałym skandalem. Nazywał się on „Xięgarnia” i w jego 295. odcinku gościł Robert M. Wegner, autor cyklu fantasy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”, uważany za jednego z najlepszych reprezentantów tego gatunku. Agata Passent na sugestię Maxa Cegielskiego, że ten z fantastyką zetknął się przed wieloma laty, zapytała, czy „ma kłopoty z dojrzałością”, a może „cofa się w rozwoju”. Cały ten odcinek zasługiwałby na oddzielną analizę, bo kwiatków było tam jeszcze więcej, ale bardziej interesujące jest to, że daje nam on przedsmak tego, co czeka nas w TVP 2.

Za nami pierwszy odcinek nowego programu. Treść treścią, ale ta formuła… Znów mamy gadające głowy przekazujące prawdy objawione. Jest nudno, patetycznie i bez polotu. A wystarczyłoby pomyśleć nad czymś innym, wykorzystać nowe media i sposoby prezentacji wiedzy. Tak się akurat zdarzyło, że mamy wspomnianych świetnych popularyzatorów nauki, z których można brać przykład. Szkoda, że to nie im proponuje się prowadzenie programów w publicznej telewizji.

Wstyd z powodu Listy Szanghajskiej. A będzie jeszcze gorzej 

Podsumowując, można powiedzieć, że państwowa wizja promocji nauki opiera się na bylejakości, jednorazowych przedsięwzięciach i przekonaniu, że jakoś to się wszystko samo ułoży. Popularyzatorzy działają w swojej niszy, a rząd może uczestniczyć w pokazówkach, gdzie najważniejszą część pracy wykonują za niego inni. Promocja polskich osiągnięć ma się odbywać przy okazji, najlepiej za darmo, a ludzie sami z siebie muszą to odnaleźć, aby z tego skorzystać.

Jeśli to się nie zmieni, skutki będą dużo gorsze od wstydu z powodu miejsca w ogonie Listy Szanghajskiej. Zainteresowanie nauką wśród młodszych i starszych będzie spadać. Nie będzie komu dokonywać odkryć, nie będzie kto miał pisać nowych tekstów. To mrzonka, że naukowcy zawsze będą się pojawiać jakimś szczęśliwym trafem. Liczenie na ślepy los w tej kwestii przypomina grę w rosyjską ruletkę, gdzie pistolet ma pełny magazynek. Któż wie, ile talentów już straciliśmy, bo nie dotarło do nich, że nauka jest drogą, w której mogą się realizować.

Premier Shinzo Abe przebrał się za Super Mario. Czy Donald Tusk mógłby wystąpić jako Wiedźmin?

W kulturze Japonia może wręcz na równych prawach rywalizować ze Stanami Zjednoczonymi. Mało kto na świecie nie wie, kim jest samuraj, a japońskie komiksy i animacje mają rzesze fanów na całym globie, również w Polsce. Paradoksalnie wśród naszej młodzieży powszechniejsza jest wiedza o tym, kim był Oda Nobunaga, niż o tym, kim był książę Józef Poniatowski. Dowiedzieli się tego właśnie z mangi i anime.

W jaki sposób Japończykom udało się wypromować za granicą swoją kulturę? Początków trzeba szukać w latach 70. XX wieku, kiedy powstała słynna Japan Foundation, której pierwszym zadaniem miało być zacieśnianie relacji między USA a Japonią, ale bardzo szybko stała się narzędziem promocji japońskiej kultury. W 1979 r. ówczesny premier Kraju Kwitnącej Wiśni powiedział, że nastał „czas kultury”. Od słów bardzo szybko Japończycy przeszli do czynów.

W latach 80. Japan Foundation zajmowała się dystrybucją telenoweli „Oshin” na terenie Azji – chciano pokazać, że Japonia dostarcza nie tylko nowinki technologiczne, lecz także rozrywkę, a wraz z nią swoją historię, kulturę i system wartości. Japan Foundation stopniowo rozszerzała działalność, dostarczała – także na Zachód – kolejne produkty kulturowe made in Japan. Była wspierana zarówno przez kolejne rządy, jak i różne instytucje oraz ośrodki.

W 2004 r. premier Junichiro Koizumi powołał liczne grupy robocze, których celem było polityczne wykorzystanie dziedzictwa kulturowego Japonii. Jeszcze inny premier Taro Aso skupił się na promocji kultury popularnej, koordynując tu działania z biznesem. Tokio zainicjowało też strategię „Cool Japan”, w ramach której rząd i przedsiębiorstwa wspólnie działają na rzecz popularyzacji narodowego dziedzictwa.

Dzięki temu japońska kultura stała się nieodłączną częścią gospodarki. Kapitałem, na którym zarabiają wszyscy.

Czytaj więcej

Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?

Należy też dodać, że Japończycy są niezwykle świadomi swoich zasobów kulturalnych. Mimo że również w ich dziejach jest wiele ciemnych kart, skupiają się na promowaniu tego, co najlepsze w ich historii. Co więcej, nie obawiają się podchodzić do niej z dystansem. Swoich bohaterów historycznych angażują do satyrycznych animacji, dram (seriali), nieraz obsadzając ich w naprawdę absurdalnych rolach. Pozwalają im przenosić się w czasie, gadać śmieszne bzdurki, a nawet wcielać się w zwierzęta domowe. Nikt nie czuje się urażony, bo ważne jest to, że dzięki temu jeszcze więcej osób może poznać japońskie dziedzictwo.

Jednocześnie Japończycy nie mają skrupułów przed bronieniem swoich kulturowych zasobów, o czym świadczy afera związana z czarnoskórym samurajem Yasuke będącym bohaterem jednej z części gier „Assasin’s Creed”. Japonia m.in. zażądała wprowadzenia w grze zmian.

Mówiąc wprost: Japończycy na każdym kroku dumnie obnoszą się ze swoją kulturą i popkulturą. W trakcie ceremonii zakończenia igrzysk olimpijskich w Rio de Janiero w 2016 r. premier Shinzo Abe wystąpił w przebraniu kultowej postaci z japońskich gier – Super Mario. Wcześniej również inni przedstawiciele rządu publicznie pokazywali się przebrani za postacie z tamtejszej popkultury, a jeszcze więcej z nich pozuje do zdjęć z mangą. U nas premier Donald Tusk z pewnością nie pokazałby się w stroju Wiedźmina, skoro tyle autorytetów uważa prozę Andrzeja Sapkowskiego za wyrób dla niedojrzałej młodzieży. Także z tych powodów my dalej w 2024 r. śnimy o tym, żeby nasz sarmata był tak samo popularny jak samuraj, a Japonia już w 2003 r. odbierała od Amerykańskiej Akademii Filmowej Oscara za anime „Spirited Away: W krainie bogów”.

Korzystałam z informacji zawartych w artykule Tomasza Burdzika „Japoński soft-power: wykorzystanie kultury w budowaniu pozycji Japonii na arenie międzynarodowej”

Niedawno ponownie musieliśmy się zmierzyć z mizernym miejscem Polski w rankingu najlepszych szkół wyższych na świecie – Listą Szanghajską. Na wielu padł blady strach, bo znów trzeba się było wstydzić, że Zachód nie poważa polskiej nauki. I znów postawiono te same, co zawsze, postulaty. A zatem: trzeba jeszcze więcej pracować na tamtejszą modłę, publikować po angielsku, dbać o współczynnik cytowań czasopisma naukowego, pozyskiwać więcej grantów, zmuszać naukowców, aby jeszcze więcej ze sobą rywalizowali, niech ich pensja zależy od wyników, niech w końcu któryś pokaże, że jest najlepszy, a najlepiej – lepszy od wszystkich innych.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka