Dyskurs równościowy oraz antydyskryminacyjny już od dawna zdominowany jest przez ducha feminizmu. Sam feminizm, wywodzący się z tzw. filozofii wyzwolenia, w dość dużym uproszeniu zakładającej, że człowiek musi zostać uwolniony od zniewalających go warunków społecznych, politycznych, klasowych itd., już od dłuższego czasu znajduje się w rozkroku między logiką rewolucyjną a próbami wprowadzania zmian w zgodzie z demokratycznymi zasadami. Naturalnie feministki bądź działaczki na rzecz praw kobiet znacznie się od siebie różnią. Niektóre z nich są bardziej radykalne, inne wciąż stawiają na dialog i edukowanie nieprzekonanych. Jednak u wielu postawa rewolucyjna istotnie wpływa na sposób myślenia. Wyraża się ona przede wszystkim w tym, że „albo jesteś z nami, albo przeciwko nam”. Inaczej mówiąc: oponent może albo przyjąć podstawowe założenia feminizmu, jego metody opisu rzeczywistości społecznej, albo jest wrogiem, przeciwnikiem, z którym z zasady nie warto dyskutować. Ewentualna dyskusja jest możliwa jedynie wtedy, gdy przyswoi się stosowną narrację.
Kobiety zawsze są ofiarami
Do tego dochodzi również „logika ofiary”. Kobiety były i są ofiarami przemocy, patriarchatu, męskiej dominacji. Nie miały łatwo, musiały walczyć o swoje prawa wszelkimi dostępnymi sposobami. Owszem w wielu przypadkach kobiety miały gorzej. Wiele trudu kosztowało je przeobrażenie nieprzychylnej im rzeczywistości społecznej. Jednakże łatwo w tym względzie popaść w radykalizm, czyli oderwać się od statystyk oraz rzeczywistych problemów na rzecz postrzegania kobiet wyłącznie jako ofiar. Nie chodzi tylko o to, że w tej optyce kobieta nie może być sprawcą przemocy bądź dyskryminacji, a przeciwne tej tezie dane są pomijane wymownym milczeniem. I nawet nie o to, że deprecjonuje się przejawy przemocy lub dyskryminacji względem mężczyzn. Rzecz w tym, że podejmując takie kwestie, jedyne na co można liczyć, to ostracyzm ze strony własnego środowiska.
Czytaj więcej
Feminizm ma przed sobą dużo pracy. Musi poradzić sobie z dręczącymi go sprzecznościami i odpowiedzieć na pytania, czym jest kobiecość, a czym męskość. Jeżeli zaś chce doprowadzić do rzeczywistych zmian społecznych, to czas pożegnać się z logiką wrogów i walką z każdym nieoświeconym.
I znów powracam do krążącego nad nami ducha rewolucji. Nawet jeśli organizacje na rzecz praw mężczyzn zwracają uwagę na realne problemy społeczne, wskazują na konkretne przejawy dyskryminacji, choćby statystyki, dane, i nawet jeśli sam zdrowy rozsądek zachęca do tego, aby się temu przyjrzeć, to i tak rzadko kiedy można liczyć na rzetelne podejście do tematu. Działaczki i działacze na rzecz równości, zanim przejdą do konkretów, muszą wcześniej usprawiedliwić się w oczach własnej formacji. Aby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że są przeciwnikami kobiet. Aby komuś do głowy nie przyszło, że są aż nadto konserwatywni lub za mało radykalni. Dlatego też częściej jesteśmy świadkami ideologicznej ekwilibrystyki, a nie sumiennej rozmowy na temat problemów mężczyzn i kobiet. Bo ważniejsze jest udowodnienie tego, że „wciąż jesteśmy z wami”, że nie doszło do żadnej światopoglądowej zdrady.
Prowadzi to do kuriozalnych sytuacji. Chociażby do stosowania przez przeciwników dyskryminacji strategii, które sami już dawno temu poddali krytyce. Na przykład tzw. whataboutizmu, czyli odpierania zarzutów za pomocą wysunięcia podobnych oskarżeń w danej sprawie. Celem takiego ataku jest podważenie moralnego prawa przeciwnika do formułowania określonych zarzutów. Jeżeli ktoś stwierdzi, że mężczyźni są dyskryminowani w sądach rodzinnych, to druga strona odpowie, że większość z nich nie płaci alimentów i swoje dzieci ma w nosie. A przecież żadne z tych stwierdzeń nie zbija drugiego. Mamy kłopot zarówno z mężczyznami, którzy uchylają się od obowiązku alimentacyjnego, jak i z kobietami traktującymi dzieci jak swoją własność, wykorzystującymi je w trakcie rozwodowej batalii. Klarowne orzecznictwo sądów rodzinnych pomogłoby wszystkim, chyba że zależy nam na tym, aby realizowało też inne, bardziej ideologiczne cele.