Jak turystyka niszczy polskie miasta

Turystyka nie może być jedyną opcją rozwoju miejscowości czy regionu. Skutki takiego podejścia bywają paskudne – i dla mieszkańców, i dla samorządów, i na koniec także dla turystów.

Publikacja: 09.08.2024 10:00

Jak turystyka niszczy polskie miasta

Foto: PAP/Stefan Kraszewski

U nas, nad morzem, w małej mieścinie, raz na kilka lat pojawia się biznesmen z centralnej lub południowej Polski, pełen wspaniałych planów na zarobek, który chce pokazać miejscowym, jak należy prowadzić interesy. Jeszcze u siebie pakuje towar (bo tam, skąd przyjeżdża, w hurtowniach jest trzy razy taniej!), ładuje sprzęt i bierze się dziarsko do roboty.

Najpierw opłaty i formalności. Po rozprawieniu się z typowymi dla każdej działalności gospodarczej podatkami i opłatami, trzeba jeszcze zapłacić za „dodatki”. Nasz biznesmen wynajmuje od kogoś miejsce pod działalność. Nie jest tanio, zwłaszcza że terenów od prywatnych właścicieli jest mało, a urząd gminy liczy sobie słono za każdy skrawek ziemi. Jak niespodziewany wróg pojawia się też opłata targowa, na szczęście przyjezdny nie ma dużego handlowego namiotu, więc wyniesie ona „tylko” 600 zł dziennie. Coś już ten biznes powoli przestaje być taki tani, ale zgodnie z zasadami podwórkowej ekonomii niskie ceny mają zapewnić większą sprzedaż, a ta większy zysk itd., więc wszystko jakoś się zepnie.

Towar schodzi jak świeże bułeczki. Nie ma chwili odpoczynku ani czasu, by wybrać się do toalety. Pojawia się ogromne zmęczenie i fizyczny ból. Psychika siadła już dawno – 20 godzin pracy dziennie, nie licząc otwierania i zamykania stoiska, nie wspominając już o powrocie do kwatery na sen. Ma to swoje dalekosiężne konsekwencje.

A jeszcze klienci… Ci wszyscy, co narzekali, że nad morzem jest drogo, wybrzydzają nawet na niższe ceny u naszego biznesmena, bo i tak wydają im się za wysokie. Ponadto wyżywają się na sprzedawcy, serwują mu nieprzyjemne komentarze, oczekują, że będzie im nadskakiwał, skoro są tak łaskawi, że go „karmią”, zostawiając mu swoje pieniądze.

Koniec końców finansowo nic się nie spina. Bo nie ma jak przywieźć towaru od siebie z centralnej Polski bez udziału pośredników, a w lokalnych hurtowniach jest trzy razy drożej (bo jakoś to trzeba przecież dowieźć!). Sprzedanie więcej po taniości nie zaowocowało tonami złota, za to nie ma zmiłuj w sprawie codziennej opłaty targowej. Trzeba ceny podnieść, klienci są jeszcze bardziej niezadowoleni…

Żaden taki biznesmen nie wytrzymał u nas więcej niż miesiąc, ucząc się na własnej skórze, że taka praca jedynie w teorii jest łatwa, przyjemna i opłacalna. Trochę jak z nauczycielami – wielu zazdrości im wolnego, nielicznych godzin przepracowanych w ciągu dnia, ale na przebranżowienie się i uczenie cudzych dzieci wielu chętnych nie ma…

Czytaj więcej

Polska bez makijażu. Dlaczego piękno wciąż jest dla Polaków kłopotem

Turyści piją na umór, zadowalają się byle czym i oszczędzają każdy grosz

Ten obrazek może wydawać się w pewnych momentach przejaskrawiony, ale bardzo dobrze oddaje zderzenie rzeczywistych warunków z popularnym mitem mówiącym o tym, że nasz sukces zależy od tego, jak bardzo się postaramy. Nie jest łatwo być kowalem swojego losu, gdy perspektywy zarobku są ograniczone do pracy w supermarkecie bądź otworzenia budy z goframi czy lodami. Mimo wszystko trudno nam się pozbyć wiary we własną sprawczość, przekonania, że gdy nikt (przede wszystkim państwo) nie będzie nam przeszkadzać, to na pewno sobie poradzimy. Co ciekawe, wierzą w to najbardziej ci, którzy pracują na etatach, a ich pensja zależy głównie od wypełniania pewnych, podobnych do siebie zadań i nikt nie rozlicza ich z efektywności, innowacyjności i ciągłego poszukiwania nowych rozwiązań. Tak właśnie moszczą się i wzrastają polski egoizm i krótkowzroczność, z powodu których patrzymy tylko na to, aby nam było dobrze (czytaj: tanio na wakacjach, cicho w zamieszkiwanej przez nas okolicy). Dzięki temu można przymykać oczy na to, jak turystyka niszczy polskie miasta. No chyba, że dotknie nas to osobiście i utrudni codzienne funkcjonowanie.

Turystyka jeszcze do niedawna była Świętym Graalem każdej miejscowości i regionu. Jej zalety narzucały się same przez się: to dodatkowa gotówka płynąca do samorządów i miejsca pracy dla mieszkańców. Region miał rozkwitać i wzrastać dzięki odwiedzającym, na wierzch miały wychodzić wszystkie jego walory, a jego sława miała nieść się hen, daleko do kolejnych potencjalnych turystów.

Rzeczywistość stawiła opór tym kolorowym wizjom. Okazało się, że turyści to bardzo zróżnicowana grupa i wcale nie przeważają wśród nich ci, którzy wolny czas chcą spędzić, zwiedzając lokalne zabytki czy jedząc wykwintne posiłki w dopiero co otwartych restauracjach. Niektórzy z nich chcą po prostu pić alkohol i wszczynać burdy po zmroku. Inni wcale nie mają zamiaru zostawiać swoich pieniędzy w odwiedzanych miejscach. Śpią na polach namiotowych bądź w samochodach, jedzenie przywożą z domu i mają się na baczności, aby przypadkiem nie wydać choćby złotówki. A jak już sięgną do portfeli, to tylko to po, aby kupić tani bibelot w postaci gipsowej mewy bądź długopisu ciupagi. Często narzekamy na tandetne stoiska nad morzem czy w górach, ale jakoś z roku na rok popyt na ten szajs jest coraz większy. Podobnie jak na muzykę disco polo puszczaną w knajpach i sprzedawany wszędzie oraz w każdej formie alkohol. Jakoś nie potrafimy się powstrzymać przed takimi zakupami.

W sumie nie ma co się dziwić, że turyści dwukrotnie oglądają każdy grosz zanim go wydadzą, bo żeby spędzić urlop nad polskim morzem, trzeba nieraz oszczędzać przez pół roku, a i tak na połowę atrakcji nie będzie nas stać. Jednak czyja to wina? Chciwych mieszkańców żerujących na biedocie z centralnej i południowej Polski? A może samych turystów, którzy dalej przepłacają za gofra na promenadzie i nie potrafią kupić biletów do tańszej Chorwacji czy Grecji?

Chyba czas najwyższy skończyć z obwinianiem siebie nawzajem, a także z przerzucaniem odpowiedzialności za ten koszmarny stan rzeczy. Jeśli spojrzymy dalej niż na czubek własnego nosa, okaże się, że winny może być powszechnie przyjmowany w niektórych regionach Polski plan rozwoju oparty wyłącznie na turystyce, na czym tracą wszyscy: zarówno lokalni mieszkańcy, jak i turyści.

Kraków już prawie stał się turystyczną perłą… musi tylko pozbyć się mieszkańców

Na pierwszy rzut oka taki model rozwoju może wydać się w porządku. W wielu miejscach nie ma widać innych sposobów zarobku. Ziemia jest zbyt słaba, aby cokolwiek uprawiać, korporacje nie stawiają tu swoich fabryk, etaty w firmach i supermarketach już dawno się skończyły. Zarabianie na turystach wydaje się czymś oczywistym. Tyle tylko, że z roku na rok przynosi coraz mniejszy dochód, a przez pozostałe dziesięć miesięcy za bardzo nie ma co robić, a dana miejscowość obumiera.

Zaraz ktoś, wyznawca indywidualnej sprawczości, kowal własnego losu, powie, że przecież teraz można pracować z każdego miejsca na świecie, wystarczy się przebranżowić i zostać programistą zgarniającym 15 tys. zł miesięcznie. Takim pomysłowym Dobromirom zawsze życzę, aby wszyscy sprzedawcy, pracownicy usług, sprzątaczki, spawacze i inni pracownicy fizyczni rzeczywiście porzucili swoje zawody i faktycznie zaczęli tworzyć odmóżdżające aplikacje. Będzie inaczej śpiewał, gdy nie będzie już nikogo, kto zapewni „obsługę” na co dzień. Bo przecież każdy może szybko i łatwo zmienić zawód na ten informatyczny, prawda?

Ludzie radzą też tym, którzy zarabiają głównie przez dwa miesiące w małych miejscowościach nadmorskich (bo tyle trwa sezon nad polskim morzem, choć trzeba też doliczyć tydzień majówki i Boże Ciało; naprawdę nie da się zarobić na kilkunastu emerytach przyjeżdżających we wrześniu), aby byli jeszcze bardziej innowacyjni, zaczęli zachęcać do przyjazdów na zbieranie grzybów, rozwinęli produkcję miodu, zakładali gospodarstwa agroturystyczne.

Co ciekawe, polskiego morza nie odwiedza jakaś zatrważająco wielka rzesza turystów. Mówi się, że jest oblegane, gdyż rokrocznie odwiedza je kilka milionów osób, niemniej patrząc na statystyki, wychodzi, że w 2023 r. w obiektach zlokalizowanych w nadmorskich gminach w lipcu i sierpniu przebywało 1,8 mln turystów, co owszem stanowi 21 proc. nocujących w obiektach turystycznych na terenie całego kraju, ale to wciąż daleko od Tatr, które odwiedziło ponad 4 mln turystów, choć to już w ciągu całego roku.

Ale nie o same liczby tutaj chodzi. Mało komu przyjdzie na myśl, że problem jest głębszy, systemowy. I wiele wciąż zależy od władz zarówno na poziomie lokalnym, jak i centralnym. Bo jeden człowiek, nie wsparty odgórną strategią rozwoju regionu, niewiele zdziała. Może jedynie w wyobraźni tych, co uważają, że wystarczy tylko ciężej pracować, aby było dobrze. Jakie problemy przynosi takie myślenie, odczują na własnej skórze, gdy miasta będą upadać, właśnie z powodu turystyki. Konsekwencje poniesiemy wszyscy.

Problem nie dotyczy bowiem tylko małych miast, które łatwo spisać na straty. Najbardziej ewidentnym polskim przykładem jest Kraków, gdzie hordy pijanych turystów zakłócają życie mieszkańców. Jak pisaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej”, mieszkańcy zabytkowego centrum stali się „zakładnikami w swych własnych domach; otoczeni pijanym, przez nikogo niekontrolowanym i powstrzymywanym hałaśliwym tłumem, mającym za nic prawo i dobre obyczaje”.

W stolicy Małopolski pojawiają się problemy charakterystyczne dla typowo turystycznych miejscowości – podobno stróże prawa są dużo bardziej wyrozumiali dla przyjezdnych niż dla mieszkańców. Statystyki podawane przez krakowski urząd miasta są naprawdę zatrważające. W 2023 r. wystawiono tam 4,55 tys. mandatów karnych, prawie 2 tys. pouczeń, a 230 sytuacji zakończyło się w sądzie.

Jak mówi Ryszard Rygier, adwokat działający w imieniu ruchu społecznego Zabytkowe Centrum, zrzeszającego mieszkańców krakowskich Plant: „Nigdzie indziej w Europie – przynajmniej po zachodniej stronie – w zabytkowym centrum milionowego miasta nie można krzyczeć, wyć, pić na ulicach, tańczyć, a przy tym pozostawać przez nikogo nie niepokojonym”. Skończyło się to pozwem przeciwko władzom miasta. Ponadto posłowie z Krakowa, zgromadzeni w parlamencie w Zespole Krakowskim, już dwukrotnie domagali się od Ministerstwa Sportu i Turystyki wprowadzenia nowego podatku, opłaty turystycznej, która ma pomóc w niwelowaniu negatywnych skutków nadmiernego ruchu turystycznego. W 2023 r. Kraków odwiedziło 7,05 mln turystów, podczas gdy w 2022 r. – 5,36 mln. Jednak odwiedzających „tylko przejazdem” w 2023 r. było aż 12,18 mln, o 45 proc. więcej niż 2022 r. Według przewidywań liczby te mają jeszcze wzrosnąć.

Czytaj więcej

Przemysław Batorski: Męki polityki historycznej

Małe miasta opustoszeją i upadną, a konsekwencje odczujemy wszyscy

To niejedyne skutki uboczne turystyki. Pierwszym z nich są oczywiście podwyżki cen wynikające nie tylko z tego, że mieszkańcy chcą sobie zarobić. Według serwisu WP Finanse ceny gofrów w Gdańsku różnią się znacznie w zależności od miesiąca. W kwietniu za suchego gofra zapłacimy 8 zł, a w maju już 9 zł. Jednak jeśli spróbować czegoś na wypasie, czyli z bitą śmietaną, polewą i owocami, to w kwietniu zapłacimy 23 zł, a w maju już 27 zł, a to przecież jeszcze nawet nie sezon.

Władze również chcą uszczknąć trochę z tego turystycznego tortu, szczególnie że jest to jeden z prostszych sposobów na podratowanie budżetu. Nie wymaga wypracowania żadnej długofalowej strategii rozwoju, inwestowania w nowe miejsca pracy, przyciągania innego typu inwestorów i przedsiębiorców. Niech ludzie pootwierają sobie stragany z badziewiem, a my zadbamy o wygląd miasta, aby zachwycić turystów estetycznymi parkami i uliczkami. I tak powstaje infrastruktura miła turystom, ale nieprzydatna mieszkańcom. A przy tym apetyt rośnie w miarę jedzenia, może da się wycisnąć z tego trochę więcej, jeszcze bardziej podwyższyć opłatę targową, dodać jakiś kolejny turystyczny podatek i potem wybudować kolejną atrakcję dla przyjezdnych.

Mieszkańcy muszą sobie w końcu jakoś radzić. Wyprowadzają się na działki, aby wynajmować swoje mieszkania turystom w najbardziej opłacalnych okresach urlopowych. Coraz więcej mieszkań buduje się i kupuje w celach krótkoterminowego wynajmu. Ale takie rzeczy to już nie dla lokalsów, lecz dla prawdziwych biznesmenów z kapitałem, wiedzących, gdzie czekają na nich największe pieniądze. Dawni mieszkańcy są spychani na margines, a młodzi wyjeżdżają, bo nie mają na miejscu żadnych perspektyw.

Ceny mieszkań np. w Ustce już zbliżają się do tych znanych z Krakowa czy Warszawy, mało kogo jest na nie stać. Ciekawe, jak poradzi sobie samorząd, gdy nikt już nie będzie mieszkał w turystycznych miejscowościach na co dzień, kto wtedy będzie płacił „zwykłe” podatki. No, ale przynajmniej skończy się gadanie o tym, że jak nie stać cię na mieszkanie w Warszawie, to możesz przenieść się na prowincję, bo na nią też nikogo nie będzie stać. Trzymajmy kciuki za to, aby wszystkich nas pomieściły Radom, Sosnowiec i Wałbrzych. Zostaniemy programistami i będzie żyło dostatnio, prawda?

No, ale może gdy zabraknie lokalnych (z definicji pazernych) mieszkańców, to będzie w końcu taniej? Nic z tego i to z prostej przyczyny – trzeba zarobić na opłaty, a te samorządy coraz bardziej podwyższają. I paradoksalnie jest jeszcze drożej. W pewnym momencie otwieranie straganów przestanie być opłacalne dla polskich przedsiębiorców. Ale nie ma co się martwić, bo skuszą się na to imigranci, gotowi pracować jeszcze ciężej za mniejsze pieniądze.

A że nasze dzieci nigdy nie zobaczą polskiego morza ani gór, bo po prostu nie będzie ich na to stać? Czy myślimy w ogóle o takich długofalowych konsekwencjach? Bo jak była mowa wyżej, problem nie dotyczy tylko małych miejscowości. Ceny biletów na Wawel czy na kolejkę na Kasprowy Wierch potrafią przyprawić o zawrót głowy. Niedługo doprowadzimy do takiej sytuacji, że nasze zabytki staną się towarem jedynie dla turystów, a my będziemy oglądać je wyłącznie na kartach szkolnych podręczników. Może jeszcze dziadkowie coś nam o nich opowiedzą…

Wenecja, Barcelona, Amsterdam, Kioto – wszyscy powoli rezygnują z turystyki masowej

Aby odwrócić niebezpieczne trendy, należy całkowicie zmienić myślenie o turystyce. I jest to zadanie dla władz, centralnych i lokalnych, a nie dla indywidualnych reformatorów. Najpierw trzeba przypomnieć sobie, że miasto należy przede wszystkim do mieszkańców, a nie turystów. Turystyka nie może być jedyną opcją rozwoju regionu, gdyż jest to strategia krótkowzroczna prowadząca wprost do dewastacji. Nie może być tak, że jedynymi miejscami pracy dla lokalsów będą stragany i budy z goframi, a ceny wstępu do najważniejszych zabytków polskiej kultury będą poza zasięgiem większości obywateli.

Turystyka działa dobrze wyłącznie wtedy, gdy jest dodatkiem do innych, fundamentalnych inwestycji. Kiedy stawiamy ją w centrum, pożera wszystko, co tylko spotka na swojej drodze.

Część europejskich miast powoli wybudza się z tego turystycznego zauroczenia. Przed natłokiem turystów od dłuższego czasu broni się Wenecja, gdyż zagrażało to samemu istnieniu miasta. A generowane przez odwiedzających hałas, śmieci oraz ich ekscesy niwelowały wpływy do budżetu. W marcu 2024 r. miasto testowo wprowadziło opłatę w wysokości 5 euro dla tych, którzy planują odwiedzić je tylko na jeden dzień. Ze zbyt rozrywkowymi turystami wielki kłopot miał też Amsterdam; główną przyczyną było, nie ma co się oszukiwać, liberalne podejście Holendrów do miękkich narkotyków. Decyzją władz miejskich nie będą tam już budowane nowe hotele (z pewnymi wyjątkami), a rada miasta zamierza ograniczyć ruch statków wycieczkowych. Zakazano też palenia marihuany na ulicach w pobliżu dzielnicy czerwonych latarni i zabroniono prowadzenia wycieczek z przewodnikiem przed oknami prostytutek.

Natomiast burmistrz Barcelony Jaume Collboni mówi wprost, że nie chce, aby to miasto zamieniło się w „park tematyczny” dla turystów. Do 2028 r. ma tam zostać zakazany najem krótkoterminowy, przez który ceny wynajmu poszybowały dla barcelończyków w górę. Ponadto wzrośnie podatek dla turystów przybywających na statkach wycieczkowych i spędzających w stolicy Katalonii mniej niż 12 godzin, nie ma też zgody na budowę nowych hoteli. Taką politykę popiera przeszło 75 proc. mieszkańców. Nic dziwnego, skoro na swoich sztandarach burmistrz umieścił hasło, że to im miasto ma służyć przede wszystkim. W 2023 r. Barcelonę odwiedziło ponad 23 mln turystów.

Nie tylko Europa walczy z turystami. W Kioto w Japonii zakazano im wstępu do słynnej dzielnicy gejsz Gion ze względu na ich skandaliczne zachowanie. Odwiedzający ciągnęli gejsze za rękawy, zmuszali do pozowania do zdjęć i przede wszystkim przeszkadzali w pracy. Dlatego właśnie władze postanowiły chronić tę część tradycyjnej japońskiej kultury. Bo kultura upada jako pierwsza w zetknięciu z masową turystyką. Lokalna muzyka, kuchnia, a nawet obyczaje zaczynają współgrać z masowym odbiorcą, który lokalność przyjmie jedynie w strawnej dla siebie formie. Dlatego też nad morzem słychać disco polo, a nie szanty, a regionalne przysmaki zostały zastąpione przez panierowanego dorsza z frytkami.

Także w Zakopanem knajpy rezygnują coraz częściej z góralskich kapel na rzecz hitów puszczanych z głośników. Nie dość, że wychodzi taniej, to i klient ukontentowany, bo dostaje to, co zna i lubi. A jak w górach poczuje się wtedy, gdy kupi sobie góralski kapelusz na straganie.

Czytaj więcej

„Oczy, nos, usta, brwi”: Nie tylko ciało

Stawiając wyłącznie na turystykę bardziej sobie zaszkodzimy niż pomożemy

I nam przydałyby się takie hasła, ponieważ z obecną polityką turystyczną daleko nie zajedziemy. Nie mamy aż takich wielkich problemów z nadmiarową liczbą turystów jak wielkie miasta Europy, zamiast tego mamy wymierające miejscowości, odstraszające wszystkich ceny, wszechogarniającą tandetę oraz burdy w zabytkowych dzielnicach. Należałoby skończyć z patrzeniem na krótkoterminowe zyski i całkowicie zmienić perspektywę, myśląc przede wszystkim o długoterminowym rozwoju regionów oraz o ograniczeniu turystyki rozrywkowej, kończąc także z pobłażliwym traktowaniem ekscesów turystów (zwłaszcza zagranicznych – o Brytyjczykach terroryzujących Kraków mówi się już od 2014 r.).

Podczas kolejnego powrotu do Ustki, mojego rodzinnego miasta, chciałabym zobaczyć tam coś więcej od kolejnej budy z bibelotami w sezonie czy też pustki i tumanów kurzu poza okresem wakacyjnym. Może warto odnowić stocznie i produkować tam małe statki czy jachty? Pomyśleć o przyciąganiu inwestorów, którzy zainwestowaliby w jakiś porządny biznes, a nie kolejny stragan? No, ale do tego potrzeba sporządzenia planu wymagającego dużo więcej wysiłku niż uznanie, że zarobi się na turystach. To konieczne, jeśli miasto ma przetrwać poza sezonem.

Zmienić się też powinna postawa lokalnych mieszkańców i turystów. Ci pierwsi mogliby się trochę zbuntować i zacząć wymagać konkretnych ruchów od władz. Nie godzić się na przymus sprzedawania gofrów i lodów. Żądać prawdziwych zmian i ułatwień dla siebie, a nie dla będących tu tylko przez chwilę turystów, pokazując, że miasto ma istnieć dla nich. Turyści zaś mogliby patrzeć w szerszej perspektywie, troszcząc się o coś więcej, niż o to, by było im tanio i wygodnie. Chwaląc Grecję czy Chorwację, często zapominają o tym, jak bardzo te państwa wspierają rozwój najpopularniejszych turystycznych miejscowości, aby nie były one tylko kilkumiesięczną atrakcją.

Czy zgodzilibyśmy się zapłacić wyższe podatki, aby wspomóc inne regiony swojego kraju? Chyba tak samo łatwo, jak na obniżenie pensji, by nasz szef wyprodukował coś taniej, aby potem jeszcze taniej to sprzedał… A przecież tego wielu wymaga od tych, którzy zarabiają na turystyce.

Niestety, wciąż dominuje u nas myślenie egoistyczne, ograniczone do najbliższego kręgu rodziny. Na krótką metę to działa, można się cieszyć się z tego, że zaoszczędziło się, wybierając Morze Śródziemne, a nie Bałtyk. Później przyjdzie czas na narzekania, że z naszych zasobów korzysta obcy kapitał, bo my zamiast rozwoju wybraliśmy gofry, lody, tani alkohol, gipsowe mewy i długopisy w kształcie ciupagi.

U nas, nad morzem, w małej mieścinie, raz na kilka lat pojawia się biznesmen z centralnej lub południowej Polski, pełen wspaniałych planów na zarobek, który chce pokazać miejscowym, jak należy prowadzić interesy. Jeszcze u siebie pakuje towar (bo tam, skąd przyjeżdża, w hurtowniach jest trzy razy taniej!), ładuje sprzęt i bierze się dziarsko do roboty.

Najpierw opłaty i formalności. Po rozprawieniu się z typowymi dla każdej działalności gospodarczej podatkami i opłatami, trzeba jeszcze zapłacić za „dodatki”. Nasz biznesmen wynajmuje od kogoś miejsce pod działalność. Nie jest tanio, zwłaszcza że terenów od prywatnych właścicieli jest mało, a urząd gminy liczy sobie słono za każdy skrawek ziemi. Jak niespodziewany wróg pojawia się też opłata targowa, na szczęście przyjezdny nie ma dużego handlowego namiotu, więc wyniesie ona „tylko” 600 zł dziennie. Coś już ten biznes powoli przestaje być taki tani, ale zgodnie z zasadami podwórkowej ekonomii niskie ceny mają zapewnić większą sprzedaż, a ta większy zysk itd., więc wszystko jakoś się zepnie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi