Matrix na uczelniach. Studenci i naukowcy sprowadzeni do parteru

Skończmy z oszukiwaniem siebie i wszystkich, którzy w młodzieńczej naiwności ufają, że w polskiej nauce chodzi o coś więcej niż o powoływanie kolejnych ośrodków dystrybucji prestiżu i pogardy.

Publikacja: 05.01.2024 17:00

Protest studentów UW podczas spotkania rektorów polskich szkół wyższych i środowiska akademickiego;

Protest studentów UW podczas spotkania rektorów polskich szkół wyższych i środowiska akademickiego; Warszawa, 30 września 2018 r.

Foto: Andrzej Hulimka/Forum

W 1989 r. 7 proc. społeczeństwa polskiego miało wykształcenie wyższe. Dziś na studia idzie co druga młoda osoba – i wielu zapewne chciałoby odtrąbić sukces. Problem w tym, że idea wyższego wykształcenia dla wszystkich jest iluzją, którą przejrzeć można już na pierwszej rozmowie o pracę, gdy człowiek z przykrością odkrywa, że biznesu nie interesują jakiekolwiek dyplomy. Oczekuje się raczej niemożliwego, a zatem, by niezależnie od dyplomu przyszli pracownicy tzw. stanowisk juniorskich z doświadczeniem seniorskim mieli dwie dekady doświadczenia zawodowego. Oczywiście, najlepiej w formie niepłatnych praktyk, żeby przypadkiem nie chcieli zbyt wysokiego wynagrodzenia i znali swoje miejsce.

Z kolei na uczelniach osoby studiujące słyszą bezczelne – choć z perspektywy gwałtowności zmian w ostatnich dwóch dekadach zrozumiałe – uwagi, że studia są od studiowania. Profesorowie wygłaszający je zwykle zapominają, że ludzie idący na studia nie stanowią już wątłego procentu społeczeństwa, jak ongiś, i nie mogą liczyć na związane z tym korzyści. Utrzymanie się w dużym mieście to koszt od 2 tys. zł miesięcznie w górę, i to bez wyżywienia – no ale przecież dla studentów specjalnie najmujemy dwa zacinające się automaty z batonikami na kampusie, więc to chyba wystarczy. Studiowanie więc praktycznie z automatu, nomen omen, oznacza dziś równoczesne ciągnięcie etatu w pracy, a niekiedy i dwóch. Kiedy znaleźć czas na spokojną naukę?

Czytaj więcej

Co jeden to geniusz. Dlaczego polscy naukowcy nie działają wspólnie

Sprawę rozwiązałyby stypendia, ale te na uczelniach przyznawane są według reguł przystosowanych do realiów, w których studiuje nie połowa, ale 7 proc. populacji. Stypendium naukowe ma w zasadzie postać kieszonkowego za uzyskanie najlepszych wyników w testach. Tych najlepszych z najlepszych zaś traktujemy tak, jak zgodziliśmy się gremialnie w nauce traktować samych siebie. Przemocą rubryczek, rozmieniających naukę na drobne i wynaturzających wysiłek publikacyjny do parametrycznej buchalterii, w której zwyciężają najszybsi rachmistrzowie, perfekcyjnie orientujący się, gdzie opłaca się publikować, a gdzie nie. Skutkiem tego podczas studiów magisterskich i doktoranckich napisałem sumarycznie więcej artykułów naukowych i pojechałem na więcej konferencji niż podczas pracy zawodowej na stanowisku adiunkta (i założę się, że znalazłbym w nauce człowieka, który chętnie widziałby w tym dowód na to, że się rozleniwiłem) – a to tylko po to, by zasłużyć na stypendia naukowe umożliwiające utrzymanie się w Krakowie. Aż dziw bierze, że ktokolwiek się może zastanawiać, dlaczego w biznesie nie szanuje się wykształcenia wyższego. Przecież żaden osiągający jakiekolwiek mierzalne sukcesy człowiek nie dałby się sprowadzać w ten sposób do parteru, prawda?

Uniwersytet w każdej wsi

I w takich oto realiach studiuje się w Polsce. Wszyscy są przekonani, że studia są dla każdego, a tymczasem choć są one dla każdego, to nie są już dla wszystkich. Bo nie mogą być i nie powinny. PRL-owska praktyka przyznawania przy rekrutacji punktów za pochodzenie z rodzin wiejskich lub robotniczych może i miała na celu zmniejszenie nierówności społecznych, ale tak naprawdę pogłębiła je kosztem omamienia co najmniej trzech pokoleń ludzi iluzją czegoś, czego nigdy nie mieli otrzymać: jakościowej edukacji wyższej na międzynarodowym poziomie.

Efektem jest liczba szkół wyższych, z których każda chce być oczywiście uniwersytetem – przytłaczające ponad 400 placówek – i katastrofalnie niska liczba szkół zawodowych i policealnych. Gdy czytam o kolejnej Wyższej Szkole Uboju Trzody i Picia Mleka zyskującej prawa uniwersyteckie, a ostatnimi czasy i uprawnienia do prowadzenia kierunków lekarskich (przeciwko czemu z refleksem szachisty na emeryturze zaczyna oponować Ministerstwo Nauki po interwencjach Naczelnej Izby Lekarskiej), czuję już wyłącznie przerażenie. Bo oznacza to, że ambicją części środowiska naukowego w Polsce naprawdę jest to, żeby uniwersytet był w każdej wsi i w każdym powiecie, a nie byśmy mieli kilka do kilkunastu (najwyżej!) rozpoznawalnych uniwersytetów, o prestiżu przyciągającym najlepszych i najambitniejszych studiujących, którym można będzie wtedy przyznać stypendia umożliwiające naukę bez konieczności prekaryzowania się na rynku pracy.

Naukowa ojkofobia

Bo tak, profesorowie, choć oderwani od realiów XXI wieku na wielu poziomach, w tym jednym mają rację. Nie da się studiować i pracować jednocześnie, jednak tylko wtedy, gdy studiowanie rozumiemy tak, jak zostało pomyślane. Czyli nie jako pozyskiwanie szybkich kompetencji do zyskania przewagi na rynku pracy po transformacji polskiej gospodarki w kapitalistyczną, tylko jako zdobywanie i pogłębianie wiedzy bez presji czasowej i ekonomicznej. Do tego pierwszego służą nie uniwersytety, ale szkolenia (tych swoją drogą uczelniom nikt nie broni organizować, ale instytucje te nigdy nie słynęły w Polsce z przedsiębiorczości, mimo tak chętnego powoływania się na przykłady praktykujących to od lat uczelni amerykańskich), które dziś można ukończyć w tydzień w internecie.

Czytaj więcej

Inkluzywność ponad wszystko. Jak polscy naukowcy tropią homofobię i transfobię

Nieprzypadkowo tak wielu naukowców ucieka z kraju po to, by prowadzić badania naukowe za granicą – co traktuje się jako normę do tego stopnia, że procedury habilitacyjne w Polsce wymagają udokumentowania stażu zagranicznego, tak jakby wszyscy po cichu przyznali, że w kraju nie ma możliwości uzyskania prawdziwego doświadczenia naukowego. Tym samym jest fetyszyzacja publikacji w czasopismach zagranicznych. I zanim ktoś mnie napomni, że chodzi o upowszechnianie badań w lingua franca dzisiejszej nauki, zauważę, że nie jest upowszechnianiem badań publikowanie za paywallem tekstu czytanego przez 5 subskrybentów i 50 bibliotekarzy.

Prawda jest taka, że cichcem przyznajemy również i to, że nie ufamy kompetencjom krajowych redakcji pism naukowych i żerujemy na zachodnich w celu upewnienia się, że do imentu nie rozszczelnimy systemu weryfikacji intelektualnych kompetencji. Ktoś mógłby rzec, że jest w tym sporo ojkofobii, i w mojej ocenie miałby rację. Właśnie dlatego jednoznaczne potępianie ministra nauki Przemysława Czarnka było tak krótkowzroczne – ponieważ polskie czasopiśmiennictwo naukowe faktycznie jest drastycznie niedoszacowane względem zachodniego i nawet pobieżna lektura różnych wytycznych dla naukowców od czasów ministry Barbary Kudryckiej utwierdzała w tym przekonaniu.

Najlepsze granty? Zagraniczne. Granty uczelniane i lokalne się nie liczą. Najlepsze czasopisma? Zagraniczne. Polska nauka nie potrzebuje rozwijać polskiego języka badań (nigdy nie zapomnę merytorycznej oceny grantu, którego recenzent napisał, że przekład zagranicznej monografii nie ma sensu, bo „wszyscy czytają po angielsku” – z rozkoszą napiętnowałbym imiennie tę osobę, a następnie przeegzaminował z przedmiotowej dziedziny badań, gdyby nie fakt, że Narodowe Centrum Nauki ukrywa tożsamość recenzentów). Najlepsze stypendia? No, chyba nikt nie myśli, że jakieś polskie, jeśli coś ma się liczyć do dorobku, to przynajmniej międzynarodowe. Najlepsze konkursy? Przecież nie krajowe. Najlepsze konferencje? Mam dalej wymieniać?

Te rozporządzenia są utrwalane spiżem w dalszym ciągu we wszystkich ogłoszeniach o nabory na granty, stypendia ministerialne dla najlepszych studentów, doktorantów, młodych naukowców, wnioski stażowe itd. A niby w jaki sposób językoznawca ma zyskać stypendium międzynarodowe lub laury europejskie, skoro takich po prostu w jego dziedzinie nie ma? Albo jak biolog ma napisać autorską publikację, gdy praktyką na jego uczelni jest skandaliczny i przestępczy obowiązek dopisywania do listy autorów artykułu osób, które go nie napisały (np. promotora czy kierownika katedry), bo tak wypada i nikt tego nie kwestionuje? Samo to powinno przesądzić o dywersyfikacji warunków przyznawania różnych nagród, grantów i stypendiów podług różnych dyscyplin naukowych.

Ile lat w matni

Ale tak byłoby tylko wtedy, gdyby faktycznie chodziło o rzetelną ocenę osiągnięć. Tymczasem o nią od dawna nie chodzi. Chodzi o podtrzymanie iluzji, że polska zdeelitaryzowana, niedofinansowana i utrzymywana w parametrycznym matriksie nauka w ogóle gdziekolwiek się może liczyć.

W jaki sposób profesor, który wierzy w to, że ileś tam punktów za tekst naukowy jest tożsame z prestiżem – a nie z nadużyciem systemu parametrycznego, który nie miał w intencji jego architektów służyć ocenianiu naukowców – ma bez kompleksów nauczyć nowe pokolenie etosu naukowego? Studenci czują ten fałsz na milę i albo godzą się na granie wedle reguł tej gry i powielenie tego modelu we własnej praktyce naukowej i karierze akademickiej (właśnie dlatego wymiany pokoleniowe nic w tym aspekcie nam nie dały), albo odcinają się i uciekają na rynek pracy, gdzie trafiają często z poczuciem zmarnowanego na studiach czasu i straconych złudzeń.

Statystyki oczywiście tego nie pokażą i możemy przez następną dekadę dumać uczenie, że tak, wszystko jest winą kolejnego systemu, tym razem bolońskiego, z jego podziałem studiów na licencjackie i magisterskie, i nigdy nie przyznać, że jest całkowicie na odwrót. System boloński tyle dał polskim studentom, że mogą się z pseudouniwersyteckiej matni wyrwać nie po pięciu, ale po trzech latach, sprawdzając przy tym, jak bardzo do życia, sukcesu zawodowego i szczęścia przydały im się studia w Polsce.

Czytaj więcej

Wyzwanie dla Heraklesa, czyli pięć pytań o polską naukę

Studia w trybie 3+2 funkcjonują ostatecznie i w innych krajach Europy, gdzie w miejsce fabryk inżynierów i licencjuszy są uczelnie tworzące społeczności. Społeczności nie tylko uczące się, ale też spotykające się we własnym gronie na uniwersyteckich kampusach, gdzie do najbliższego akademika nie jedzie się 3,5 godziny zbiorkomem przez całe miasto, a w miejsce rachitycznej lodówki ze snickersami jest stołówka akademicka, w której nie wyśmieje się człowieka dopytującego o dietę wegetariańską lub bezglutenową. Społeczności, w których liczy się zatem student i relacja, jaką zadzierzga on ze swoim mistrzem, niezależnie od tego, czy jest on profesorem czy szanowanym praktykiem i sprawnym przedsiębiorcą.

Powrót do matury

Kryzys szkolnictwa wyższego nie zostanie zażegnany wymianą turbokonserwatysty na stolcu ministerialnym na liberała czy socjaldemokratę, ani żadną nową reformą żonglującą punktami za publikacje. Przede wszystkim pora uświadomić sobie, że połowa osób z wykształceniem wyższym nie oznacza, że druga połowa nie ma kwalifikacji zawodowych. To byłby początek długiej drogi do rewaloryzacji matur, tak, by znów były one dla pracodawców świadectwem kompetencji, odbudowania szkół policealnych i zawodowych, i wspierania wszystkich tych obywateli, którzy nie muszą chcieć podążać meandryczną ścieżką kształcącego się na uniwersytecie intelektualisty.

To również szansa, by uczelnie przestały oglądać się na rynek pracy, z którym i tak w wyścigu nie wygrają. Przeciętny czas opracowywania programu nowego kierunku studiów (co przy dobrych wiatrach trwa okołu roku) nie współgra z dynamiką trendów i częstotliwością krystalizowania się nowych zawodów.

To wreszcie okazja do tego, by skończyć z oszukiwaniem siebie i wszystkich, którzy w naiwności młodzieńczej ufają, że w polskiej nauce chodzi coś więcej niż o powoływanie kolejnych ośrodków dystrybucji prestiżu i pogardy. Może czas po prostu zacząć czerpać z tych wzorców zachodnich, które zaimportować jest nieco trudniej niż choćby system boloński, ponieważ są niewymierne i – chyba najgorsza z obelg w edukacji polskiej – zindywidualizowane.

Krzysztof M. Maj jest adiunktem na Wydziale Humanistycznym AGH, prowadzi kanał na YouTubie pod własnym imieniem i nazwiskiem

W 1989 r. 7 proc. społeczeństwa polskiego miało wykształcenie wyższe. Dziś na studia idzie co druga młoda osoba – i wielu zapewne chciałoby odtrąbić sukces. Problem w tym, że idea wyższego wykształcenia dla wszystkich jest iluzją, którą przejrzeć można już na pierwszej rozmowie o pracę, gdy człowiek z przykrością odkrywa, że biznesu nie interesują jakiekolwiek dyplomy. Oczekuje się raczej niemożliwego, a zatem, by niezależnie od dyplomu przyszli pracownicy tzw. stanowisk juniorskich z doświadczeniem seniorskim mieli dwie dekady doświadczenia zawodowego. Oczywiście, najlepiej w formie niepłatnych praktyk, żeby przypadkiem nie chcieli zbyt wysokiego wynagrodzenia i znali swoje miejsce.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi