Jest nas coraz więcej, ilekroć nas kosicie; nasieniem jest krew chrześcijan” – pisał Tertulian gdzieś na przełomie II i III wieku, a to jego zdanie jakoś zawsze przypomina mi się na przełomie lipca i sierpnia, w porze sianokosów. Gdyby rośliny mogły mówić, to od kilku tygodni, na polach i łąkach powtarzałyby okrzyki tego ognistego neofity – „Więc męczcie, katujcie, skazujcie na śmierć i niszczcie nas!”. Wiedzą one coś, o czym spośród ludzi pamiętają jeszcze tylko męczennicy – że koniec nie jest pustką, tylko spełnieniem. Czymś na kształt dopełnienia okręgu, domknięcia budowli, oddania jej „pod klucz” prawowitemu właścicielowi. Ale o spotkaniu z ostrzem kos i sierpów mogą marzyć tylko dojrzałe kłosy; a nie każda dusza doczeka się swojego sierpnia.
Czytaj więcej
W kobiecym ciele, bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu we Wszechświecie, odbija się rzeczywistość roli.
Wyłączyć męczeństwo – jego możliwość, wyobraźnię, perspektywę – z organizmu Kościoła, to jak wyobrazić sobie ciało człowieka bez krwiobiegu. Skóra robi się biała jak papier, oczy wychodzą na wierzch, organy wewnętrzne przestają pracować; człowiek zmienia się w zombi. A Kościół – w organizację podpadającą pod prawo o stowarzyszeniach. Ponieważ to męczeństwo jest jedynym gwarantem powszechności, zarówno w czasie i przestrzeni. Ta pierwsza, zwana jest też niezmiennością nauczania, trwałością depozytu wiary. Praktycznie każda „sucha formułka”, dogmat i prawda wiary, które dzieci recytują podczas przygotowania do pierwszej komunii, została podlana krwią męczenników. Te same słowa i zwroty, które mechanicznie powtarzamy, przetrwały i dotarły do naszych uszu, bo ktoś kiedyś wymówił je jako swą ostatnią wolę i życzenie; za możliwość wygłoszenia owej „suchej formuły” zapłacił życiem. I nie dlatego, że tak mu się zdawało, doszedł do tego „w drodze rozeznania”, ale stąd, że coś zobaczył. Świadczy nie o tym, co mu się wydaje; jego zeznania pozwalają ustalić stan faktyczny.
Wyłączyć męczeństwo – jego możliwość, wyobraźnię, perspektywę – z organizmu Kościoła, to jak wyobrazić sobie ciało człowieka bez krwiobiegu.
Męczeństwo – „martyria” – to słowo od początku miało posmak i zapach sali sądowej. „Proszę świadka, czy w głębi swojej duszy i umysłu, doszedł świadek do przeczucia, że oskarżony mógłby być winny?” – no nie, tak się przecież tam nie mówi. „14. bieżącego miesiąca widziałem tego oto człowieka, jak wysiadał ze swego samochodu w okolicach 8 wieczorem” – o proszę, tak już dużo lepiej. I tak właśnie, konkretnie i ze szczegółami, o faktach, „prawdzie materialnej”, istniejącej całkowicie niezależnie od niego, zeznawał męczennik przed wyposażonym w lwy, stosy i inne narzędzia tortur trybunałem świata. Męczeństwo bez prawdy jest fanatyzmem, a nawet gorzej – grzechem samobójstwa. Dlatego też istnieje nierozerwalna jedność stosu i akademii, areny i pustelni. Bo też ta zależność działa w obie strony – teologia bez męczeństwa staje się (widzimy to dzisiaj aż zbyt wyraźnie) intelektualną zabawą, mową-trawą (zamiast marzącym o byciu skoszonym zbożem). I nie ma też męczeństwa bez jednej, niezmiennej, objawionej prawdy. Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach poddałby swoje ciało torturom za „aktualny stan wiedzy teologicznej”? Przejściowy moment w historii „ewolucji dogmatu”? Historycznie względne „rozeznanie” kościelnych decydentów? Toż to frajer, nie żaden męczennik.