Jan Maciejewski: Relatywizm jako polisa ubezpieczeniowa

Chrześcijański świat zaistniał w akcie ostatecznej wierności. A skończy się tylko przy udziale aktu wielkiej zdrady.

Publikacja: 25.08.2023 17:00

Jan Maciejewski: Relatywizm jako polisa ubezpieczeniowa

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Jest nas coraz więcej, ilekroć nas kosicie; nasieniem jest krew chrześcijan” – pisał Tertulian gdzieś na przełomie II i III wieku, a to jego zdanie jakoś zawsze przypomina mi się na przełomie lipca i sierpnia, w porze sianokosów. Gdyby rośliny mogły mówić, to od kilku tygodni, na polach i łąkach powtarzałyby okrzyki tego ognistego neofity – „Więc męczcie, katujcie, skazujcie na śmierć i niszczcie nas!”. Wiedzą one coś, o czym spośród ludzi pamiętają jeszcze tylko męczennicy – że koniec nie jest pustką, tylko spełnieniem. Czymś na kształt dopełnienia okręgu, domknięcia budowli, oddania jej „pod klucz” prawowitemu właścicielowi. Ale o spotkaniu z ostrzem kos i sierpów mogą marzyć tylko dojrzałe kłosy; a nie każda dusza doczeka się swojego sierpnia.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Duch czasu czy duch ciała

Wyłączyć męczeństwo – jego możliwość, wyobraźnię, perspektywę – z organizmu Kościoła, to jak wyobrazić sobie ciało człowieka bez krwiobiegu. Skóra robi się biała jak papier, oczy wychodzą na wierzch, organy wewnętrzne przestają pracować; człowiek zmienia się w zombi. A Kościół – w organizację podpadającą pod prawo o stowarzyszeniach. Ponieważ to męczeństwo jest jedynym gwarantem powszechności, zarówno w czasie i przestrzeni. Ta pierwsza, zwana jest też niezmiennością nauczania, trwałością depozytu wiary. Praktycznie każda „sucha formułka”, dogmat i prawda wiary, które dzieci recytują podczas przygotowania do pierwszej komunii, została podlana krwią męczenników. Te same słowa i zwroty, które mechanicznie powtarzamy, przetrwały i dotarły do naszych uszu, bo ktoś kiedyś wymówił je jako swą ostatnią wolę i życzenie; za możliwość wygłoszenia owej „suchej formuły” zapłacił życiem. I nie dlatego, że tak mu się zdawało, doszedł do tego „w drodze rozeznania”, ale stąd, że coś zobaczył. Świadczy nie o tym, co mu się wydaje; jego zeznania pozwalają ustalić stan faktyczny.

Wyłączyć męczeństwo – jego możliwość, wyobraźnię, perspektywę – z organizmu Kościoła, to jak wyobrazić sobie ciało człowieka bez krwiobiegu. 

 Męczeństwo – „martyria” – to słowo od początku miało posmak i zapach sali sądowej. „Proszę świadka, czy w głębi swojej duszy i umysłu, doszedł świadek do przeczucia, że oskarżony mógłby być winny?” – no nie, tak się przecież tam nie mówi. „14. bieżącego miesiąca widziałem tego oto człowieka, jak wysiadał ze swego samochodu w okolicach 8 wieczorem” – o proszę, tak już dużo lepiej. I tak właśnie, konkretnie i ze szczegółami, o faktach, „prawdzie materialnej”, istniejącej całkowicie niezależnie od niego, zeznawał męczennik przed wyposażonym w lwy, stosy i inne narzędzia tortur trybunałem świata. Męczeństwo bez prawdy jest fanatyzmem, a nawet gorzej – grzechem samobójstwa. Dlatego też istnieje nierozerwalna jedność stosu i akademii, areny i pustelni. Bo też ta zależność działa w obie strony – teologia bez męczeństwa staje się (widzimy to dzisiaj aż zbyt wyraźnie) intelektualną zabawą, mową-trawą (zamiast marzącym o byciu skoszonym zbożem). I nie ma też męczeństwa bez jednej, niezmiennej, objawionej prawdy. Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach poddałby swoje ciało torturom za „aktualny stan wiedzy teologicznej”? Przejściowy moment w historii „ewolucji dogmatu”? Historycznie względne „rozeznanie” kościelnych decydentów? Toż to frajer, nie żaden męczennik.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Deep church i pośrednicy w kontakcie z Bogiem

Dlatego z taką żelazną konsekwencją występują zawsze w jednym pakiecie teologiczny i moralny relatywizm oraz przekonanie o „końcu chrześcijańskiego świata” – jak była łaskawa wyrazić się w tytule swej ostatniej książki Chantal Delsol. „Prawda i sprawiedliwość nie stanowią przedmiotu negocjacji, dlatego też ambasadorowie wartości absolutnych nie mogą sobie pozwolić na żadne ustępstwa. Sytuacja mędrca bywa porównywana do losu żołnierza otoczonego przez wrogi mu świat. Świat i mądrość znajdują się w stanie wojny” – pisał w „Arcyparadoksie śmierci” Dariusz Karłowicz. I Delsol jak wielu jej podobnych zwolenników poddania twierdzy Kościoła, oblegającym ją siłom świata zdaje sobie doskonale z tego sprawę. Wie, że najwyższą cenę można zapłacić tylko za absolutną prawdę. Wszystkie te intelektualne konstrukcje, „rozeznawanie znaków czasu”, „końce ery konstantyńskiej” wyglądają po prostu na wykupywanie polisy ubezpieczeniowej od męczeństwa. Chrześcijanie wkroczyli do sfery publicznej, wychodząc na rzymskie areny. Mogli uniknąć śmierci, gdyby tylko oddali na oczach pogan cześć ich bóstwom. Tak powstał „chrześcijański świat” – w akcie ostatecznej wierności. I skończyć może się również tylko w jeden sposób. Aktem wielkiej zdrady.

Jest nas coraz więcej, ilekroć nas kosicie; nasieniem jest krew chrześcijan” – pisał Tertulian gdzieś na przełomie II i III wieku, a to jego zdanie jakoś zawsze przypomina mi się na przełomie lipca i sierpnia, w porze sianokosów. Gdyby rośliny mogły mówić, to od kilku tygodni, na polach i łąkach powtarzałyby okrzyki tego ognistego neofity – „Więc męczcie, katujcie, skazujcie na śmierć i niszczcie nas!”. Wiedzą one coś, o czym spośród ludzi pamiętają jeszcze tylko męczennicy – że koniec nie jest pustką, tylko spełnieniem. Czymś na kształt dopełnienia okręgu, domknięcia budowli, oddania jej „pod klucz” prawowitemu właścicielowi. Ale o spotkaniu z ostrzem kos i sierpów mogą marzyć tylko dojrzałe kłosy; a nie każda dusza doczeka się swojego sierpnia.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi