To będzie felieton wakacyjny, odpoczynkowy, prosto znad morza, w pogodę wymarzoną na taki czas. Miałam okazję korzystać z plaży, obserwować ją nie tylko jako granicę piasku i morza, ale też jako rodzaj metropolii. Bo przecież plaża latem to miasto z drogami i główną arterią. Każdego roku, kiedy wchodzę w przestrzeń plaży, zastanawia mnie zmiana, jaka się dokonuje przez dziesięciolecia. Zmiana w plażowych obyczajach, stylu, jedzeniu i w małych plażowych społecznościach. Mogłoby się wydawać, że ten piaszczysty kawałek ziemi, na którym leżymy skąpo ubrani, nie powinien mieć wielu znaków czasu – na razie przecież nie ma plaż elektronicznych i morza na prąd. A jednak każdego roku jest inaczej.
Dlatego spróbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie, co się właściwie zmienia, a raczej czego już nie ma na plażach, a co pamiętam jeszcze choćby z dzieciństwa. Po pierwsze, nie ma zapachów. Bo plaża kiedyś miała zapach gorących ciał i olejku do opalania. Przyciągaliśmy słońce, rozciągaliśmy się pod nim jak koty, wabiliśmy je tym specyficznym oleistym zapachem. Co więcej, ten zapach miał cechy afrodyzjaku. Bo przecież plaża była terenem wzajemnego uwodzenia, zakładaliśmy bikini, prężyliśmy opalone ciała. Teraz odpychamy słońce bezwonnymi blokerami, boimy się promieni, a o tych poczerwieniałych od promieni partiach ciała myślimy z wielką troską.
Czytaj więcej
Jeśli ktoś nazwie was dziadersem, nie znaczy to wcale, że postrzega was jako starców. Na dodatek z dziadersem w sobie można podobno walczyć!
Patrząc na ludzi idących brzegiem, znacznie rzadziej niż kiedyś można zobaczyć wtulone w siebie pary wpatrzone jedno w drugiego z siłą wakacyjnej miłości. Częściej przechodzą tędy pary ludzi starych, może właśnie ci, którzy poznali się kiedyś na takiej plaży.
Nikt też specjalnie nie przejmuje się stanem swojego ciała. To zresztą jest wspaniałe, że w czasach perfekcjonizmu i medycyny estetycznej wyzbyliśmy się kompleksów i nikt nie osłania ręcznikami brzuchów i cellulitisu.