Rob Wilkins. Terry Pratchet: Życie z przypisami. Oficjalna biografia

„Jeśli będziecie sprzedawać moje książki w takim tempie, będę mógł zrezygnować z pracy na etacie” – powiedział Terry Pratchett po swym pierwszym sukcesie.

Publikacja: 14.07.2023 17:00

Świat Dysku Terry’ego Pratchetta – płaska planeta, niesiona przez kosmos na grzbietach czterech słon

Świat Dysku Terry’ego Pratchetta – płaska planeta, niesiona przez kosmos na grzbietach czterech słoni: Berilii, Tubula, Wielkiego T’Phona i Jerakeena, które same ustawione są na skorupie gigantycznego gwiezdnego żółwia, Wielkiego A’Tuina shutterstock

Foto: mat.pras.

Po trzech wcześniejszych powieściach w karierze Terry’ego Colin Smythe przygotował teraz nowy kontrakt na coś, co dokument określał jako „zbiór opowiadań”. Tak Terry przedstawił swój projekt – prawdopodobnie cztery opowieści, „bez zauważalnej fabuły”, jak przyznał otwarcie, luźno powiązane i osadzone w jakimś świecie fantasy. Zbiory opowiadań, połączonych fabułą czy nie, są zwykle trudniej sprzedawalne od powieści, jednak Colin – w tej kwestii wręcz wzorzec dżentelmena wydawcy – najwyraźniej zagryzł tylko wargi. Od samego początku pozwalał Terry’emu znaleźć własną pisarską drogę i nie widział powodów, by teraz to zmieniać. (…)

Czytaj więcej

Patrick Radden Keefe. Imperium bólu

Pozycja okropnie aspołeczna

Colin Smythe Limited wypuściło „Kolor magii” w twardej oprawie w listopadzie 1983 roku. „W odległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna…”. I tak oto po raz pierwszy pojawił się publicznie Świat Dysku Terry’ego Pratchetta – płaska planeta, niesiona przez kosmos na grzbietach czterech słoni: Berilii, Tubula, Wielkiego T’Phona i Jerakeena, które same ustawione są na skorupie gigantycznego gwiezdnego żółwia, Wielkiego A’Tuina. System, dyskretnie zapożyczony przez Terry’ego z mitologii indyjskiej, był w pewien sposób kluczowy dla wszystkiego, co działo się w książce, a równocześnie całkiem nieistotny. „Kolor magii” wprowadzał postać nieudolnego maga Rincewinda, turysty Dwukwiata i Bagażu, a także oktarynę, ósmy kolor w dyskowym widmie, widzialny tylko dla magów i kotów. Wprowadził też koncepcję bycia spektakularnie zabawnym w powieści fantasy. I rzeczywiście była to powieść spektakularnie zabawna, ponieważ w ostatecznym rachunku jej prawdziwym tematem nie były słonie ani porażająco ogromne żółwie, ani magowie, ani nawet koty, ale ludzkie słabostki. Autor książki, choć nadal szlifował swój talent, najwyraźniej znalazł niezwykły sposób, by je ukazać i opisać. Celem tej książki było, jak zawsze powtarzał Terry, „zrobienie dla fantasy tego, co »Płonące siodła« (»Blazing Saddles«) zrobiły dla westernu” – i, oczywiście, tego, co „Autostopem przez Galaktykę” zrobiło dla SF – a jeśli ktoś ją przeczytał i pokochał, jeśli porwała go i uniosła, to kiedy skończył, czuł, że istotnie spełniła ten cel.

Książka miała dobre recenzje – z pewnością więcej recenzji i lepszych niż wszystko, co Terry wcześniej napisał. „Werbalnie błyskotliwa”, „twórczo pomysłowa”, „smakowita”, „nowatorska”, „mnóstwo zabawy” – takie girlandy złożono u jej drzwi, choć zwykle w niskonakładowych, specjalistycznych pismach, „Barbarzyńscy herosi, chtoniczne potwory, piękne księżniczki i smoki ziejące ogniem – wszyscy oni tu są, ale żadne nie robi tego, co zwykle”, zauważył „Publisher’s Weekly”. A potem, ponieważ jeszcze wiele lat pozostało do wynalezienia ostrzeżeń: „Uwaga, spoiler!”, recenzent uznał, że może dodać: „Zresztą nie spodziewamy się tego w książce, w której zakończeniu bohaterowie spadają poza krawędź świata”. Tymczasem w magazynie fantastyki „White Dwarf” David Langford opisał „Kolor magii” jako „jedną z tych okropnych, aspołecznych książek, które zmuszają czytelnika, by zatrzymywał przyjaciół i cytował im fragmenty. Mój sufit pokryty jest brązowymi plamami, śladami moich prób czytania Pratchetta i picia piwa równocześnie. Tylko wrodzony sadyzm skłania mnie do polecenia tej haniebnej książki”.

Książka, która to wszystko zaczęła

Oczywiście, Terry wyrósł z niej z czasem. Pisał potem książki o wiele lepsze, książki z „zauważalną fabułą”, i zaczął traktować tę pierwszą próbę cyklu niemal jak juwenilia – aczkolwiek juwenilia trzydziestotrzyletniego pisarza, którego książki publikowano od osiemnastu lat. Jak powiedział w swoim wystąpieniu jako gość honorowy Worldconu 2004 w Bostonie: „Dzisiaj uważam to za trochę krępujące, że ludzie trafiający na cykl Świata Dysku zaczynają od »Koloru magii« i »Blasku fantastycznego« (»The Light Fantastic«), ponieważ nie sądzę, by były to najlepsze książki na start. Autor wam to mówi, moi drodzy: Świata Dysku nie zaczynajcie od początku”.

W 1983 roku jednak nie było żadnego wyboru. Dla garstki czytelników, która odkryła tę książkę od razu, wystarczała. Ale była ich rzeczywiście garstka.

Historia o tym, że „Kolor magii” natychmiast sprzedał się w tysiącach egzemplarzy, że w strumieniu gorących iskier wyniósł Terry’ego do wydawniczej stratosfery i tam pozostawił go już na zawsze, jest raczej mitem. I jak często widzimy w naszej opowieści, mitem wyolbrzymianym przez lata w publicznych wystąpieniach samego Terry’ego, który dla wygody i większego dramatyzmu chętnie opisywał swój sukces w kategorii „błyskawicznych”.

W chwili pisania niniejszej książki wydania „Koloru magii” istnieją w co najmniej trzydziestu pięciu językach, w tym w katalońskim, chińskim, macedońskim i hebrajskim. Powinniśmy jednak pamiętać, że w 1983 roku, kiedy Colin Smythe Limited było w stanie wydrukować zaledwie nieco powyżej pięciuset egzemplarzy w twardej oprawie, książka była trudno dostępna nawet w rodzimym angielskim. Prawda jest taka, że mnóstwo ludzi za pierwszym razem w ogóle nie trafiło na „książkę, która to wszystko zaczęła”, i musieli wracać do niej później.

I znowu nie odbyła się żadna oficjalna i przyciągająca uwagę premiera.

„Taka impreza pochłonęłaby możliwe zyski praktycznie w całości”, tłumaczył Colin, któremu wydaje się, że znowu zaprosili Terry’ego i Lyn na kolację w Cornerways. Poza wysłaniem kilku egzemplarzy recenzenckich nie było też żadnego budżetu na promocję.

Czytaj więcej

Kłajpeda. Jak Niemcy odnaleźli swoje miejsce w ZSRR i na Litwie

Pierwsze były oczytane kobiety

Udała się za to serializacja radiowa – i to było ważne. Nastąpiła dopiero po sześciu miesiącach, ale i tak była ważna. Dzięki inteligentnym zabiegom Diane Pearson w Corgi – która szybko odwdzięczyła się Colinowi za pokładane w niej zaufanie – „Kolor magii” został przyjęty przez „Woman’s Hour”, kobiecy magazyn spraw bieżących BBC Radio 4, nadawany w dni robocze o czternastej, który chętnie też prezentował jakąś książkę. Ludzie z „Woman’s Hour” zaproponowali serializację powieści w dziesięciu odcinkach, wersję skróconą. Później, kiedy był już uznanym autorem, niechęć Terry’ego do skracania jego powieści zaczynała graniczyć ze zgryźliwością. Prowadziło to do zakłopotania Tony’ego Robinsona, aktora, który użyczał głosu w wielu z tych skróconych wersji audiobookowych, i przez długi czas pracował, mając wrażenie, że Terry go tak naprawdę nie lubi. Nie chodziło o niego – Terry nie lubił skrótów. Uważał, że ludzie z redakcji zawsze wycinają niewłaściwe kawałki, a tak naprawdę nie powinni wycinać żadnych. Ogólnie jego stanowisko było takie, że gdyby chciał, by książka była krótsza, toby napisał krótszą.

Na tym wczesnym etapie raczej nie mógł jednak zgłaszać sprzeciwów, zwłaszcza że tę skróconą wersję miał czytać Nigel Hawthorne. A to samo w sobie stanowiło duże osiągnięcie – Hawthorne był wtedy powszechnie znany jako sprawnie manipulujący urzędnik państwowy, sir Humphrey Appleby, w serialu BBC „Tak, panie ministrze” („Yes Minister”). Tak więc w dziesięciu kolejnych dniach roboczych, poczynając od środy 27 czerwca 1984 roku, z nienaganną intonacją Hawthorne’a, luźno powiązane i teraz mocno skompresowane opowieści Terry’ego, rozbrzmiewały w radiu obok materiału o rozpoczęciu krucjaty „Mission England” doktora Billy’ego Grahama, wykładu Liz Armitage o „kolejności dziobania w jej hodowli egzotycznych odmian drobiu” oraz – przed ostatnim fragmentem – porad na temat zapalenia pęcherza. Pamiętając o stereotypowym wizerunku czytelników książek Terry’ego Pratchetta – głównie płci męskiej, głównie dorastających – warto zauważyć, że pierwsza publiczna prezentacja jego powieści przeznaczona była dla grona oczytanych kobiet. A także, że owo grono oczytanych kobiet pokochało to, co usłyszało. „Producenci przyznali, że nie pamiętają takiej reakcji na żadną książkę, którą przedstawiali”, wspominał Colin. „Woman’s Hour” wróci po następną porcję Pratchetta, i to z jeszcze lepszym skutkiem.

Człowiek w za dużym kapeluszu

Paperbackowa edycja „Koloru magii” w Corgi ukazała się 15 stycznia 1985 roku, z notką reklamową na okładce, obiecującą mgliście: „Jerome K. Jerome spotyka »Władcę Pierścieni« (ze szczyptą »Piotrusia Pana«)”. Ilustracja na okładce zdradzała jednak więcej: zamówiono ją u Josha Kirby’ego, wówczas pięćdziesięcioletniego artysty grafika, który stworzył okładkę dla Moonrakera Iana Fleminga i którego grafiki pojawiały się na książkach SF Raya Bradbury’ego, Roberta Heinleina, Briana Aldissa i wielu innych. Co dziwne, wobec poziomu kontroli zachowywanej później w tej kwestii, ani Terry, ani Colin nie widzieli okładki przed drukiem. Gdyby ją zobaczyli, któryś z nich mógłby zauważyć, że – biorąc dosłownie żart z okularnika w tekście – Kirby namalował Dwukwiata z czterema oczami. Terry lub Colin mogliby także zasugerować, by przystrzyc trochę brodę Rincewinda, która na obrazku jest siwa, długa i podobna do Merlinowej, ale w rzeczywistości, jak ją opisywał Terry, jest rudawa i nierówna – broda kogoś, kto próbuje zapuścić brodę. Terry polubił ten obraz w całym jego rozbrykanym, barwnym, dziwacznym chaosie i polubił też powiązanie swoich powieści z Kirbym. Josh Kirby tworzył potem okładki do wszystkich powieści ze Świata Dysku, w twardej i miękkiej oprawie, aż do swojej śmierci w 2001 roku.

Tydzień po wydaniu paperbacka Terry wyruszył w szaleńczą trasę promocyjną, tak naprawdę złożoną z jednej wizyty w chińskiej restauracji w Londynie, gdzie spotkał się na lunchu z korespondentem magazynu „Space Voyager”. Wspomniany korespondent okazał się wysokim dwudziestopięciolatkiem z kędzierzawymi włosami i ogólną aparycją świadczącą o długich godzinach słuchania koncertów w małych klubach i być może jeszcze dłuższych spędzonych przed półkami komiksów w Forbidden Planet. Nazywał się Neil Gaiman i z czasem okazało się, że sam jest całkiem niezły w pisarskim fachu, ale na tym etapie starał się zarobić na życie jako niezależny dziennikarz, recenzując książki – takie jak „Warstwy wszechświata” – i próbujący jakoś sobie radzić. W roku 1984 mógł także określić się jako autor pierwszej na świecie pełnowymiarowej biografii grupy Duran Duran, zatytułowanej z polotem „Duran Duran”. Wtedy jednak nie wspomniał Terry’emu o tym swoim dziele i prawie na pewno nie znalazłby zrozumienia, gdyby wspomniał.

Neil przyszedł na spotkanie w szarym kapeluszu typu homburg, „mniej więcej takim, jaki w filmach nosił Humphrey Bogart”, napisał później, nim przyznał, że jednak nie wyglądał jak Bogart, ale raczej jak „ktoś, kto włożył kapelusz dorosłego”. Powoli się przekonywał, jak tłumaczył, że choćby bardzo się starał, nie potrafi „stać się człowiekiem w kapeluszu”. Terry w tym czasie był już człowiekiem w kapeluszu – choć nie takim. „Taki” kapelusz miał nadejść później. Przy tamtej okazji miał na głowie swoją leninowską skórzaną czapkę z czasów GDE, która tutaj w połączeniu z pulowerem w romboidalny deseń nadawała mu wygląd nie tyle rosyjskiego rewolucjonisty, ile raczej menedżera banku, który podczas weekendu właśnie wraca z golfa.

Wywiad ukazał się pod tytułem „Kolor Pratchetta”.

Czytaj więcej

Dariusz Jemielniak: Ludziom będzie bliżej do szympansów niż do AI

Dziennik w amstradzie

Neil był przyjemnie entuzjastyczny, a Terry był Terrym. Poproszony, by rozwikłać tekst reklamowy z okładki Corgi, ten z Jerome’em K. Jerome’em/Tolkienem/Barriem, Terry odparł zgryźliwie: „Nie proś mnie, żebym tłumaczył, co mówią wydawcy”. Ustalając szablon dla wielu przyszłych wywiadów, udzielił Neilowi – najwyraźniej nieproszony – lekcji płynącej z wieloletnich dziennikarskich doświadczeń: „Wywiad nie musi trwać dłużej niż kwadrans. Dobry cytat na początek, dobry cytat na koniec, a resztę dopisujesz w redakcji”.

Jednak zadziałała chemia między nimi. Neil zanotował, że autor „Koloru magii” jest „wściekle inteligentny”, ale też że na spotkaniu „dobrze się bawił”. Już później stwierdził, że obaj zdali sobie sprawę, że mają „podobny typ umysłu”. Terry bardzo szybko odkrył w Neilu kogoś, do kogo może wysłać dyskietki z bieżącą pracą i do kogo może czasem zatelefonować, kiedy trafi na cegłę na drodze swojego pisania. „Słuchaj, co będzie zabawniejsze?”, pytał na przykład. „Karzeł, który myśli, że jest olbrzymem, czy olbrzym, który myśli, że jest karłem?” „A gdybyś wstawił obu?”, brzmiała dobrze przemyślana odpowiedź Neila. Już przy „Równoumagicznieniu”, trzeciej powieści o Dysku, Terry dziękował Neilowi za wypożyczenie „ostatniego ocalałego egzemplarza »Liber Paginarium Fulvarum«” i przyjaźń na całe życie trwała w najlepsze. Czy jednak w tamtym momencie przyszło któremuś z nich do głowy, że los gotuje im owocną współpracę literacką? Raczej nie. W końcu jak często udana powieść zostaje napisana przez komitet?

Terry oświadczył Colinowi Smythe’owi, że chce, by jego kolejna powieść także działa się w Świecie Dysku. „Nie sądzę, żebym w jednej powieści wykorzystał wszystkie możliwości”, powiedział, mimowolnie stając się autorem jednego z największych niedopowiedzeń w historii wydawniczej. Wyczuwał jednak, że w końcu do czegoś dochodzi, a to skłaniało go do ciężkiej pracy. Jak ciężkiej, możemy się dowiedzieć z dziennika, który Terry zaczął prowadzić w pliku na swoim amstradzie CPC 464.

Wpisy zaczynają się w lutym 1985 roku, kiedy właśnie kończył kontynuację „Koloru magii” – której postanowił dać tytuł „Blask fantastyczny” – by od razu przejść do następnej książki, która zaczęła swoje życie jako plik nazwany krótko „girl” – dziewczyna. Czy wpisy, jakie Terry dodawał do tego dokumentu – często zapewne późną nocą, na zakończenie długiego dnia pracy – pomogą zerwać zasłonę i rzucić oślepiające światło na jego najgłębsze przemyślenia i uczucia, na stan jego serca w tej krytycznej fazie osobistego i zawodowego życia? Nie, nie pomogą… Za to niezmordowanie śledzą, wyliczają i przeliczają jego conocną liczbę napisanych słów.

Na przykład 10 kwietnia, na temat „Blasku fantastycznego” Terry zapisał: „11,5 pliku zrobione od 1 lut., równe 11,5 × 1700, równe 19 550, równe średnio 280 słów co noc. Ok. 43 tysięcy słów gotowe, w obecnym tempie pierwszy szkic powinien być gotów 10 kwietnia plus 60 dni, tzn. 9 czerwca”. Tymczasem 29 kwietnia „ogólna średnia [to] trzysta dwadzieścia osiem słów dziennie”, a 30 maja Terry napisał: „Książka skończona, Teraz wersja rob. 2”.

Potem następuje luka czasowa, trwająca półtora miesiąca, ale 14 lipca Terry powraca i notuje, że ma już 7 tysięcy słów w pliku „girl” i ponagla sam siebie do większego wysiłku: „Cel to dwieście pięćdziesiąt słów na noc”, pisze. „Docelowo 60 tysięcy, to znaczy 212 dni. Nie, powiedzmy do Bożego Narodzenia, to znaczy trzysta siedemdziesiąt słów na noc. Spróbujmy dojść do czterystu!”

Przydałby się nowy czajnik

Takie wpisy wydają się świadczyć o powrocie – po niemal dekadzie uśpienia – obsesyjnego Terry’ego. Terry’ego, który przeszedł od stanu niechętnego czytelnika w wieku lat jedenastu do czytelnika wszystkiego rok później, a teraz stał się Terrym, który przeszedł od luźnego majstrowania przy okazjonalnej powieści SF w chwilach wolnych od pilnowania pszczół do pisania w każdej wolnej chwili każdego dnia.

Przy takim tempie nic dziwnego, że plik „girl” wkrótce stał się powieścią. Miała tytuł „Równoumagicznienie” – pojawił się wskutek burzy mózgów w restauracji dla personelu w Bedminster Down. Teraz, kiedy już oficjalnie ujawnił się jako pisarz, Terry mógł bez oporów radzić się Stołu Ośmiu w kwestiach powstających tekstów – i często z tego korzystał. Może nie zaszli z nim daleko ścieżką „Dungeons & Dragons”, ale z przyjemnością w wolnych chwilach rozważali swoim zbiorowym umysłem funkcjonowanie Świata Dysku. „Co by było”, zapytał kiedyś Terry, „gdyby Straż, to znaczy Colon, Nobby i Marchewa, tak jakby przypadkiem ocalili miasto Ankh-Morpork przed nieuniknioną zagładą, więc Patrycjusz wezwał ich i poprosił, żeby wybrali sobie nagrodę? I co by było, gdyby te rzeczy, o które prosili, okazały się w tym kontekście komicznie skromne i prozaicznie? O co mógłby poprosić oddział powracających bohaterów, co byłoby zabawne?” Ktoś przy stole zaproponował czajnik, ktoś inny tarczę do darta. Przeskok do końcowych fragmentów powieści „Straż! Straż!” z 1989 roku: „Więc przydałby się nam nowy czajnik, jeśli to Waszej Lordowskiej Mości nie przeszkadza… Tarcza i strzałki pewnie nie wchodzą w grę?”.

W lutym 1986 roku Terry – zbliżający się już do trzydziestych ósmych urodzin – usiadł przy swoim amstradzie i spojrzał za siebie. „Przegląd roku od założenia dziennika: no więc całkiem nieźle, dwie książki skończone i przyjęte do druku (mam nadzieję). Co ważniejsze, niezła nocna średnia słów”. Larry Finlay, dyrektor naczelny Transworldu, wspomina, jak Terry całą firmę poinformował o średniej produkcji słów w krótkim wystąpieniu, o które go poproszono podczas konferencji handlowej Transworldu, odbywającej się na początku 1986 roku w Gatwick Wena Hotel, który także, jak się wydaje, gościł pewną liczbę myszy. W tym samym wystąpieniu Terry wtrącił błagalną frazę: „Jeśli będziecie sprzedawać moje książki w takim tempie, będę mógł zrezygnować z pracy na etacie”.

Fragment książki Roba Wilkinsa „Terry Pratchett: Życie z przypisami. Oficjalna biografia” w przekładzie Piotra W. Cholewy, która ukazała się nakładem wydawnictwa Insignis.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Po trzech wcześniejszych powieściach w karierze Terry’ego Colin Smythe przygotował teraz nowy kontrakt na coś, co dokument określał jako „zbiór opowiadań”. Tak Terry przedstawił swój projekt – prawdopodobnie cztery opowieści, „bez zauważalnej fabuły”, jak przyznał otwarcie, luźno powiązane i osadzone w jakimś świecie fantasy. Zbiory opowiadań, połączonych fabułą czy nie, są zwykle trudniej sprzedawalne od powieści, jednak Colin – w tej kwestii wręcz wzorzec dżentelmena wydawcy – najwyraźniej zagryzł tylko wargi. Od samego początku pozwalał Terry’emu znaleźć własną pisarską drogę i nie widział powodów, by teraz to zmieniać. (…)

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi