Po pierwsze, pośpiech. Ten wskazany jest tylko przy łapaniu pcheł i jedzeniu z jednej michy. W przypadku wina musimy się przed wyjazdem na chwilę zatrzymać i zastanowić, zerknąć do ksiąg, internetu, by sprawdzić, jakie wina robią tam, dokąd jedziemy. A że robią wszędzie, od Chin po Brazylię, to nie ma wymówek. Czyli – żona wykupiła wakacje na Krecie? Nie zadowalaj się, czytelniku drogi, all inclusive, ale poczytaj wcześniej o tamtejszych winach i rusz na podbój wyspy.
Czytaj więcej
Nie ma większego nieszczęścia niż sukces. Od tego tylko krok do bankructwa. Przekonały się o tym firmy budujące autostrady za Tuska, a teraz dopada to twórców prosecco.
Po drugie, tubylcy. Oni zawsze mają rację, wiedzą co należy pić i co do tego jeść. Lokalsi piją – cóż za niespodzianka – wina lokalne i to rozumiane jak najwęziej. Na południu Hiszpanii nikt nie zaserwuje nam riojy, w Egerze nie będą przekonywali do tokajów, a w Toskanii do barolo. Dla nas to szansa, by poznać to, czego nie znamy.
Po trzecie, ruch. Lekarze mówią, że jest zdrowy? Mają rację, więc ruszmy się z naszego hotelu czy pensjonatu i odwiedźmy najbliższych producentów. Wbrew pozorom winiarze nie są niedostępni, większość z nich chętnie opowie o swych winach i nam je sprzeda. Skąd wiedzieć, dokąd ruszyć? Patrz punkt pierwszy i drugi. No i lokalne knajpki czy sklepy z winem – ich właściciele bywają kopalnią informacji.