Lex Tusk. Szkodliwy cyrk przedwyborczy

Doraźność powołania komisji weryfikacyjnej połączona z deptaniem reguł prawnych i politycznych aż bije po oczach. Po takim zagraniu już każdy skrót w dochodzeniu swojego interesu może się okazać dopuszczalny. Jeśli więc rządzący przegrają wybory, mogą liczyć na wzajemność. I trudno im będzie wtedy współczuć

Publikacja: 02.06.2023 10:00

Fot Jacek Dominski/REPORTER

Fot Jacek Dominski/REPORTER

Foto: Jacek Dominski/REPORTER

Zaledwie kilka dni temu komentowałem ośmiolecie prezydentury Andrzeja Dudy. Napisałem, że jego zaletą bywało przez te lata i to, że czasami ratował PiS przed nim samym: przed kompromitacją i zabrnięciem w ślepy zaułek. Z przykrością muszę odnotować, że tym razem nie obrał tej drogi.

Chodzi naturalnie o rezygnację z zawetowania ustawy powołującej do życia tzw. komisję weryfikacyjną do spraw zbadania rosyjskich wpływów w Polsce. Spróbuję odnieść się do politycznych skutków tej decyzji – tym razem wspólnej – obozu rządowego i głowy państwa. A także do domniemanych motywów samego Andrzeja Dudy.

Czytaj więcej

Kaczyński i Tusk. Między wizją a licytacją

Gonić króliczka

Najpierw przypomnienie kilku oczywistych fałszów, jakie się pojawiają w przekazach dnia Zjednoczonej Prawicy. Przy całym dystansie do obwieszczeń typu „koniec demokracji w Polsce”, bo opozycja ogłaszała ten koniec od 2015 r. już dziesiątki razy, mamy jednak tym razem do czynienia z rzeczywistym potworkiem prawnym, który rozsadza ramy polskiego ustroju. Na dodatek z psuciem państwa i naruszaniem reguł demokratycznych, nie tylko z powodu kolizji z tym czym innym artykułem konstytucji, tylko z powodu odrzucenia zasady, która jest istotą demokracji. Odesłanie sprawy przez prezydenta do Trybunału Konstytucyjnego niewiele tu zmienia.

Jeśli realne zagrożenie nie jest może definitywne, to wynika z wybranych przez PiS terminów. Komisja to materia bardziej na kampanijną awanturę niż na „konstytucyjny zamach stanu”, jak ogłaszają politycy opozycji grożący Dudzie Trybunałem Stanu, a reszcie polityków Zjednoczonej Prawicy bliżej nieokreślonymi konsekwencjami. Zgadzam się tu z opinią posła PSL Władysława Teofila Bartoszewskiego wypowiedzianą w Polsacie, że chodzi tu bardziej o pogoń za króliczkiem niż o jego złapanie.

Można się spodziewać, że pierwszy, wrześniowy raport komisji będzie zapewne niechlujnym, nieostatecznym, pisanym na kolanie szkicem. Nie będą się mogły w nim pojawić konkluzje typu: „Wnioskujemy o zakaz sprawowania stanowisk dla tego czy innego polityka” przede wszystkim z powodu braku czasu. Nawet zamarkowanie spójniejszych ustaleń się nie uda, to oczywiste.

Co potem? W pierwszym wariancie Zjednoczona Prawica wybory przegra, i cały ten spektakl pójdzie na śmietnik. W teorii komisja ma istnieć dalej, ale choć ustawa o jej likwidacji może zostać zawetowana przez prezydenta Dudę, to nie wierzę w możliwość kontynuowania tego (nie wiem nawet, jak to nazwać) postępowania, dochodzenia przy innych proporcjach w parlamencie. Prawnicy nowej koalicji rządzącej znajdą tu rozwiązanie. W ostateczności można odwołać jej członków – to akurat zależy od samego Sejmu.

Z kolei jeśli PiS z sojusznikami wygra na jesieni, to nie sądzę, aby prace takiej komisji były tej formacji do czegokolwiek potrzebne. Wystarczy sam wyborczy triumf. Ale może nie doceniam stopnia mściwości jego liderów. Na razie jednak to wszystko sprawia wrażenie typowo wyborczej imprezy.

Tyle że psucie państwa ma to do siebie, że zostawia na tym żywym organizmie trwałe ślady. Doraźność tego przedsięwzięcia połączona z deptaniem reguł, tak prawnych, jak polityczno-etycznych, aż bije po oczach. Po takim zagraniu już każdy skrót w dochodzeniu swojego interesu może się okazać dopuszczalny. Czy tylko po stronie obecnej większości? Moim zdaniem nie tylko. Lecz ta uwaga nie powinna zamazywać jasnego wskazania, kto tym razem taką drogę wybrał.

To nie jest komisja śledcza

Zacznijmy od przywoływania przez PiS i prezydenta dorobku poprzednich komisji śledczych. Tak naprawdę jedynie w kadencji Sejmu zdominowanej przez SLD (2001–2005), pozbawionym od pewnego momentu spójnego kierownictwa politycznego, poszczególne komisje śledcze miały realne osiągnięcia: pierwsza – do spraw afery Rywina, druga – badająca aferę Orlenu, trzecia – która zajmowała się porwaniem Krzysztofa Olewnika, syna znanego biznesmena. Nie łapały za rękę aferzystów w sensie karnym, wskazywały rzeczywiste patologiczne mechanizmy, często łącząc je z konkretnymi ludźmi czy środowiskami politycznymi, ale także opisując systemowe deformacje państwa.

Potem było coraz gorzej. W kolejnych kadencjach Sejmu komisje śledcze były już głównie narzędziem odwetu: PiS na lewicy i liberałach czy PO na pisowskich ministrach. Wystarczyła zasada politycznego parytetu, który zapewniał rządzącym większość w komisyjnych składach. Kiedy zaś w roku 2009 Platforma Obywatelska poczuła się zmuszona do zgody na stworzenie komisji wymierzonej w ministrów rządu Donalda Tuska, w następstwie tzw. afery hazardowej, dochodzenie zostało ordynarnie „skręcone” przez posłów rządowej koalicji, co warto odnotować.

Mimo to nawet wtedy byłem zwolennikiem zachowania tej instytucji, która następnie w ciągu prawie ośmiu lat rządów PiS stała się kompletnie bezużyteczna. Jarosław Kaczyński nie czuł już nawet tej politycznej presji, którą kiedyś uwzględnili, niestety tylko w grze pozorów, Leszek Miller i Donald Tusk. Uważałem, że publiczne przesłuchania mają wartość pedagogiczną, obywatelską. Że nawet stłamszona mniejszość może, jak w przypadku komisji hazardowej, jakoś z tej instytucji korzystać. Że dobrze mieć ciało uprawnione do przepytywania najpotężniejszych, choćby zachowane w swoistej rezerwie. Może czasy się zmienią. Może otworzy się droga do bardziej cywilizowanych relacji; międzypartyjnej, wyższej kultury. Może jakiejś namiastki konsensusu – dumałem sobie.

Gdy mowa o parlamentarnych przesłuchaniach, natychmiast pojawia się skojarzenie ze Stanami Zjednoczonymi. O tyle błędne, że w USA każda komisja którejś z izb Kongresu ma prawo prowadzenia własnych dochodzeń i jest to część normalnego procesu ustawodawczego. Nas mogą szokować ich niezwykle szerokie uprawnienia, łącznie z prawem karania za „obrazę Kongresu”, czyli np. za niestawiennictwo czy odmowę zeznań. Niemniej nikt nie ma wątpliwości, że te komisje są po prostu konsekwencją kontrolnych praw tegoż Kongresu wobec władzy wykonawczej.

Ja bym raczej wskazywał na dorobek komisji śledczych podobniejszych do nas ustrojowo państw europejskich, zwłaszcza skandynawskich. Tyle że powiedzmy dobitnie: w omawianym, najnowszym przypadku nie powołano komisji śledczej. Stworzono komisję weryfikacyjną, potworka ustrojowego zawieszonego między władzą ustawodawczą a wykonawczą. Analogie z Komisją Nadzoru Finansowego czy Krajową Radą Radiofonii i Telewizji (ta ostatnia jest skądinąd wpisana do konstytucji) są wątpliwe. Publiczne przesłuchania są bowiem atrybutem parlamentu. Z kolei administracyjne decyzje to domena urzędników. Wreszcie werdykty o czyjejś winie leżą w gestii sądów.

Twór ustrojowo wątpliwy

Komisje śledcze mogą wnioskować do organów wymiaru sprawiedliwości, ale nie zastępować ich. Polska konstytucja na nic takiego nie wskazuje. Maksyma „Co nie jest zakazane, jest dozwolone”, opisuje prawa obywateli, ale nie prawa państwa. Bo jeśli dozwolimy władzy publicznej na tworzenie dowolnych norm, skończy się to daleko posuniętą arbitralnością – w interesie rządzących.

W czasach dawnych sporów o komisje śledcze broniłem ich szerszych uprawnień. Próbowano zabraniać im wzywania przed swoje oblicze kogokolwiek innego niż urzędników państwowych. Taką interpretację lansowało wielu prawników. Ale przecież świadkami na temat nieprawości państwa mogą być z powodzeniem obywatele działający na styku z organami państwa. PiS klasycznej komisji śledczej nie zaufał ani razu, choć opozycja domagała się utworzenia tego ciała wielokrotnie. Za to już raz, w roku 2017, spróbował komisji weryfikacyjnej w sprawie nieprawidłowości wokół reprywatyzacji w Warszawie. Tamta komisja także podejmowała decyzje administracyjne.

Również tamten twór był ustrojowo wątpliwy. Powołuje się na to dziś PiS, pytając, dlaczego reakcje na jej powstanie nie były wówczas tak dramatyczne. Ba, posłowie opozycji weszli do niej nawet. Istotnie, wyminęliśmy wówczas zastrzeżenia prawników w imię przekonania, że tylko mocne uderzenie z góry może się okazać lekiem na wołającą o pomstę do nieba patologię. Tym bardziej że nad tamtymi przesłuchaniami unosiło się widmo zamordowanej działaczki o prawa lokatorów Jolanty Brzeskiej. Był to jeden z tych momentów, kiedy wielu ludzi w Polsce uznało, że prawnicze skrupuły są mniej istotne od społecznego celu.

Można to dziś różnie oceniać, bo przecież tamta komisja wypełniała polityczne cele PiS, ba, nadawała pędu karierom poszczególnych polityków Zjednoczonej Prawicy, m.in. Patryka Jakiego, ale miała też osiągnięcia. Choćby takie, że wskazywała palcem krzyczące nadużycia. Broniła zwykłych obywateli przed zmową biznesmenów, prawników i urzędników (akurat na szczeblu samorządowym w tym przypadku).

Kto może pozbawiać praw

Ale teraz wskażmy najważniejszą różnicę między obydwiema komisjami weryfikacyjnymi. Tamta z roku 2017 nie dostała uprawnień, by pozbawiać kogokolwiek prawa sprawowania urzędów. W przypadku komisji z maja 2023 r. jest to możliwe na czas dziesięciu lat. Tymczasem dostęp do urzędów to jedno z najważniejszych praw obywatelskich. Prawda, że politycznych, ale przecież konstytuujących naszą demokrację. Jakiekolwiek ograniczenie w tej mierze po prostu musi być opisane wprost w konstytucji. W tej z roku 1997 nie ma mowy o mechanizmie zapisanym w tej ustawie. Obecna większość przechodzi gładko ponad tą oczywistością – prawną, ale i polityczną. A tak właściwie to ją depcze.

Co więcej, rzecznik praw obywatelskich prof. UW Marcin Wiącek przypomina, że owe komisyjne werdykty nie muszą dotyczyć przypadków łamania prawa. Jednym słowem mamy tu do czynienia ze swoistą „kryminalizacją kierunków polityki”. Ktoś mógł głęboko się mylić w swoich decyzjach, ale nie musiał działać jako agent obcego wywiadu albo będąc skorumpowanym. Mimo to według właśnie przyjętej ustawy może być potencjalnym przedmiotem takich decyzji. Te „kierunki polityki” mogą czy wręcz powinny stać się tematem osądów opinii publicznej, możliwe, że i nawet w następstwie publicznych przesłuchań. Ale to jednak coś innego niż prawna eliminacja człowieka.

Kolejny przekaz dnia Zjednoczonej Prawicy (niestety, powtórzył go prezydent Duda) głosi, że przecież od decyzji komisji weryfikacyjnej można się odwołać do sądu. Nie jest to więc „sąd kapturowy”, jak krzyczy opozycja. Rzecznik Wiącek przypomina, że powierzenie trybu odwoławczego sądom administracyjnym czyni tę swoistą „dwuinstancyjność” fikcją. Owszem, taki sąd może decyzję komisji weryfikacyjnej wstępnie zawiesić, co zresztą nie zmaże wrażenia napiętnowania tego czy innego polityka. Ale najważniejsze, że potem sąd administracyjny nie może poprowadzić normalnego przewodu sądowego z wzywaniem świadków na czele. Czuwa bowiem jedynie nad legalnością procedury.

Politycy obozu rządowego powtarzają, że przecież to Donald Tusk domagał się powołania komisji już w zeszłym roku, twierdząc, że animator afery podsłuchowej miał związki z Rosjanami. Uważam Tuska za zawodnika wyjątkowo brutalnego i nierzetelnego w swoich najrozmaitszych oskarżeniach, ale powtórzmy: on żądał komisji śledczej. Nie proponował polowania na samego siebie.

Czytaj więcej

Czy Ukraina jest w ogóle ważna dla USA?

Z góry ułożony scenariusz

Paradoksalnie, w jakiejś mierze to on sam rozkręcił całą tę hecę. Pisałem już, co sądzę o wzajemnych pomówieniach o prorosyjskość, a zwłaszcza politycy opozycji nadużywali tej broni. Uważam też, że w sprawie zasadniczej, czyli przeczuwania zagrożenia ze strony Rosji Putina, bilans nie jest symetryczny – wypada zdecydowanie na korzyść obozu Jarosława Kaczyńskiego. Ale nawet jeśli w obecnym kreowaniu się Tuska na potencjalną ofiarę komisji widzę spektakl, to przecież nie da się zaprzeczyć: ma do tego świetną okazję, którą stworzyli mu rządzący.

Premier Mateusz Morawiecki pyta, czego Donald Tusk się boi. I kilka zdań dalej obszernie referuje, na czym polegała jego „prorosyjska polityka”. Już w komisjach śledczych pracowano w przeszłości pod tezę większości. Tu zaś premier powołuje przewodniczącego komisji weryfikacyjnej, a do tego nie mamy w podpisanej ustawie żadnych politycznych parytetów, które zabezpieczałyby prawa opozycji do reprezentacji. Obóz rządzący mógł na jej podstawie powołać dziewiątkę swoich, nawet gdyby opozycja nie ogłosiła jej bojkotu. Naprawdę trzeba być dzieckiem, albo odbiorców traktować jak dzieci, żeby twierdzić, że w ten sposób z góry nie układa się odpowiedniego scenariusza.

Prezydent z kolei wyrażał nadzieję na większą transparentność życia publicznego w następstwie powołania tej komisji. W czystej teorii, gdyby dano sobie na przykład rok na badania i nie poprzedzono ich wściekłym politycznym chórem, może i coś by z tego wynikło sensownego. Skądinąd głosy w tym chórze oskarżeń o prorosyjskość padały z obu stron. Jednak tylko PiS był w stanie zaproponować kroki prawne, gdyż ma większość. Argument, że wywlekanie rozmaitych państwowych tajemnic w obliczu wojny za naszą granicą to coś zdradliwego, brzmi poważnie. Można mu przeciwstawić przekonanie, że warunkiem zwiększenia polskiego bezpieczeństwa jest gruntowny rachunek win i próba oczyszczenia. Pozostaje pytanie o metodę.

Prezydent, uzasadniając swój podpis pod ustawą, wymienił rozmaite ciała badające przypadki rosyjskiego lobbingu i wpływów w innych krajach. Zapomniał tylko dodać, w ilu z nich dopuszcza się mechanizm eliminowania krajowych polityków decyzją administracyjną.

Pytanie o motywy

Dlaczego PiS się na taką awanturę zdecydował? Czy to tylko owoc irytacji nachalnym przypisywaniem obozowi Kaczyńskiego rzekomych prorosyjskich skłonności? Czy może kryje się za tym wiara w skuteczność jak najostrzejszej politycznej polaryzacji, zwłaszcza wtedy, gdy tematy społeczno-gospodarcze nie są w pełni bezpiecznym terenem podczas kampanii? A może też ruch ten wynika z przekonania, że dla Polaków temat bezpieczeństwa wobec Rosji jest szczególnie ważny? Albo znalazły się jakieś papiery, odkryte dopiero teraz, które istotnie rzucają cień na obóz Tuska?

A może liderzy PiS rozgrywali kolejną partię szachów, nie przewidziawszy aż tak emocjonalnych reakcji? Dziś rządzący i ich sympatycy pocieszają się, że to strona opozycyjna, także jej media, jest pogrążona w mitomanii. Bo zwykły klient Lidla w Białej Podlaskiej czy Koninie z pewnością nie przeżywa tematu „polowania na opozycję” ani „sądów kapturowych”, tak jak to udziela się stołecznym elitom. Tenże klient nigdy nadmiernie nie ekscytował się tak zwaną praworządnością.

Problem w tym, że jest to obosieczny argument. Czy politycy PiS mogą być pewni, że zwykli Polacy będą się emocjonować błędami polityki energetycznej rządu Tuska z roku powiedzmy 2010? Dlatego możliwe jednak, że o ruchu Kaczyńskiego zdecydowały mniej kalkulacje, a bardziej wizja świata samego Prezesa, który od lat wierzył w wielki, magiczny seans prania brudów odsłaniający całą prawdę o złych elitach. Komisję Prawdy zajmującą się grzechami III RP proponował już 20 lat temu.

Z pewnością można wskazać na elementy ryzyka dla rządzących. Nie wiem choćby, na ile Polacy zauważą, że branie się za walkę z wpływami rosyjskimi na pięć miesięcy przed wyborami podważa profesjonalizm służb, które miały się tym dotychczas zajmować. Z kolei awantura wokół kolejnych etapów powstawania i działania tej komisji może przysłonić atrakcyjność ofert socjalnych. A i sam Donald Tusk może naprawdę wzbudzić w kimś współczucie jako potencjalna ofiara represji.

Jednym ruchem zintegrowano też opozycję przed pochodem 4 czerwca. Nie do tego stopnia, aby powstała wspólna lista wyborcza, która skądinąd mogłaby partiom opozycyjnym bardziej zaszkodzić, niż pomóc. Ale PiS-owi w obliczu choćby chwilowej jedności trudniej będzie żerować na awanturach między opozycjonistami. Im z kolei łatwiej będzie rozmawiać o wspólnym rządzie po potencjalnym zwycięstwie. Z mirażami dogadywania się PiS z kimkolwiek, jeśli zbraknie im głosów do utworzenia rządzącej większości, trzeba się ostatecznie rozstać. Choć widać tu i potencjalne zyski PiS: uczynienie z Tuska niemal jedynego tematu kampanii może odebrać opozycji trochę głosów.

Jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo, które podsunąłbym jako ostrzeżenie rządzącym. Prawdą jest, że Tusk od początku prekampanii straszy czystkami i sadzaniem ludzi PiS do więzień, sugerując przy tym rozwiązania pozaprawne, jak zmienianie Trybunału Konstytucyjnego czy wymiana kierownictwa Narodowego Banku Polskiego „bez ustaw”, tylko poprzez „wyprowadzanie z gabinetu”. Ale on na razie tylko mówi. Wy natomiast zaczęliście działać w poprzek elementarnych reguł. Więc możecie już na pewno liczyć na wzajemność, na maksymalną bezwzględność opozycji po ewentualnej wymianie u sterów. Trudno będzie wtedy krzyczeć o pogwałceniu reguł, skoro sami je bezwzględnie naruszyliście. Trudno będzie liczyć na współczucie nawet ludzi zdystansowanych do opozycji albo tak zwanych symetrystów.

Ale najważniejsze w tym przypadku nie jest pytanie, kto na tym zyska, a kto straci w kontekście wyborczym. To naprawdę jest najbrutalniejsza jak do tej pory próba pomagania sobie łokciami w demokratycznym procesie. Prawda, próba łatwa do ośmieszenia, czego chyba autorzy ustawy nie przewidzieli. To, że politycy opozycji nie wejdą do komisji, może nie przerażać obecnej władzy. Ale jeśli zaczną bojkotować wezwania na przesłuchania i trzeba im będzie grozić karami, to zacznie prowadzić do strat wizerunkowych twórców tego „pasztetu”.

Najważniejsze jednak jest to, że niezależnie od wyborczych kalkulacji, po 34 latach samodzielnego rządzenia się we własnym państwie, pokazujemy, jak mało je w gruncie rzeczy szanujemy. Bo własne państwo demokratyczne to przecież także stabilna interpretacja konstytucji, stałość reguł i dobrych obyczajów.

Przypomina nam o tym amerykański Departament Stanu i Komisja Europejska. Ta ostatnia nie raz i nie dwa grała z polskim rządem znaczonymi kartami. Ale w tym przypadku nie wystarczy jej zarzucić, że nie czytała projektu ustawy, bo politycy, którym komisja odmówi prawa do sprawowania urzędu, mają otwartą drogę sądową, by dochodzić swoich praw. Otóż nie mają, a to, co zapisano, jest fikcją. I tym razem wizja izolacji Polski ze względu na jej politykę wewnętrzną naprawdę będzie zawiniona przez obóz rządzący.

Czytaj więcej

PiS na wybory. Co wymyślą tłuste koty

Co chce ugrać prezydent

Dlaczego zdecydował się na swój ruch prezydent Andrzej Duda? Można spekulować, że nie wierząc we własną karierę międzynarodową po zakończeniu drugiej kadencji, chce mieć możliwość powrotu do gry w roli polityka Zjednoczonej Prawicy. Kilka dni temu, z okazji ósmej rocznicy jego prezydentury, Interia zamieściła wywiad z dawnym doradcą Dudy Marcinem Mastalerkiem, który domagał się w nim wdzięczności od PiS dla prezydenta i sugerował Kaczyńskiemu konsultowanie z Dudą kampanii.

Może to więc sygnał zbliżania się prezydenta do partii? Ale zarazem on sam dość często wybiera po prostu własne przekonania. Możliwe więc, że Andrzej Duda, nawet wbrew własnym doradcom, którzy zdążyli przedstawić mediom rozmaite wątpliwości, podjął swoją decyzję, bo zachował pisowskie odruchy. Bo jak relacjonował mi jeden z doradców prezydenta, widzi on Tuska jako człowieka prowadzącego przez lata politykę szkodliwą dla Polski. I uważa, że to powinno zostać w pełni ujawnione.

Odruch rozumiem, a jednak decyzję uważam za poważny błąd. Z konsekwencjami dla samej Zjednoczonej Prawicy, ale i dla stanu polskiej demokracji, nawet jeśli sprawdzi się przepowiednia posła Bartoszewskiego, że skończy się jedynie pogonią za króliczkiem. Polacy zwykle nie idą na całość – kończą na gadaniu i gestach. Jednakże w tym przypadku także gesty budują nam państwo.

Zaledwie kilka dni temu komentowałem ośmiolecie prezydentury Andrzeja Dudy. Napisałem, że jego zaletą bywało przez te lata i to, że czasami ratował PiS przed nim samym: przed kompromitacją i zabrnięciem w ślepy zaułek. Z przykrością muszę odnotować, że tym razem nie obrał tej drogi.

Chodzi naturalnie o rezygnację z zawetowania ustawy powołującej do życia tzw. komisję weryfikacyjną do spraw zbadania rosyjskich wpływów w Polsce. Spróbuję odnieść się do politycznych skutków tej decyzji – tym razem wspólnej – obozu rządowego i głowy państwa. A także do domniemanych motywów samego Andrzeja Dudy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi