Efektowna, ale co zapowiada? – takim pytaniem wstępnym można by skwitować wizytę prezydenta USA Joe Bidena w Ukrainie i Polsce. Dla Jana Rokity (tygodnik „Sieci”) istotne jest nie to, co szef amerykańskiej administracji zapowiedział (bo zaoferował nam głównie pokłady wolnościowej retoryki), ale sam sygnał. Biden zaprzeczył swoją wyprawą na wschód Europy, jakoby Stany Zjednoczone mogły być gotowe na odstąpienie od wspierania Ukrainy czy na partycypowanie w jakimś planie jej podziału na rzecz Putina.
Czytaj więcej
Katolicyzm oparty jest na ciągłości instytucjonalnej. Więc jeśli biskupi, duchowni i świeccy nie chcą ujawniać własnych zaniedbań i zmierzyć się z wyzwaniami, to w istocie podcinają gałąź, na której siedzą. Tego Piotr Zaremba zdaje się nie dostrzegać.
Biden wysyła sygnał
Czy to oznacza jakąś konkluzję? Rokita dopiero co pisał, że Ameryka stanie wkrótce przed prostą alternatywą: porzucić Ukrainę albo zwiększyć swoje zaangażowanie, aż po podjęcie wojny z Rosją. Wbrew pozorom stanowisko Waszyngtonu wobec tej wojny – choć od początku bardziej konsekwentne niż zachodniej Europy – miało różne fazy wahań i samoograniczeń. Czyżby te wątpliwości zaczęły teraz znikać? Rokita do tej myśli wraca, ale nie ma prostej odpowiedzi. Wskazuje, że amerykański prezydent poszedł retorycznie dalej niż przed niespełna rokiem, mówiąc o gotowości „stania u boku Ukrainy”. Wciąż jednak nie postawił kropki nad „i”. Możliwe, że Biden sam jeszcze nie wie, do jakich granic gotów jest na eskalację.
Inni komentatorzy wojny szukają innych odpowiedzi. Według Marka Budzisza uciążliwa dla 80-latka podróż do Kijowa, a potem do Warszawy, była sygnałem, ale nie tylko dla Putina. Dla kogo jeszcze? Choćby dla Chin. Pekin miał zrozumieć, że Ameryka się nie chwieje. Chiński minister spraw zagranicznych poleciał do Moskwy nie tyle wesprzeć Putina dostawami broni, co upomnieć go, że wobec determinacji Waszyngtonu warto by może trochę się cofnąć.
Jak jest naprawdę? Mamy do czynienia z dyplomacjami państwowych machin tyleż hermetycznych co nieprzewidywalnych. A po drugiej stronie? Konkluzja Rokity – choć logicznie poprawna – nie wyklucza paroksyzmów wahań i niekonsekwencji mocarstwa będącego jednak demokracją. Bo ta wojna rozpętana przez starzejącego się dyktatora, chcącego koniecznie „przejść do historii”, właściwie nie ma logicznego, dającego się przewidzieć finału.