Czy Ukraina jest w ogóle ważna dla USA?

Przekonanie, że Ameryka jest skazana na starcie z Rosją, jak za czasów zimnej wojny, nie jest prawdziwe. Ukraina nie jest bowiem dla USA tak kluczowa – zarówno politycznie, jak i ekonomicznie. Warto o tym pamiętać.

Publikacja: 03.03.2023 10:00

Joe Biden nie chce udziału USA w światowym konflikcie zbrojnym i musi mieć świadomość, że balansuje

Joe Biden nie chce udziału USA w światowym konflikcie zbrojnym i musi mieć świadomość, że balansuje na krawędzi gry z groźnym psychopatą. Gry, której przecież mógłby uniknąć niewielkim kosztem naszego bezpieczeństwa. Na zdjęciu podczas odlotu z Warszawy, 22 lutego

Foto: Mandel NGAN/AFP

Efektowna, ale co zapowiada? – takim pytaniem wstępnym można by skwitować wizytę prezydenta USA Joe Bidena w Ukrainie i Polsce. Dla Jana Rokity (tygodnik „Sieci”) istotne jest nie to, co szef amerykańskiej administracji zapowiedział (bo zaoferował nam głównie pokłady wolnościowej retoryki), ale sam sygnał. Biden zaprzeczył swoją wyprawą na wschód Europy, jakoby Stany Zjednoczone mogły być gotowe na odstąpienie od wspierania Ukrainy czy na partycypowanie w jakimś planie jej podziału na rzecz Putina.

Czytaj więcej

Polski katolicyzm jak w oblężonej twierdzy

Biden wysyła sygnał

Czy to oznacza jakąś konkluzję? Rokita dopiero co pisał, że Ameryka stanie wkrótce przed prostą alternatywą: porzucić Ukrainę albo zwiększyć swoje zaangażowanie, aż po podjęcie wojny z Rosją. Wbrew pozorom stanowisko Waszyngtonu wobec tej wojny – choć od początku bardziej konsekwentne niż zachodniej Europy – miało różne fazy wahań i samoograniczeń. Czyżby te wątpliwości zaczęły teraz znikać? Rokita do tej myśli wraca, ale nie ma prostej odpowiedzi. Wskazuje, że amerykański prezydent poszedł retorycznie dalej niż przed niespełna rokiem, mówiąc o gotowości „stania u boku Ukrainy”. Wciąż jednak nie postawił kropki nad „i”. Możliwe, że Biden sam jeszcze nie wie, do jakich granic gotów jest na eskalację.

Inni komentatorzy wojny szukają innych odpowiedzi. Według Marka Budzisza uciążliwa dla 80-latka podróż do Kijowa, a potem do Warszawy, była sygnałem, ale nie tylko dla Putina. Dla kogo jeszcze? Choćby dla Chin. Pekin miał zrozumieć, że Ameryka się nie chwieje. Chiński minister spraw zagranicznych poleciał do Moskwy nie tyle wesprzeć Putina dostawami broni, co upomnieć go, że wobec determinacji Waszyngtonu warto by może trochę się cofnąć.

Jak jest naprawdę? Mamy do czynienia z dyplomacjami państwowych machin tyleż hermetycznych co nieprzewidywalnych. A po drugiej stronie? Konkluzja Rokity – choć logicznie poprawna – nie wyklucza paroksyzmów wahań i niekonsekwencji mocarstwa będącego jednak demokracją. Bo ta wojna rozpętana przez starzejącego się dyktatora, chcącego koniecznie „przejść do historii”, właściwie nie ma logicznego, dającego się przewidzieć finału.

Wątek polski wyprawy Bidena to rzecz w tym kontekście uboczna, ale dla nas naturalnie ważna, nawet jeśli były prezydent Bronisław Komorowski przedstawiał jego „wpadnięcie” do Warszawy jako „kamuflaż” zasadniczego ukraińskiego celu. Czy dostaliśmy konkrety adresowane do Polaków? W przemówieniu w Arkadach Kubickiego – nie. Ale zaraz potem amerykański Kongres zaoferował nam 500 himarsów.

Na ile Polacy są asertywni?

Nawet wzorujący się na „realizmie” Viktora Orbána naczelny tygodnika „Do Rzeczy” Paweł Lisicki, który wizytę i przemówienie Bidena wyśmiał (wszak według niego jesteśmy przez Amerykę „wodzeni na pokuszenie” w imię jej mocarstwowych interesów), to jednocześnie uznał za pozytywne przypomnienie po raz któryś przez tegoż prezydenta żywotności art. 5 paktu północnoatlantyckiego, zobowiązującego wspólnotę do solidarności w obronie. A zatem jesteśmy względnie bezpieczni dzięki amerykańskiemu parasolowi? Waszyngton nie ma może pomysłu na przecięcie ukraińskiego węzła gordyjskiego, ale wschodniej flance NATO oferuje pewien komfort plus symboliczną satysfakcję.

Zadowolenie z tego powodu podziela zdecydowana większość polskiej klasy politycznej. Polityka proamerykańska nie jest przedmiotem kontrowersji. Niektórzy przedstawiciele opozycji mogą, jak Komorowski, bagatelizować obecność Bidena w Polsce, żeby zrobić na złość rządzącym. Inni, ci najbardziej kluczowi, z Donaldem Tuskiem na czele, będą się do niego tłoczyć.

Kształt tej wizyty wywołał gdzieś w tle maleńkie kontrowersje. Dawny dyplomata, dziś bliższy opozycji komentator, Witold Jurasz, ogłosił, że sama forma upokorzyła polskiego prezydenta Andrzeja Dudę. Jego otoczenie pozwoliło bowiem na to, żeby przemawiał w Arkadach Kubickiego po amerykańskim ambasadorze Marku Brzezińskim. Zarazem prezydent RP mówił pod nieobecność dopiero jadącego w to miejsce Bidena. Pozwolono więc, aby głowa państwa polskiego wystąpiła w roli swoistego muzycznego supportu dla amerykańskiego solisty.

Czy to coś poważnego? Jurasz jako człowiek dyplomacji jest wyczulony na formę, na rytuały. Zarazem nie wiem, skąd decyzja o takiej kolejności. Kto na to pozwolił i po co? Mam jednak wrażenie, że to ewentualne uchybienie formom zostało słabo dostrzeżone przez publikę, polską i światową.

Sam Jurasz napisał, że oczywistym jest stan nierównoprawności w relacjach USA i Polski – na korzyść oczywiście Amerykanów. Jednocześnie w większym tekście w „Newsweeku” przestrzegał przed brakiem polskiej asertywności w relacjach z Waszyngtonem. Problemem jest podobno choćby zachowanie nowego ambasadora Brzezińskiego. Jego występ w Arkadach Kubickiego miał być tylko zwieńczeniem jego obyczajów. Wtrąca się w wiele tematów, także krajowych, nota bene często z pozycji bliższych opozycji. O tym, że potrafi wysyłać SMS-y do najważniejszych osób w polskim państwie, słychać w Warszawie już od jakiegoś czasu.

Czy te interwencje są skuteczne? Trudno stwierdzić. Marek Brzeziński interweniuje w sprawach, które wydają się być bliskie samemu Juraszowi, kiedy przestrzega w „Newsweeku”, aby polskie władze nie prowokowały USA swoją „homofobią”. Z perspektywy tego autora, i zapewne ambasadora Brzezińskiego, tak się nazywa samą odmowę wypełniania pełnej agendy środowisk LGBT. Na pewno byłoby lepiej, gdyby Amerykanie pozostawili nam sferę wewnętrzną wolną od ich ingerencji. Przypomnę jednak, że i pani ambasador ekipy Donalda Trumpa potrafiła się w takich sprawach wypowiadać. Z pewnością jest to dokuczliwość z pozycji rządzących Polską konserwatystów. Co nie znaczy, że należy iść za myślą redaktora Lisickiego, który przedstawia Bidena jako groźnego tyrana politycznej poprawności. Patologie współczesnej, coraz bardziej postmodernistycznej demokracji nie są jednak taką plagą, jak naga siła Putina.

Czytaj więcej

Lekcje religii, lekcja wolności

Nie trzeba fałszować historii

Witold Jurasz wypomina zarazem obecnej władzy nierówne traktowanie świata amerykańskiej polityki: trwanie przy życzliwych odruchach wobec Trumpa, potem sceptycyzm wobec Bidena. Jest w tym jakaś racja. Pisowskie kanały komunikacji nakierowane były w jedną stronę, nie próbowano nawiązywać relacji z amerykańskimi demokratami. A przecież politycy sprawujący władzę nie są od tego, by uprawiać publicystykę na temat swoich partnerów.

Ale też warto przypomnieć, że Donald Trump nie prowadził cały czas takiej samej polityki. Jego domniemana prorosyjskość była podczas kadencji hamowana przez aparat amerykańskiego państwa, a on sam przecież próbował storpedować Nord Stream 2 – choć bardziej z motywów antyniemieckich niż antyputinowskich. Trump z kampanii w 2016 r., Trump prezydent i Trump dzisiejszy to trzej różni politycy. Z kolei początek Bidena nie był olśniewający. Jeśli pisali o tym analitycy związani z prawicą, to mieli do tego pełne prawo. Marsz sędziwego demokraty ku sensownym diagnozom międzynarodowym zaczął się od szoku wywołanego rozpoznaniem agresywnych intencji Putina przez amerykańskie służby. Dzisiejsza harmonijna współpraca polskiego rządu z amerykańską administracją nie wymaga ani niepotrzebnych koncesji ideologicznych, ani fałszowania niedawnej historii.

To wszystko na razie bardziej ornamentyka niż realna treść polityki. Gdzieś na marginesie pojawia się od czasu do czasu obawa, czy nie idziemy w ustępstwach wobec USA za daleko. Czy nie zgadzamy się zbyt jednostronnie na kontrakty z amerykańskimi firmami, czy nie preferujemy nadmiernie ich ekonomicznej hegemonii, coraz mocniej wynikającej z samej logiki masywnych zbrojeń.

Od czasu do czasu takie sugestie pojawiają się chociażby na łamach portalu Nowa Konfederacja i nie musi to oznaczać intencji jakiejś generalnej rewizji polskiej polityki. Oto jak szef NK Bartłomiej Radziejewski skwitował spektakl w Arkadach Kubickiego: „Czytam komentarze naszych polityków w kwestii wizyty Bidena i myślę sobie, że dzień, w którym przestaną oni rywalizować o zdjęcie na ugiętych nogach z prezydentem USA, a zaczną o konkretne umowy z nim, będzie dniem prawdziwego przepracowania postkolonialnych kompleksów”.

Nie bardzo wiadomo, o jakie konkretne, a zaniedbane umowy chodzi Radziejewskiemu. Jeszcze dalej posuwają się na ogół tylko „realiści” co najmniej wyrozumiali wobec Rosji. W internetowej debacie natknąłem się jednak kilka razy na głosy sprowadzające się do następującej myśli: skoro Ameryce zależy na twardej polityce wschodniej, Polska powinna wystawić Waszyngtonowi jakiś rachunek za wsparcie. Nie twierdzę, że to dziś opinia w Polsce jakoś mocno obecna. Może się jednak taką okazać, jeśli wojenny chaos zacznie się potęgować i przynosić Polakom realne rozczarowania.

Jednakże takie rozumowanie prowadzi donikąd. Stany Zjednoczone jako mocarstwo światowe mają o wiele większą niż Polska możliwość rewizji swojego stanowiska w każdej kwestii. Mówi się, że dla USA rozgrywka z Rosją jest częścią globalnej rywalizacji z Chinami. Do pewnego stopnia to prawda. Ale przecież Trumpowi bliski był pomysł odciągnięcia Putina od współdziałania z Pekinem. Podobne pokusy nawiedzały też na początku kadencji administrację Bidena.

Ameryka ma pole manewru

Przekonanie, że Ameryka jest skazana na starcie z Rosją, powtórzone niejako z czasów zimnej wojny, nie jest całkiem prawdziwe. Ukraina nie jest przestrzenią jakiejś szczególnie kluczowej dla USA penetracji ekonomicznej czy politycznej. Z kolei Kreml jako podupadłe mocarstewko drugiej kategorii wchodzi w drogę Białemu Domowi tylko w niewielkim stopniu.

Owszem, Biden zdecydował się na zimnowojenną strategię trzymania NATO w mobilizacji. Do pewnego stopnia odrodził euroatlantycką wspólnotę. Ale mocarstwowa natura Ameryki znajdowałaby realizację także w kilku innych wersjach strategii geopolitycznej. To jest wybór do pewnego stopnia związany z aksjologią, z działaniem amerykańskiej opinii publicznej. Na pewno jakieś tamtejsze firmy zarobią na wojnie, ale to zarazem droga coraz bardziej ryzykowna. Biden nie chce udziału w światowym konflikcie zbrojnym i musi mieć świadomość, że zaczyna balansować wraz ze swoim wielkim państwem na krawędzi gry z niebezpiecznym psychopatą. Gry, której mógłby uniknąć być może stosunkowo niewielkim kosztem.

Przypomina się sytuacja z roku 1940 i 1941, kiedy to amerykańscy izolacjoniści radzili, aby nie wchodzić w drogę Hitlerowi. Aby do pewnego stopnia i bez otwartych deklaracji próbować się z nim podzielić światem, unikając krwawej, kosztownej wojny. W marcu 1941 r. magnat prasowy Henry Luce napisał głośny artykuł w magazynie „Life” zatytułowany „Amerykański wiek”. Przekonywał w nim, że wolnościowa ekspansja Ameryki na cały świat jest nie do pogodzenia z totalitarnym porządkiem Niemiec oraz Japonii. Pewnie miał rację, ale warto zwrócić uwagę, że Putin nie ma tak wszechogarniających ambicji, ani takich możliwości, jak sprzymierzone faszystowskie reżimy niemiecki i japoński. On naprawdę chce przede wszystkim zebrać ziemie „rosyjskiego miru”, może także zneutralizować niektórych dawnych satelitów Kremla z czasów jego największej potęgi. Na więcej go nie stać. Ameryka mogłaby mu na to pozwolić bez większego ryzyka dla swego bezpieczeństwa i handlowej skuteczności. Choć naturalnie z ryzykiem dokuczliwości sąsiadowania z jego strefami wpływów.

Sugerować coś podobnego zdaje się dzisiaj Donald Trump szykujący się do walki o republikańską nominację, a potem reelekcję. Nawiązuje w ten sposób do konceptu „koncertu mocarstw”. Chcieli takiego koncertu izolacjoniści w stosunku do Hitlera, choć nawet jeszcze nie w pełni uważali swoją Amerykę za mocarstwo. I chciał go potem Franklin Delano Roosevelt w stosunku do Stalina. Taka tradycja amerykańskiej geopolityki również istnieje. Zwykle przegrywała w starciu z wizją anglosaskiego światowego porządku, ale dzisiejsze Stany Zjednoczone odrobinę się wypaliły w różnych sferach, więc mogą do tego wrócić.

Aczkolwiek na razie Joe Biden ma więcej szans na przeforsowanie swojej wolnościowej krucjaty. Zwłaszcza że republikanie są w stosunku do spraw międzynarodowych fatalnie podzieleni, podobnie jak w roku 1941. Część posuwa się drogą Trumpa, choćby po to, aby wyraziście różnić się od demokratów. Część – można powiedzieć spod znaku tradycji Ronalda Reagana i Johna McCaina – przebija radykalizmem antyputinowskich haseł swoich demokratycznych braci.

Piszę to nie po to, aby twierdzić, że każdy przejaw asertywności Polaków wobec amerykańskiego sojusznika pchnie go w objęcia trumpowskiego egoizmu, bo to oczywisty absurd. Dla Amerykanów takie czy inne zachowania Polaków to trzeciorzędna kwestia. Ale warto mieć poczucie, że akurat w tej sprawie trafiliśmy na dogodny moment historyczny, co wcale nie jest oczywiste, a tym bardziej dane raz na zawsze.

Czytaj więcej

Konrad Szymański – posłaniec złych nowin

Bardziej z USA czy z Europą

Jest jeszcze jedna kwestia: powtarzane jak mantra hasło opozycyjnych polityków i mediów, że warto związek z Ameryką uzupełnić polepszeniem relacji Polski z Unią Europejską. Ten motyw powraca nieustannie i warto mieć świadomość, że podsuwają nam go sami Amerykanie. Biden nie jest bowiem zainteresowany ani wojowaniem z brukselskim globalizmem, ani z niemieckimi ambicjami. Owszem, czasem podejście do różnych spraw Waszyngtonu i Berlina nie jest identyczne. Ale Biden nie poprowadzi polskiej prawicy do krucjaty przeciw Berlinowi. To kolejny absurd, jeśli ktoś w takie bajki chciałby wierzyć.

Dlatego szukanie różnych konsensusów z Brukselą i Berlinem byłoby także korzystaniem z dobrodziejstw owego historycznego momentu. Jest tu wszakże jedno ważne „ale”. Tendencje federalistyczne, otwarcie przejawiane przez Berlin, a wspierane warunkowo przez Paryż, byłyby dla polskiego bezpieczeństwa korzystne tylko wtedy, gdybyśmy mieli pewność, że zachodnioeuropejskie elity szczerze i definitywnie zrewidowały swój stosunek do rosyjskiego imperializmu. Na razie dowodów na to nie mamy i chyba długo jeszcze mieć nie będziemy. Zarazem ten federalizm grozi potencjalnym zepchnięciem Polski i innych państw naszego regionu do statusu peryferii. Dochodzą do tego jeszcze kolizje ideologiczne między polskimi konserwatystami a większością zachodnich klas politycznych.

Zdecydowanie wolałbym, aby odradzanie się więzi euroatlantyckich dotyczyło nie tylko Warszawy i Waszyngtonu, ale także Berlina. Jednak przy obecnym rządzie socjaldemokratycznym w Niemczech, który miesza ideologiczną inżynierię budowania „nowej Europy” z resztkami tradycyjnych niemieckich złudzeń wobec Rosji, będzie o to jeszcze trudniej niż przy rządzie chadeckim. Potrzeba więc czasu i cierpliwości. Naturalnie sytuacja zmieni się, jeśli władzę w Polsce obejmie obecna opozycja. Czy znajdzie ona receptę na pogodzenie euroentuzjastycznego federalizmu z konsekwentnym kursem antyputinowskim i proamerykańskim? Jest to możliwe, ale bynajmniej nie oczywiste.

Efektowna, ale co zapowiada? – takim pytaniem wstępnym można by skwitować wizytę prezydenta USA Joe Bidena w Ukrainie i Polsce. Dla Jana Rokity (tygodnik „Sieci”) istotne jest nie to, co szef amerykańskiej administracji zapowiedział (bo zaoferował nam głównie pokłady wolnościowej retoryki), ale sam sygnał. Biden zaprzeczył swoją wyprawą na wschód Europy, jakoby Stany Zjednoczone mogły być gotowe na odstąpienie od wspierania Ukrainy czy na partycypowanie w jakimś planie jej podziału na rzecz Putina.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi