Lekcje religii, lekcja wolności

Jeśli są rodzice, którzy chcą korzystać ze szkolnej infrastruktury, aby zapewnić swoim dzieciom edukację religijną, powinni mieć do tego prawo. W imię wolności, z którą liberalna i socjalna lewica zdaje się mieć narastający kłopot.

Publikacja: 13.01.2023 10:00

Same plusy? Na pewno nie dla rodziców i dzieci poważnie traktujących swoją wiarę (furgonetka z plaka

Same plusy? Na pewno nie dla rodziców i dzieci poważnie traktujących swoją wiarę (furgonetka z plakatem akcji zachęcającej do wypisywania się z lekcji religii, Białystok, 10 listopada 2022 r.)

Foto: Anatol Chomicz/Forum

Za droga religia” – alarmowała wielkim tytułem na pierwszej stronie tuż przed świętami Bożego Narodzenia „Gazeta Wyborcza”. Dziennik dwa dni z rzędu bombardował czytelników dramatycznymi wieściami: samorządy nie chcą finansować szkolnej katechezy. Podobne opinie pojawiają się w debacie publicznej.

Czasem podstawą są uchwały lub wnioski o ich wprowadzenie przez rady miejskie (np. w Częstochowie), a czasem inicjatywy rozmaitych organizacji. Uderzające są argumenty. Czasem to tylko cytowane przez „Wyborczą” narzekania samorządowych urzędników na wysokość szkolnej subwencji (pewnie ogólnie słuszne). A czasem, zwłaszcza w przypadku progresywnych stowarzyszeń, ataki ideologiczne zmierzające do wypchnięcia religii poza nawias życia publicznego.

Czytaj więcej

Wojna polsko-polska zaszła za daleko

Katecheza jako kłopot

Mówi się niekiedy o tym, że katecheci powinni uczyć bezpłatnie. Innym razem, że są wręcz szkodliwi. Stowarzyszenie Dziewuchy Dziewuchom z Łodzi narzeka, że szkolna katecheza propaguje takie poglądy, jak grzeszność związków niesakramentalnych czy antykoncepcji. Co wpędza dzieci i młodzież, której rodzice te zasady naruszają, w ciężkie stresy.

Religia jest zbędna, a w każdym razie jej nauczanie dzieci i młodzieży jest destrukcyjne, skoro kłóci się ze stylem życia znacznej części społeczeństwa – tak brzmi stojąca za tym teza. Przeoczona zostaje tu ważna informacja, że to ci rodzice, których katecheza ma dotyczyć, decydują, czy ich dziecko ma tego słuchać, czy też nie. To wynika z konstytucyjnego prawa rodzin do wychowania najmłodszych pokoleń.

Odpowiedzią niektórych liberalnych katolików, ba, nawet kapłanów, są propozycje niby-koncyliacyjne. Nauczajmy w szkole ewentualnie wiedzy o religii, za to klasyczną katechezę, czyli wpajanie norm religijnych i moralnych, przenieśmy do salek w parafiach, gdzie czyniono to do roku 1990. Nawołuje do tego, też na łamach „Wyborczej”, ksiądz Andrzej Kobyliński, wykładowca z UKSW.

To się czasem wiąże z przekonaniem, że tamta decyzja skądinąd raczej liberalnego rządu Mazowieckiego była błędem, bo „sacrum nie należy mieszać z profanum”. To opinia jak gdyby dyktowana troską o skuteczność i komunikatywność katolickiej edukacji. Tyle że takie wypowiedzi cytowane są z satysfakcją przez „Wyborczą” czy „Newsweek” niemal jednym tchem z tymi, które w zasadzie podważają sens takiej edukacji.

Młodzi głosują nogami

Jest to zarazem tendencja polityczna, która będzie się pogłębiać. Niedawno konwencja programowa Nowej Lewicy powtórzyła zapowiedź wyprowadzenia lekcji religii ze szkół. To chyba jeden z najbardziej konsekwentnie podtrzymywanych przez tę formację tematów. Polska 2050 Szymona Hołowni, nieustannie podejrzewanego przez progresywnych radykałów o nadmiernie katolickie sentymenty, zapowiada „jedynie” redukcje godzin katechezy, jeśli będzie sobie tego życzyła większość rodziców w danej szkole. I rezygnację z wpisywania oceny z tego przedmiotu na świadectwie.

Najtrudniej ustalić, jakie jest stanowisko Platformy Obywatelskiej. Za wyprowadzeniem religii ze szkół wypowiadali się w ostatnich latach ci posłowie wybrani z jej list (formalnie Koalicji Obywatelskiej), którzy wywodzą się z różnych odłamów lewicy: Barbara Nowacka czy Grzegorz Napieralski. Ale także Sławomir Nitras, który z dawnego konserwatysty w stylu Jana Rokity zmienił się w wojującego postępowca zapowiadającego „opiłowanie” katolików z ich „przywilejów”.

W 2020 r. Borys Budka godził się z nauczaniem katechezy w budynkach szkół publicznych, ale bez śladów tego nauczania na szkolnych świadectwach. Donald Tusk po swoim powrocie chyba nie zajął ani razu klarownego stanowiska w tej sprawie.

Można jednak podejrzewać, że jeśli opozycja będzie tworzyć po wyborach jesienią 2023 r. rząd, katecheza zostanie poddana przynajmniej istotnym ograniczeniom (w duchu propozycji Hołowni). Sprzyjają temu przywoływane zjawiska społeczne. W roku 2022 według CBOS uczęszczanie na lekcje religii deklarowało wciąż ponad dwie trzecie dzieci w szkołach podstawowych, ale tylko 54 proc. młodzieży w wieku 17–19.

W Warszawie na katechezę uczęszcza jedynie 30 proc. uczniów szkół ponadpodstawowych. We Wrocławiu podobno tylko 20 proc. Każdy, kto ma dzieci w szkołach albo zna takie dzieci krewnych i znajomych, zna też ten problem. Na prowincji jest zapewne inaczej, ale i tam następuje odpływ, choć pewnie strumyczkiem, a nie falą.

To się wiąże z odnotowywanym przez CBOS wzrostem negatywnych opinii młodych ludzi o tych lekcjach. Ale niezależnie od oceny ich realnego poziomu, nie sądzę, żeby były one prowadzone gorzej niż w roku powiedzmy 1995, kiedy chodzili na nie prawie wszyscy i tak bardzo nie narzekali. Przyczyną złych opinii jest zatem raczej lawinowy wzrost nastrojów antyklerykalnych i laicyzacyjnych wśród młodego pokolenia.

To się nasilało w ostatnich latach, ale przyśpieszyło zwłaszcza po aborcyjnym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w 2020 r. Wielu uczniów po prostu nie uznaje zasady nauczania na lekcjach spójnej wizji świata, zwartego światopoglądu. Zwłaszcza jeśli się on kłóci z ich poglądem na to, co jest dopuszczalne, a co nie. Na to, z czym wiąże się dobro czy szczęście, a co jest niedopuszczalną restrykcją, ograniczaniem własnej wolności wyboru.

Czytaj więcej

Ziobro i PiS. Rozwód się nie opłaca

Katolicy mniejszością?

Rozporządzenie ministra edukacji Henryka Samsonowicza (prywatnie liberała) wprowadzające lekcje religii w szkołach budziło we mnie w 1990 r. pytania i wątpliwości. Przede wszystkim właśnie o mieszanie sacrum i profanum. O skuteczność formowania religijnej wrażliwości w zrutynizowanym szkolnym krajobrazie. O to także, czy nie dokonuje się przy okazji rozerwanie więzi kolejnych najmłodszych roczników z ich własnymi parafiami.

Kościół wybrał jednak masowość i miał swoje racje – przez lata to działało. Przy okazji warto podkreślić, że obawy przed zdominowaniem niewierzącej mniejszości przez katolicką większość się nie sprawdziły. Liberalne media typu „Wyborczej” wypatrywały i nie były w stanie wypatrzeć przypadków „nietolerancji” lub choćby konfliktów.

Musiały się ograniczyć do narzekania na to, że ta niewierząca mniejszość szwenda się po korytarzach tam, gdzie dyrektor szkoły nie jest w stanie zorganizować lekcji etyki alternatywnych dla religii. Albo na pojedynczych katechetów. Nie były to zresztą historie szczególnie spektakularne. Nagłaśniano przykładowo przypadek księdza, który wyświetlił ponoć zbyt małym dzieciom katolicki horror „Rytuał”. Oburzenie rozumiałem, choć skądinąd tendencja obniżania wieku widzów rozmaitych drastycznych dzieł w innych przypadkach niepokoju nie budziła.

Dziś mamy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym. Jak rozumiem, w wielu szkołach, zwłaszcza w wielkich miastach, i zwłaszcza w tych dla starszej młodzieży, to uczniowie prawowiernie katoliccy mogą się stać lub już się stali trwałą mniejszością. Odpowiedzią są zakusy likwidatorskie. Lewica próbuje na przykład z kosztów tych lekcji uczynić zasadniczy problem finansów państwa, co jest nieprawdą. To niewielkie sumy, kropla w morzu potrzeb. Ale znalezienie takiego wytrycha zwalnia od poszukiwania innych recept na bardziej zasobny budżet. Podobne jest stanowisko liberalnych mediów.

Religia, teatr, zajęcia sportowe...

Wyznam szczerze, że żałuję masowej katechezy. Nie ma nic złego w sytuacji, kiedy dziecko jest wysyłane na te lekcje nawet niejako „na zapas”, a potem w oparciu o to doświadczenie podejmuje świadome wybory gdzieś na progu swojej pełnoletniości. Ale rozumiem, że być może ten czas już nie wróci. Tylko jakie mają z tego płynąć wnioski?

Właśnie przetoczyła się przez polską politykę debata wokół projektu ustawy nazywanego lex Czarnek. Środowiska liberalne i lewicowe walczyły z nim, używając wizji szkoły otwartej na różne opcje światopoglądowe i różne inicjatywy społeczne. Po czym odniósłszy w tej kampanii zwycięstwo (w następstwie weta prezydenta Dudy), same chcą kogoś do szkoły nie dopuszczać, coś wyrzucać. Nie widzę w tym logiki, choć rozumiem, że hasło „świeckiej szkoły” i zaprzestania wspierania Kościoła przez instytucję publiczną może w czyichś uszach brzmieć atrakcyjnie, a nawet wprowadzać kogoś w stan euforii.

Logika ministra Czarnka była taka, że nie wystarczy wola rodziców dziecka. Żeby uczestniczyło w zajęciach pozalekcyjnych, potrzebna była jeszcze zgoda większości rodziców wszystkich uczniów w szkole. Ale i to nie był ostatni próg do pokonania. Na koniec zgodzić się musiał urzędnik oświatowy, czyli kurator.

Rozumiem obawy prawicy przed wejściem do szkoły skrajnych grup i nieodpowiedzialnych ofert wychowawczych. Ale w imię pokoju społecznego wolałem zaufać w tej kwestii samym rodzicom. To w końcu oni odpowiadają w największym stopniu za wychowanie swojego potomstwa.

Tę uwagę odnoszę wszakże i do edukacji religijnej. Jeśli są rodzice, którzy chcą korzystać ze szkolnej infrastruktury, aby zapewnić taką edukację swoim dzieciom, powinni mieć do tego prawo. Właśnie w imię wolności, z czym liberalna i socjalna lewica zdaje się mieć narastający kłopot.

Nie upieram się przy ocenie z religii na świadectwie, choćby z powodu prawa każdego Polaka do zachowania jego przekonań, także religijnych, w tajemnicy.

Czy słuszny jest jednak postulat płacenia za usługi tych katechetów przez Kościół, nie przez władzę publiczną? Jednorazowe zajęcia organizowane przez zewnętrzne podmioty pewnie powinny obciążać te podmioty. Ale regularne lekcje prowadzone przez cały rok? A czy władza publiczna powinna płacić za dodatkowe zajęcia ze sportu? Łożyć na rozmaite koła zainteresowań? Na prowadzenie szkolnego teatru? Przecież i one są adresowane do różnych grup niebędących na ogół większością.

Moim zdaniem, tak, powinna za nie płacić, bo w tym się zawiera prawo wyboru. Dla mnie sprowadzenie zajęć „z religii” do statusu jednego więcej hobby, to spłycanie ich rzeczywistej roli. Ale jeśli rzekomych wolnościowców zaczynających od postulatu likwidowania zajęć inny argument nie jest w stanie przekonać, użyję takiego. Jeśli szkoła ma być centrum rozwijania się stu kwiatów, w imię czego dybać na jeden z nich?

Czytaj więcej

Afera taśmowa. W poszukiwaniu nowych oskarżeń

Szykany wobec myślących serio

Nie przekonują mnie też pomysły na mechaniczne restrykcje organizacyjne. Lewica i „Wyborcza” uskarżają się przykładowo od czasu do czasu, że lekcje religii nie zawsze są wpisywane do planu na pierwszej lub ostatniej godzinie. W sytuacji kiedy szkoła ma wiele klas, czasem nie jest to możliwe z powodów czysto technicznych. Liczba tych pierwszych i ostatnich godzin jest przecież w siatce sześciodniowego tygodnia zajęć ograniczona.

Zarazem każdy powinien mieć świadomość, że pilnowanie tej zasady bywało w czasach dawniejszych narzędziem zniechęcania uczniów do korzystania z tych lekcji. Tak to właśnie traktowała Polska Ludowa, gdzie do 1961 r. katecheza nie została wyrugowana ze szkół. Zachęcano kuratorów do podobnych sztuczek w nadziei, że uczeń będzie wolał wcześniej wyjść lub później przyjść. Nie ukrywał tej samej intencji Joseph Goebbels, zalecając podobną marginalizację katechezy w szkołach w III Rzeszy. Niczego nie porównuję, raczej przestrzegam lewicowych nieprzyjaciół Pana Boga przed nadgorliwością.

Tym bardziej chciałbym uświadomić, zwłaszcza katolickim zwolennikom powrotu katechezy do salek, do parafii, że przy dzisiejszym tempie życia i przeładowaniu młodych ludzi szkolnymi zajęciami, to jest recepta na utrudnianie dostępu do tych zajęć. Można oczywiście posiłkować się frazesami: „niech wytrwają najbardziej wierni, najmocniej przekonani”. Ja z kolei będę traktował taki manewr jako szykanę wobec katolickich rodziców i tych dzieci, które traktują te zajęcia serio. Im po prostu byłoby trudniej organizować sobie tydzień. I w imię czego ta szykana? Frazesu o świeckości szkoły, która wobec ogólnej społecznej atmosfery nie jest dziś zagrożona? A pod rządami centrolewicowej koalicji nie będzie zagrożona tym bardziej.

Oczywiście, może się okazać, że te moje argumenty okażą się grochem rzucanym o ścianę. I można naturalnie obwiniać sam Kościół: skoro stracił autorytet, niech ponosi tego konsekwencje. Albo prawicę, która postarała się w imię triumfalnych gestów o symboliczne dowartościowanie katechezy w szkołach, choćby poprzez zasadę, że ocena z niej jest wliczana do średniej ucznia. Uważałem to za przesadę, nadgorliwość w sferze gestów.

Czy jednak odpowiedzią ma być inna nadgorliwość? Uderzająca w samą istotę wolności obywatelskich, bo w wolność ideowego wyboru? W Polsce powiązana na dokładkę z ogólną polityczną polaryzacją. Politycy opozycji walkę z „przywilejami” Kościoła traktują jako jeden więcej „dowcip” robiony PiS-owi. A przy okazji mogą podeptać coś ważnego.

Liberalny przymus

Zbliżamy się do kolejnej ściany. Poprzednią była ocena z religii wliczana do średniej. Dziś stawiane są pytania, czy w ogóle można przekazywać religijne nakazy moralne choćby i poza szkołą. Tu nie pada jasna odpowiedź. Ale przecież pojawiły się już tak skrajne inicjatywy jak propozycja zakazu spowiedzi, więc i pierwszej komunii, przed 16 rokiem życia. To zapowiada więc nawet gotowość wprowadzenia administracyjnych zakazów.

Na razie są to inicjatywy mniejszościowych środowisk. Ale czy marginalnych? Nie spotykają się z pewnością z odporem lewicowo-liberalnego mainstreamu. Filozofka Magdalena Środa uważa, że „prawo do członkostwa w rozmaitych religiach nie powinno być dopuszczalne przed dorosłością”. Jest to cios w prawo rodzin do wychowania swoich dzieci tak oczywisty, że powinien zapierać dech w piersiach każdemu wolnościowcowi. Czy jednak ktoś z tą szanowaną komentatorką gazety Adama Michnika próbuje na lewicy lub choćby w liberalnym centrum, skądinąd coraz mniej centrowym, polemizować?

Podobnie jak z opublikowanym przez także szanowaną „Krytykę Polityczną” projektem swoistego upaństwowienia Kościoła? Normy religijne mają być według jego autorów tak wielkim zagrożeniem, że pojawia się gotowość administracyjnych zakazów i politycznej inżynierii.

A w przyszłości? W Wielkiej Brytanii aresztowano kobietę, która modliła się po cichu w pobliżu kliniki aborcyjnej. Pewnych racji nie można manifestować w liberalnym państwie, aby nie wprawiać innych w konfuzję. Ideę konkurencji różnych wizji światopoglądowych zderzających się w wolnej przestrzeni zastępuje się wizją liberalnego przymusu, co jest wewnętrzną sprzecznością, ale zaczyna funkcjonować.

W Polsce taka perspektywa wydaje się odległa. Ale szybkość, z jaką Donald Tusk przebył drogę od polityka umiarkowanie konserwatywnego około roku 2005 do rzecznika wystawiania na swoich listach jedynie popierających aborcję na życzenie, pokazuje, że do żadnej sytuacji nie należy się przywiązywać jako do trwałej i przesądzonej.

Za droga religia” – alarmowała wielkim tytułem na pierwszej stronie tuż przed świętami Bożego Narodzenia „Gazeta Wyborcza”. Dziennik dwa dni z rzędu bombardował czytelników dramatycznymi wieściami: samorządy nie chcą finansować szkolnej katechezy. Podobne opinie pojawiają się w debacie publicznej.

Czasem podstawą są uchwały lub wnioski o ich wprowadzenie przez rady miejskie (np. w Częstochowie), a czasem inicjatywy rozmaitych organizacji. Uderzające są argumenty. Czasem to tylko cytowane przez „Wyborczą” narzekania samorządowych urzędników na wysokość szkolnej subwencji (pewnie ogólnie słuszne). A czasem, zwłaszcza w przypadku progresywnych stowarzyszeń, ataki ideologiczne zmierzające do wypchnięcia religii poza nawias życia publicznego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich