Afera taśmowa. W poszukiwaniu nowych oskarżeń

Jeśli ktoś wierzy, że afera taśmowa, wznowiona zeznaniami Marcina W. na temat powiązań Marka Falenty z rosyjskimi służbami, cokolwiek zmieni w naszej polityce, to niech sobie przypomni, ile zmieniła afera wokół Pegasusa. W naszej polityce banalizacji uległo wszystko, każdego rodzaju oskarżenia czy zarzuty.

Publikacja: 28.10.2022 17:00

Marek Falenta, według sensacyjnych zeznań Marcina W. ujawnionych ostatnio przez prokuraturę, miał pr

Marek Falenta, według sensacyjnych zeznań Marcina W. ujawnionych ostatnio przez prokuraturę, miał przekazać Rosjanom taśmy z nagraniami polityków w rozliczeniu za długi. Narobił ich sobie, prowadząc ciemne interesy węglowe na Wschodzie

Foto: Krystian Maj/Forum

Ktoś bardzo się boi” – zawyrokował w ostatnim numerze „Newsweeka” jego nowy naczelny Tomasz Sekielski. Strach ma dotyczyć powracającej afery taśmowej. Odczuwać go mają wpływowe postaci obozu rządowego.

Pytanie tylko, ujawnienia czego mają się obawiać politycy Prawa i Sprawiedliwości. Artykuł Grzegorza Rzeczkowskiego opublikowany w piśmie Sekielskiego istotnie wrócił do historii z 2014 r., czyli schyłkowego okresu rządów PO–PSL. W tekście przeczytaliśmy, że Marek Falenta, zleceniodawca podsłuchów zakładanych w latach 2013–2014 przez kelnerów ważnym postaciom życia publicznego – głównie ówczesnego obozu władzy – miał sprzedać czy też zabiegać o sprzedaż tych nagrań rosyjskim służbom. Zeznał to wspólnik Falenty – Marcin W., a opisał to „Newsweek”.

Według Marcina W. Marek Falenta, mocno zadłużony u rosyjskich wspólników, postanowił im w ramach spłaty zaproponować taśmy. Co w tym jest obciążającego dla rządzącego dziś PiS? Być może wątpliwość, czy prokuratura kontrolowana przez Zbigniewa Ziobrę zbadała takie sygnały. Czy była w stanie je zbadać skutecznie, to inna sprawa. Szukanie „rosyjskiego tropu” zaczęło się jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej, a pójścia za nim domagał się sam Donald Tusk. No ale powiedzmy, że ludzie tamtej władzy mieli na wyjaśnienie sprawy mniej czasu. Ludzie kolejnej ekipy mieli na to wiele lat.

Czytaj więcej

Wojna w Ukrainie. Politycy w pułapce kultury targowania

Rosyjski trop, czyli...

Jeszcze osobną kwestią jest sam powrót tematu afery podsłuchowej. Przy tej okazji przypomniano (pierwsza zrobiła to bodaj Dominika Wielowieyska na portalu Wyborcza.pl) listy Falenty do ważnych postaci z pisowskiego obozu władzy. Pisał tam o swoich nadziejach na jakieś wynagrodzenie i o szoku, że zamiast go docenić, ukarano go. Nie powiedział wyraźnie, jakie nici łączyły go z PiS – formacją, która na upublicznieniu części taśm ewidentnie skorzystała. Ale być może to ślad szemranego układu Falenty z jakimiś ludźmi prawicy.

Problem w tym, że opozycja, a przede wszystkim aspirant do przewodzenia jej – Donald Tusk, nie opowiedziała tej historii w taki sposób. W ich ujęciu nagrania zostały ujawnione na polecenie Rosjan lub w porozumieniu z nimi. Tusk wiąże to zresztą z domniemanym dealem między polskimi władzami i dostawcami taniego rosyjskiego węgla. Co jednak łączy te dwie historie poza tym, że Falenta „robił w węglu”? Nie wiadomo.

Jeśli biznesmen dopiero szukał kontaktu z Rosjanami, to nie mógł działać na ich zlecenie. W następnym numerze „Newsweeka” autor artykułu o taśmach wspomina półgębkiem przy okazji wywiadu z prokurator Ewą Wrzosek, że Marcin W. w innych zeznaniach wprost i jeszcze dobitniej oczyścił Falentę z rosyjskich koneksji. Miał on, według W., działać wyłącznie z czystej żądzy zysku.

Nie przeszkadzało to Donaldowi Tuskowi opowiadać, że to Rosjanie wpłynęli na wynik wyborów w roku 2015. W jaki sposób? Nagraniami, które zostały w miesiąc po kontaktach Falenty z ludźmi Moskwy odpalone w polskich mediach, choć według tego samego źródła bez udziału tejże Moskwy... Nagraniami, które zostały w miesiąc po kontaktach Falenty z ludźmi Moskwy odpalone w polskich mediach, przecież bez udziału tejże Moskwy? A jeśli jakieś odpalone wtedy nie zostały, mogły w przyszłości służyć co najwyżej szantażom, o których nic nie wiemy.

Powiedzieć można wszystko

Tusk stosuje dziś regułę przekształcania każdego sporu z rządzącymi w starcie atomowe. W tym przypadku, posługując się skojarzeniami, zbitkami sytuacji i słów, tworzy istną fantasmagorię. Czy to tylko polityczna metoda? Wydaje się, że w roku 2014 naprawdę był przekonany, ze jego rząd zaatakowały rosyjskie służby. Możliwe, że to przekonanie ma do dzisiaj i że jego emocje nie są tylko grą. Nie sposób jednak nie zauważyć, że nie przedstawia na swoje słowa ani cienia dowodu.

Mało kto zwraca na to uwagę, bo były premier działa w atmosferze, w której największy nonsens, produkt cynicznej gry albo czyichś rojeń, osiąga status poważnie roztrząsanej tezy. Nie pamiętamy już oskarżenia pod adresem Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, że ich kijowska wyprawa z marca 2022 r. służyć miała de facto podziałowi Ukrainy między Polskę i Rosję. W tym przypadku jako wspólnicy propagandy rosyjskiej ministra Ławrowa wystąpili Tomasz Lis i Roman Giertych, nie tracąc przy tym statusu szanowanych (w kręgach opozycji) uczestników debaty publicznej.

Owszem, politycy opozycji tego nie podchwycili, ale w „Newsweeku” pojawiły się wówczas teksty dowodzące, że coś jest na rzeczy, bo z pewnością Kaczyński, rozbijając jedność Unii Europejskiej, działa na rzecz Putina. Był to jeszcze „Newsweek” rządzony przez Tomasza Lisa. W internecie można było wtedy przeczytać niezliczone wpisy szanowanych opozycyjnych inteligentów gotowych w to uwierzyć.

Kto pamięta niedawny wywiad z generałem Piotrem Pytlem w „Gazecie Wyborczej”, który przedstawiał premiera Morawieckiego i ministra Michała Dworczyka jako rosyjskich agentów (naturalnie tonem pytań i przypuszczeń)? Gazeta nie miała żadnych oporów przed jego publikacją, dziennikarka nie zadała Pytlowi nawet jednego trudnego pytania.

Oczywiście można w tych działaniach widzieć powinowactwa z podobną, a niegdyś nagminnie stosowaną metodą części prawicy. „Gazeta Polska Codziennie” inaugurowała przecież w roku 2011 swój medialny byt doniesieniem, że w Smoleńsku prezydencki tupolew został zestrzelony.

Odnoszę jednak wrażenie, że liberałowie z lewicą (oraz ich towarzysze podróży, tacy jak Giertych) już dawno te prawicowe rekordy pobili. A będą licytować coraz wyżej, w rytm narastającej histerycznie obawy, że znów nie wygrają wyborów. Jeśli zwyciężą, może i przestaną. Ale jeśli nie…

Nie wiem, w co dziś wierzy Donald Tusk i w oparciu o jakie sygnały. Wystarczy jednak przywołać jego medialnego sojusznika, uchodzącego kiedyś w świecie dziennikarskim za autorytet. „Nie każdy spisek jest urojeniem” – ogłosił ze swadą Jacek Żakowski na łamach „Gazety Wyborczej”.

Czytaj więcej

Dyskusja o Kościele na poziomie memów

Spiski, spiski, spiski

W świetle wszystkiego, co wiemy, nie ma powodów wątpić, że ważna część Zjednoczonej Prawicy jest inspirowana przez rosyjskie służby, że bardzo duża część działa pod ich wpływem i że cały ten obóz nie tylko na tym skorzystał, ale również odwdzięcza się na różne sposoby” – orzeka autor. Ważna część? Ale która? Duża część? Jak duża? I jak ten obóz odwdzięcza się dziś Rosji? Wszystkiego tego z tekstu się nie dowiemy.

Żakowski miał zawsze bardzo swobodny stosunek do prawdy. Potrafił na przykład ogłosić, że za wplątaniem posła Samoobrony Stanisława Łyżwińskiego w oskarżenia o seksualne molestowanie stał PiS. Tymczasem „stali za tym” autorzy „Wyborczej”, do której w tym samym czasie publicysta pisywał. Trudno orzekać, czego tu więcej: narastającej obsesji czy cynizmu.

Niemniej w tym przypadku Jacek Żakowski nie jest sam. Można by rzec, że Żakowskich jest legion. To skądinąd zabawny finał ewolucji środowisk, które kiedyś od spiskowych teorii odcinały się ze wstrętem, uważając je za specjalność prawicy. Lewicowy publicysta w tym samym tekście za autorytet w dziedzinie dziennikarstwa śledczego uznaje Tomasza Piątka. Ten zaś przy użyciu luźnego ciągu skojarzeń (ktoś kogoś znał czy nawet obok kogoś stał) opisuje Antoniego Macierewicza jako agenta zarówno SB, jak i służb rosyjskich. Nie ma w tym nawet poszlaki.

Poświęcam tyle miejsca tego typu wypowiedziom, bo bez znajomości tej atmosfery nie sposób pojąć dalszego ciągu zdarzeń. Zbigniew Ziobro odtajnił bowiem inne zeznania Marcina W. Czy wszystkie? Podobno nie. Wynikało z nich, że W. zeznał, jakoby Michał Tusk miał wziąć od Falenty w 2014 r. łapówkę w wysokości 600 tys. euro. Uderzenie w syna lidera PO było do tego stopnia bolesne, że pojawiła się nawet innego typu spiskowa teoria: ktoś z prokuratury miał wcześniej podsunąć dziennikarzowi „Newsweeka” temat zeznań Marcina W., a jego artykuł stał się natychmiast okazją do operacji upublicznienia akt, w których padły słowa o łapówce. W tej wersji Donald Tusk miałby wpaść we własne sidła. Uruchamiając bowiem temat wiarygodności Marcina W., miał pośrednio potwierdzić winę swojego syna. A na pewno dać pretekst do rozmowy o tej winie.

Znieczulenie na afery

Media opozycyjne wdały się natychmiast w rozważania, że przecież można być wiarygodnym świadkiem w jednej sprawie, a w innej już nie. Z pewnością tak niekiedy bywa. Niemniej budowanie przez chwilę podstawowej politycznej narracji na relacjach „małego świadka koronnego” ujawniło całą swoją zawodność i względność.

To dotyczy skądinąd każdorazowej nadziei, że kolejna „afera” zmiecie układ rządzący z powierzchni. Albo przynajmniej zmieni zasadniczo sondaże. Pamiętam gorączkowe twitterowe komunikaty Tomasza Lisa, że oto nadciąga skandal z należącym do spółki Srebrna wieżowcem w centrum Warszawy, po którym z Kaczyńskiego nie będzie co zbierać. Historia pokrzywdzenia austriackiego architekta spowinowaconego z prezesem PiS była jednak zbyt abstrakcyjna dla Polaków i nie dotyczyła w ogóle ich realnych interesów, by poruszyć polityczny grunt. Ba, okazało się, że przedstawiany jako nieudacznik Kaczyński jest tak naprawdę sprawnym człowiekiem interesu.

Mieliśmy też i afery całkiem realne. Jeśli dałoby się naprawdę dowieść, że urządzenia podsłuchowego o nazwie Pegasus używano bezpodstawnie wobec jakiegoś polityka opozycji, byłby to powód do koniecznych rozliczeń i rzeczywistej niesławy dziś rządzących. Paradoksalnie byliśmy blisko zbliżenia się do prawdy w tamtej historii – z powodu ambicji Pawła Kukiza, aby zostać efektywnym śledczym, było blisko powołania pierwszej od lat komisji śledczej. Te nadzieje zostały jednak pogrzebane przez wybuch wojny za naszą wschodnią granicą. Dziś już nikt o tamtej historii nie pamięta.

Powód tej amnezji jest dość oczywisty, ale trudno nie zauważyć, że żadna z tych wrzaw nie wytrzymała próby czasu. Wszystkie znikały tak szybko, jak się pojawiały. Ze strony układu rządowego nie zostały podjęte żadne działania mające na celu coś więcej niż obsługiwanie partyjnych oczekiwań. Z kolei po stronie opozycji przeważały działania obliczone na medialny spektakl.

Na dokładkę „atomowy język” mówienia o sobie nawzajem wykasował tak naprawdę każdą potencjalną winę. Przestała mieć ona jakiekolwiek znaczenie. To się zaczęło za rządów PiS-u, ale opozycyjna Platforma podjęła ten kierunek. Możliwe nawet, że wygra kolejne wybory – z powodu drożyzny i energetycznego kataklizmu – ale przecież nie z powodu powtarzanej przez Tuska, a zapożyczonej od przeciwnika, mantry: „okradają was”. Te okrzyki mogą raczej osłabić szansę na zmianę warty, zwłaszcza jeśli będą się kończyć takimi groteskowymi samobójami jak w przypadku ostatniej historii.

Banalizacji uległo wszystko, łącznie z najstraszniejszymi oskarżenia o zdradę narodowego interesu. I pisowcy, i platformersi dla wiernych kiboli obu stron są dziś rosyjskimi agentami. Za to ogół społeczeństwa coraz bardziej obojętnieje na ten obopólny absurd. Czy przy okazji nie będzie obojętnieć także na rzeczywiste zagrożenia dla Polski, choćby właśnie ze strony rosyjskich służb czy internetowych trolli? Ale i z powodu naprawdę nietrafionych, źle służących naszemu krajowi decyzji?

Po tym jak Kaczyński został oskarżony o zamiar zagarnięcia Lwowa do spółki z Putinem, jego skłonność, żeby się tłumaczyć z nietrafionych geopolitycznych przedsięwzięć (a bywają takie), w oczywisty sposób będzie się zmniejszać. Tusk też już zdążył się przyzwyczaić do bycia „rosyjskim”, a właściwie „niemiecko-rosyjskim agentem”. Co nie zmienia faktu, że dorabianie mu dziś legendy polityka, który tak bardzo szkodził interesom Kremla, że aż musiał zostać wysadzony przez Falentę, to maskarada.

Czytaj więcej

Polityka brudna jak węgiel

Ziobro superstar

Na koniec uwaga na temat finału tej sprawy. Kontratak Zbigniewa Ziobry jest mało smaczny, jeśli w odpowiedzi na oskarżenia Tuska rzeczywiście podobierał poszczególne fragmenty zeznań Marcina W. Gdyby prawdziwy był scenariusz swoistej prowokacji, podpuszczenia „Newsweeka”, byłby to oczywiście skandal.

Ale lament na temat putinowskich metod gnębienia Tuska i jego syna brzmi fałszywie. To przecież lider Platformy zaczął kolejną jądrową wojenkę i przy tej okazji go poparzyło. Niektórzy sugerują, że wolno mu więcej niż Ziobrze, który jako minister podejmuje czynności urzędowe. Możliwe że formalnie tak jest. Ale mnie trudno się pogodzić z życiem publicznym, w którym ktokolwiek miałby usankcjonowane prawo do kłamstwa. To Donald Tusk rozpoczął zapasy w błocie. Płacz nad nim to znowu zajęcie dla kiboli.

Przy tej okazji kwestionuje się prawo ministra sprawiedliwości do odtajniania materiałów ze śledztwa. Naturalnie prawo to – nadane mu zresztą przez posłów PiS po roku 2015 – niesie ze sobą ryzyko manipulacji. Zarazem jeśli informacje wyciągnięte ze śledztw stają się narzędziem walki politycznej, to strona rządowa powinna mieć prawo się bronić.

Problem jest szerszy. Byłem zwolennikiem związku prokuratury z rządem, tak jak to jest w wielu europejskich państwach. To minister nadzoruje prokuratorów – przykładowo we Francji czy w Niemczech – bo też i rząd odpowiada za politykę wymiaru sprawiedliwości. Jednak ten nadzór musi mieć swoje ograniczenia.

W Polsce bowiem Zbigniew Ziobro stał się jedynym politycznym dysponentem wymiaru sprawiedliwości. Przypomnijmy, że kojarzono go z przeciekami grającymi także na niekorzyść ważnych postaci obozu rządzącego, choćby premiera Morawieckiego w sprawie GetBacku. Niewątpliwie znajomość akt i nieograniczony dostęp do nich czyni Ziobrę groźnym zawodnikiem w różnych rozgrywkach. A mamy już kampanię w całej pełni.

Na ile w tej konkretnej historii to Ziobro skonstruował całą intrygę, a na ile tylko włączył się w wydarzenia, reagując na ofensywę Tuska? Może się kiedyś tego dowiemy. Czy aferowy wymiar kampanii, gdzie wszyscy będą się obrzucali błotem, to klucz do potęgi Ziobry w Zjednoczonej Prawicy – czy to nadal rządzącej, czy zepchniętej do opozycji? To też powinno się okazać niedługo.

Komisji nie będzie?

W teorii receptą na zaistniałą sytuację mogłaby się okazać publiczna procedura przed komisją śledczą. Przez moment zdawało się, że chce jej opozycja. Z początku godziła się na nią przynajmniej część obozu władzy – być może w nadziei na kolejne kompromitacje Tuska i Platformy. Dziś jednak PiS zaczął mówić o komisji weryfikacyjnej złożonej nie tylko z posłów.

Jest to koncept niezrozumiały. W przypadku podobnej komisji zajmującej się warszawską reprywatyzacją w grę wchodziły przecież nie tylko dochodzenia, ale i rekomendowanie zmian względem konkretnych decyzji administracyjnych. Co miałoby w tym przypadku być weryfikowane?

Jakakolwiek komisja miałaby sens tylko wtedy, gdyby istniała choć namiastka opinii publicznej, wspólnej przestrzeni, dla której ustalenia mogłyby się okazać wiążące. W Polsce takiej przestrzeni w praktyce nie. Skądinąd na samą bijatykę jest już chyba zbyt mało czasu przed wyborami. A już tym bardziej na weryfikowanie czegokolwiek.

Bardzo więc prawdopodobne, że żadnego dochodzenia ostatecznie nie będzie. Obie strony pognają dalej w poszukiwaniu nowych oskarżeń. Już zresztą pojawiają się kolejne tematy, choćby bezprecedensowy pomysł Prawa i Sprawiedliwości, aby „zabetonować” własne kadry w kluczowych spółkach energetycznych. Możliwe więc, że pojutrze o zeznaniach Marcina W. i o Marku Falencie nikt nie będzie wspominał. Chyba że znowu wypłynie coś spektakularnego. Jeśli tak ma się stać, to niech przynajmniej – inaczej niż jest teraz – ma to jakiś luźny związek z faktami.

Ktoś bardzo się boi” – zawyrokował w ostatnim numerze „Newsweeka” jego nowy naczelny Tomasz Sekielski. Strach ma dotyczyć powracającej afery taśmowej. Odczuwać go mają wpływowe postaci obozu rządowego.

Pytanie tylko, ujawnienia czego mają się obawiać politycy Prawa i Sprawiedliwości. Artykuł Grzegorza Rzeczkowskiego opublikowany w piśmie Sekielskiego istotnie wrócił do historii z 2014 r., czyli schyłkowego okresu rządów PO–PSL. W tekście przeczytaliśmy, że Marek Falenta, zleceniodawca podsłuchów zakładanych w latach 2013–2014 przez kelnerów ważnym postaciom życia publicznego – głównie ówczesnego obozu władzy – miał sprzedać czy też zabiegać o sprzedaż tych nagrań rosyjskim służbom. Zeznał to wspólnik Falenty – Marcin W., a opisał to „Newsweek”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi