Wojna polsko-polska zaszła za daleko

Zawirowania wokół kolejnej ustawy o Sądzie Najwyższym mogą przesądzić o kierunku historii Polski. Stawką są nie tylko pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy, ale też przyszłoroczne wybory, a nawet status Polski w Unii Europejskiej.

Publikacja: 23.12.2022 17:00

Wydawało się, że szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen (na zdjęciu podczas wizyty w Pols

Wydawało się, że szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen (na zdjęciu podczas wizyty w Polsce w czerwcu 2022 r.) jest usatysfakcjonowana ustawą o likwidacji Izby Dyscyplinarnej. Potem okazało się, że zmieniła zdanie pod presją ataków ze strony antyprawicowych radykałów w KE i europarlamencie

Foto: Adam Chełstowski/Forum

Zacznę od pewnego komentarza. „Premier Morawiecki jest pierwszym premierem Rzeczypospolitej, który głośno przyznał, że ustawa, którą proponuje, została przygotowana poza granicami kraju, czyli w Brukseli. I dlatego należy głosować nad nią jak najprędzej i najlepiej bez poprawek. Takiego poniżenia Rzeczpospolita nie przeżywała od czasu uchwalenia konstytucji 22 lipca 1952 roku, zatwierdzonej przez Józefa Stalina” – obrusza się w „Gazecie Wyborczej” Paweł Wroński.

Sam uważam taką formę forsowania jakiejkolwiek ustawy w Polsce za co najmniej niefortunną. Ile jest jednak wart głos euroentuzjasty zestawiającego negocjacje z brukselskimi urzędnikami z narzuconą wolą dyktatora Związku Sowieckiego? Przecież tego właśnie od miesięcy się od polskiego rządu domagacie. Żeby utrafił w gusta unijnych komisarzy. Przecież raz już się zdawało, że sama szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen jest usatysfakcjonowana ustawą o likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Dzięki temu miał do nas popłynąć strumień pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy.

Potem się okazało, że zmieniła zdanie pod presją ataków ze strony antyprawicowych radykałów w KE i europarlamencie. Pieniądze nadal nie płyną. Notabene na mocy zupełnie arbitralnej decyzji Komisji, która w tym przypadku nie stosuje nawet tak zwanego mechanizmu warunkowości, na który Polska się zgodziła. Nie, ona po prostu uzależnia transfer środków od politycznych żądań.

W jaki sposób Morawiecki miał ustalić, co zrobić, aby zadowolić Brukselę? Obrana droga wygląda istotnie żałośnie. Ale czy powinna niepokoić akurat tych, którzy żądają dogadania się z Unią za wszelką cenę? Czy to nie jest fundowanie polskiemu rządowi absurdalnego toru z przeszkodami, na którym cokolwiek zrobi, jakąkolwiek ewolucję wykona, to i tak będzie źle?

Pytanie brzmi, czy naprawdę te pieniądze są tak kluczowe dla polskiej gospodarki? Zapewne bardzo by się przydały. Ale jak mówią ukradkiem rządowi politycy, to suma nie tak znowu wielka w stosunku do gigantycznych środków unijnych, które do Polski płyną.

Czytaj więcej

Ziobro i PiS. Rozwód się nie opłaca

Po co nam KPO?

Problem w tym, że rząd Morawieckiego tymi zasadniczymi transferami specjalnie się nie chwali. Dlaczego? Bo jak tłumaczy mi ważny polityk PiS, obawia się reakcji Brukseli. Pojawiły się już sugestie stosunkowo niskiej rangi unijnych urzędników, że i te fundusze mogą być zablokowane. Niezależnie od przedmiotów sporu wszyscy tak naprawdę mają świadomość tła, kontekstu. A tłem i kontekstem są polskie wybory za mniej więcej dziesięć miesięcy. Więc polska prawica woli o podstawowych unijnych środkach nie przypominać. Bo jeśli staną się argumentem politycznym…

KPO było początkowo orężem w rękach rządu. Te pieniądze miały być dowodem na jego operatywność. Na sprawność w poruszaniu się na europejskim podwórku – wbrew obu opozycjom: tej zewnętrznej, liberalnej i lewicowej, i tej wewnątrzprawicowej, spod znaku Zbigniewa Ziobry. Potem, po załamaniu się kompromisu wokół likwidacji Izby Dyscyplinarnej SN, PiS się zawahał. Wtedy z kolei inicjatywę spróbowała przejąć opozycja.

Teraz to ona głosi, że dosłownie wszystko zależy od tych pieniędzy. Donald Tusk zdążył już nawet złożyć obietnicę postawienia obecnych szefów państwa przed Trybunałem Stanu, jeśli tej kasy nie pozyskają. Jest to prawny i logiczny absurd, ale powiedzieć dziś można wszystko.

W tej sytuacji powrót premiera Morawieckiego do roli kogoś, kto zrobi wszystko, aby pieniądze z KPO pozyskać, jawi się niby jako naturalny. A jednak może się okazać błędem, wsparciem strategii i taktyki oponentów. Przecież nawet jeśli Morawiecki faktycznie porozumiał się z unijnymi komisarzami, jest to kompromis nieformalny i oparty na kruchych podstawach. Posypanie się podobnych nadziei wokół ustawy o Izbie Dyscyplinarnej SN powinno czegoś uczyć.

Prezydent chce przesądzić

Premier posuwa się dalej tą drogą, świadczy o tym choćby jego facebookowy wpis oznajmiający, że mamy do czynienia z fundamentalnym podziałem na Wschód i Zachód, więc Polska powinna wybrać Zachód. Ten emocjonalny ton jawi się także jako obrona pozycji Morawieckiego wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. Wygląda na polemikę z mnożącą eurosceptyczne sygnały Solidarną Polską. Ale przecież po prawej stronie wyrośli nowi oponenci tego „kompromisu”. Przede wszystkim prezydent Andrzej Duda.

Urzędnicy Morawieckiego na czele z ministrem Szymonem Szynkowskim vel Sękiem popełnili oczywiście kuriozalny błąd. Nie wciągnęli prezydenta do konsultacji, a na dokładkę ogłosili, że coś z nim uzgodnili. Politycy opozycji z satysfakcją odnotowali kolejne starcie wewnątrz obozu władzy. Szymon Hołownia jako pierwszy sprowadził sceptyczny wobec projektu ustawy o Sądzie Najwyższym ton Andrzeja Dudy do walki o prestiż. Prezydent miał przypominać: „Halo, ja tu jestem”.

Rzecz cała wygląda jednak inaczej. Z pewnością Duda poczuł się pominięty (który to już raz?). Był zresztą urażony już wcześniej sposobem potraktowania jego negocjacji z von der Leyen przez Unię Europejską. Ale z mojej wiedzy wynika, że to nie są prestiżowe przepychanki. Prezydent jest naprawdę zaniepokojony tym „kompromisem” Morawieckiego z Unią. I gotowy, aby go blokować. – Nawet za cenę ryzyka przegrania przez Zjednoczoną Prawicę wyborów – powiedział mi jeden z jego współpracowników. To dla niego ma być kwestia zasad.

W swoich wywodach położył nacisk z jednej strony na ochronę konstytucyjnego porządku Polski (a więc na opór wobec unijnej ingerencji), z drugiej – na swoją kompetencję do mianowania sędziów. Przypomniał o statusie tych trzech tysięcy ludzi, którzy z rekomendacji dwóch ostatnich Krajowych Rad Sądownictwa, uznawanych przez opozycję za „upolitycznione”, zostali sędziami lub awansowali. Z sygnałów płynących z Pałacu Prezydenckiego wynika, że ta druga racja jest dla niego nawet ważniejsza niż ta pierwsza. Duda chce bronić tych ludzi, nazywanych przez opozycję i przez opozycyjne środowiska prawnicze „neosędziami”.

Czuje się za nich odpowiedzialny. Obawia się więc najbardziej fundamentalnego przepisu nowego projektu: tak zwanego rozszerzonego testu bezstronności (procedura wyłączenia sędziego z konkretnej sprawy, gdy nie spełnia określonych wymogów niezawisłości – red.). Przestrzega przed chaosem w sądownictwie na skutek podważania statusu jednego sędziego przez innego sędziego. Ale i skrzywdzenia pokaźnego zastępu prawników. Którzy nie brzydzili się przyjąć awansu z rąk nowej władzy.

Zarazem oficjalne wypowiedzi prezydenta są nadal niejasne i budzą pytania. Dziennikarze już uznali, że głowa państwa przepis o teście bezstronności odrzuca. Ale przecież to właśnie ten test jest podstawowym żądaniem brukselskich urzędników. Kilka razy wprost powtarzali, że jeden sędzia musi mieć zagwarantowane prawo podważania mandatu innego sędziego.

Równocześnie prezydent zachęcił wszakże parlament do prac nad nowym projektem ustawy „o Sądzie Najwyższym”. Zapowiedział udział swoich ludzi w naradach nad nim. Test bezstronności jest zaś tego projektu kręgosłupem. Bez niego nie bardzo jest nad czym pracować. Czy prezydent czeka, aby być przekonanym? A może wierzy, że istnieje jakaś magiczna formuła, która pogodzi tu racje wszystkich? Obawiam się, że nie istnieje.

Czytaj więcej

Robert Mazurek: Redukcja ad Kaczorum

Kaczyński gra swoje, opozycja swoje

Mało kto jednak zwrócił uwagę na inny głos, wypowiedziany niejako „przy okazji”. Od tego projektu zdystansował się, choć nie od razu, nie kto inny jak Jarosław Kaczyński. Czyżby Morawiecki działał bez jego upoważnienia? A może Prezes nie ogarniał tej materii przed wizytą premiera w Brukseli, a kiedy ogarnął, pojął, że to podważenie nie tylko całej reformy sądów, ale ogólnej filozofii jego obozu w relacjach z Unią?

Pytanie, co wie Kaczyński, kiedy Morawiecki układa się z Unią, padało już wcześniej, choćby przy okazji uzgodnienia tak zwanych kamieni milowych. Nowogrodzka sugerowała, że przekroczono jej intencje. Ludzie Morawieckiego z kolei podkreślali, że prezes PiS znał szczegóły. Możliwe, że tym razem znał je także. Skąd więc ten dystans? Mógł się pojawić już po sprzeciwie prezydenta. Zapewne Kaczyński czuje kontrowersyjność tematu dla części własnego elektoratu. I nie chce przykładać ręki do czegoś, co i tak może być obalone.

Z drugiej strony przed dylematem stanęła także opozycja. Tacy ludzie jak Waldemar Kuczyński przestrzegają ją, że jeśli przepuści kompromis, Kaczyński dostanie te pieniądze i wygra wybory. Pytany o siłę tego argumentu, wicemarszałek Sejmu z ramienia PSL Piotr Zgorzelski przytaknął, że problem istnieje. Dobrze by więc było, to już moja uwaga, aby projekt nie został uchwalony. Zarazem opozycja ma świadomość, że skoro KPO stało się sztandarem, ona także może być obwiniana o to, że pieniędzy nie dostaliśmy.

Najwygodniejsze byłoby, gdyby stało się tak za sprawą „drugiej strony”. Pryncypialność prezydenta daje na to nadzieje. Rozumiem jego racje, ale taktycznie jest to podłożenie się. Na razie politycy opozycji mają kłopot z atakowaniem Andrzeja Dudy. Nawołuje do rozmów, zaprasza do nich, a co więcej, właśnie ofiarował tamtej stronie skalp ministra edukacji Przemysława Czarnka, znienawidzonego przez liberałów i lewicę. Wetując jego projekt i dowodząc tym swojej niezależności. Ciężej teraz wiązać go z prawicowością a la Ziobro albo ogłaszać, że to wszystko jest ustawką.

Nie wątpię jednak, że w styczniu prezydent, jeśli będzie się upierał, zostanie obwiniony o antyunijną obstrukcję. Fakt, że Jarosław Kaczyński też się dystansuje od kompromisu, pewnie nawet taki wizerunkowy manewr ułatwi. „Nadal bronią niepraworządnego systemu, gotowi ryzykować pieniądze dla Polaków” – powróci stara śpiewka.

Sprzyja temu klimat totalnej wzajemnej podejrzliwości. Po opozycyjnej stronie krążyła na przykład spiskowa teoria, wedle której ustawa o Sądzie Najwyższym autorstwa PiS to jedynie sztuczka. Po jej uchwaleniu Polska dostałaby pieniądze, a „kompromis” z Unią mógłby zostać wywrócony przez Trybunał Konstytucyjny. Ułatwiała tworzenie takich teorii wypowiedź Morawieckiego, który przypomniał, że każda zmiana dotycząca sądownictwa podlega ocenie TK. Czy taki plan istniał? Czy byłby do przeprowadzenia, biorąc pod uwagę choćby terminy? Wątpię, ale stan totalnej nieufności jest faktem.

Zjednoczona Prawica jeśli chce się bronić, ma teraz jedynie dwie drogi. Jedna: przekonać prezydenta i próbować uchwalić ustawę wspólnie z częścią opozycji, bo przecież bez Solidarnej Polski. Druga: zwalić winę za niepowodzenie „kompromisu” na kaleczący tekst poprawki tejże opozycji.

Kiedy Andrzej Duda ogłaszał swoje stanowisko, początkowo można było odnieść wrażenie, że sprzeciwia się jedynie ewentualnym poprawkom opozycji, gdyby poszły jeszcze dalej w podważaniu statusu ludzi nazywanych obelżywie „neosędziami”. Na dobrą sprawę wciąż nie wiemy, co zostanie zgłoszone podczas prac, ale opozycja sugeruje taki zajazd na ten projekt. Na razie jednak padło zastrzeżenie drugorzędne z punktu widzenia zasadniczego sporu. Opozycja podniosła, że przekazanie dyscyplinarnych spraw sędziów Naczelnemu Sądowi Administracyjnemu jest sprzeczne z konstytucją. Wiele wskazuje na to, że to zastrzeżenie uzasadnione, ale to nie dotyczy testu sędziowskiej bezstronności.

Unia bardziej wszechwładna?

Czy PiS, nie mając tak naprawdę wyraźnej większości w sprawie kompromisu wokół KPO (tym bardziej biorąc pod uwagę weto prezydenta), naprawdę dowiedział się właśnie, że przegra wybory? Tego nie wiemy. Ale na pewno zaraz po tym, gdy zaświeciła mu perspektywa wymachiwania KPO, otrzymał postrzał w nogę. Powtórzmy – na krócej niż rok przed wyborami.

Pisałem jednak na początku o bardziej dalekosiężnych konsekwencjach. Pierwszą jest kolejny precedens. Paweł Wroński sięgnął po argument pisania projektu pod dyktando Brukseli. Ale politycy opozycji tym akurat specjalnie się nie oburzali. Raczej powtarzali pytanie, dlaczego to trwało tak długo.

Ostatni rok przyniósł faktyczną ratyfikację wielu elementów mechanizmu kontroli Brukseli nad polską polityką wewnętrzną. Ratyfikację z wymuszonym, prawda, ale udziałem Zjednoczonej Prawicy. Tak było już w przypadku kamieni milowych, nie tylko tych dotyczących sądownictwa.

Niektóre z nich można tłumaczyć naturą samego KPO. Jeśli fundusze mają przykładowo służyć transformacji energetycznej, być może brukselska biurokracja ma prawo „wiedzieć lepiej”. Ale wpisanie tam choćby zmian w procedurach polskiego parlamentu pokazało, że ingerencje poszły niezwykle daleko. Dla opozycji, która nie ma nic przeciw nim, to gratka, że stało się to rękami Morawieckiego. Niemniej, miejmy świadomość, że te zmiany wykraczają poza bieżące rozgrywki „kto kogo”. I będą miały swoje konsekwencje. Za kolejnej władzy zapewne nawet dalej idące.

Czytaj więcej

Jan Englert: Żyjemy w błazeńskiej rzeczywistości

Co się stanie z sądami

Drugie pytanie dotyczy przyszłości tak zwanej reformy sądownictwa. Wiele razy powtarzałem, że w tej postaci była ona co najmniej niefortunna. Pierwotnie obóz PiS szykował się do swoistej demokratyzacji Krajowej Rady Sądownictwa – poprzez wprowadzenie tam większej reprezentacji sędziów niższych instancji. Miał to być lek na sędziowską oligarchię.

Nawet nie Ziobro, ale Jarosław Kaczyński wolał rozwiązanie bardziej wypróbowane, zgodne z jego wizją zakładającą, że wszystko jest polityczne. Lekiem miało być obsadzenie całej KRS przez parlament. Nie uważam, żebyśmy mieli do czynienia z czymś strasznym. Odsyłam do niektórych innych krajów, gdzie niekiedy wpływ polityków na sędziowskie personalia bywa znaczny, a nie są strofowane przez Unię.

Ale zrobiono tę „reformę” z co najmniej obejściem konkretnego przepisu konstytucji. A kiedy uczyniono z tej zmiany kluczowy element pisowskiej rewolucji, zmobilizowano czysto polityczny opór. Może gdyby nie ten spór, liberalno-lewicowa większość w Komisji Europejskiej i Parlamencie Europejskim znalazłaby inny pretekst i bat na tę polską władzę. Jest ona dla tej większości solą w oku. Ale mamy wojnę, która zaszła za daleko.

Skądinąd w dwóch kolejnych orzeczeniach Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej odmówił definitywnego zakwestionowania mandatu polskich sędziów rekomendowanych przez dwie nowe KRS. Każdy przypadek ma być badany odrębnie. Ale owo „odrębnie” umożliwia chaos w sądach. Podważani sędziowie to także droga do podważania wyroków. Premier bagatelizuje otwarcie tej puszki Pandory, bo ma nadzieję, że będą to przypadki nieliczne. Ale przy stanie politycznego rozgrzania sędziowskiego środowiska (za co PiS ponosi część odpowiedzialności swoimi propagandowymi kampaniami) nie ma takiej gwarancji.

Więcej racji ma tu prezydent przestrzegający przed anarchią w sądach. Choć jego stanowisko uwikłane jest z kolei w polityczną kwadraturę koła związaną z KPO. Obawiam się, że sama debata nad tak zwanym testem bezstronności – czy ostatecznie stanie się on prawem, czy zostanie wywrócony – uwikła obecną opozycję w zapowiedź odchylenia wahadła w drugą stronę.

Zapewne jeśli wygra ona wybory, przejęte przez nią Ministerstwo Sprawiedliwości oprze się na antyrządowych sędziowskich „radykałach”. Będą oni szukać odwetu – za swoje osobiste niewygody, ale i za dojmujące poczucie kilkuletniej porażki. Dziś Komisja Europejska zaleca Polsce zafundowanie sobie w sądownictwie anarchii pełzającej. Oni mogą postawić – w postaci czystki – na anarchię galopującą.

Oczywiście można by sobie też wyobrazić inny scenariusz. Powołując w skład Izby Odpowiedzialności Zawodowej Sądu Najwyższego połowę sędziów „starych” i połowę „nowych”, prezydent Duda liczył na personalny kompromis. W teorii mogłaby nań postawić i nowa władza. Możliwe, że zmieniając skład i procedurę wyboru Krajowej Rady Sądownictwa. Ale nie podważając awansów z lat 2018–2023.

Przecież TSUE uznał, że orzekać mogą w Polsce nawet sędziowie mianowani w PRL. Tyle że po stronie obecnej opozycji pełno jest ludzi, którzy uważają reżim pisowski za straszniejszy od reżimu Jaruzelskiego. Warto już dziś pytać opozycyjnych polityków, jak zamierzają tę sprawę załatwić. Bo jeśli chcą wziąć odpowiedzialność nie tylko za poniżenie 3 tysięcy ludzi, których jedyną winą jest akceptowanie ułomnych rozwiązań prawnych, ale i za ewentualne kwestionowanie spraw sądowych i wyroków, powinni to już dziś otwarcie zapowiedzieć.

Zacznę od pewnego komentarza. „Premier Morawiecki jest pierwszym premierem Rzeczypospolitej, który głośno przyznał, że ustawa, którą proponuje, została przygotowana poza granicami kraju, czyli w Brukseli. I dlatego należy głosować nad nią jak najprędzej i najlepiej bez poprawek. Takiego poniżenia Rzeczpospolita nie przeżywała od czasu uchwalenia konstytucji 22 lipca 1952 roku, zatwierdzonej przez Józefa Stalina” – obrusza się w „Gazecie Wyborczej” Paweł Wroński.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi