Mam wrażenie, jakbym streszczał kolejny odcinek niekończącego się serialu. Możemy do woli ogłaszać, że wojna między Zbigniewem Ziobrą i jego silniejszym koalicjantem wchodzi w decydującą fazę. Ale ile już takich faz było? 10? A może 20? Zwłaszcza od roku 2019, kiedy po kolejnych wyborach parlamentarnych Solidarna Polska całkiem otwarcie zasmakowała w graniu rolą języczka u wagi.
Sam Ziobro nie umie się zdecydować, jak kolejny punkt krytyczny opisywać. W ostatnim tygodniu w rozmowie z tygodnikiem „Sieci” ogłosił, że gdyby nie groźba objęcia władzy przez Donalda Tuska, drogi jego partii i PiS pewnie by się już rozeszły. Ale za to w wywiadzie dla RMF FM twierdził, że jego relacje z PiS są poprawne, problemem jest tylko konflikt z premierem Mateuszem Morawieckim. Skądinąd szefa rządu atakuje co kilka dni.
Czytaj więcej
Wojewoda mazowiecki ma rację, że władze Warszawy nie powinny powoływać Moniki Strzępki na dyrektorkę Dramatycznego. Ale czy prawica nie powinna w inny sposób walczyć o polski teatr?
Groteska wzajemnego karania
Mamy całą sekwencję zdarzeń, które można by opisywać jako czystą polityczną groteskę. No bo jak zrozumieć sytuację, kiedy to tak czuła na punkcie zachowania większości partia rządząca dopuszcza do odrzucenia własnego projektu ustawy – o notariacie – tylko dlatego, że stoi za nim minister sprawiedliwości? Na twarze czołowych polityków PiS wypełzały przed kamerami szerokie uśmiechy, kiedy opowiadali, jak to ich parlamentarzyści zapomnieli głosować, bo oglądali mecz, nawet nie polskiej reprezentacji. Wśród kilkunastu nieobecnych był także premier.
Ten odwet, jeśli założyć, że funkcjonowanie notariatu wymagało udoskonalenia, wyglądał żałośnie, bo to przecież porażka całego rządu. Ale najwyraźniej w tym jednym przypadku PiS i opozycja odczuwały jednakową satysfakcję. O to, czy partie opozycyjne miały przekonujące argumenty, żeby zagłosować jak jeden mąż przeciw temu projektowi, już nawet nie pytam. Taką mamy politykę.