Michael Douglas, mistrz dwuznaczności

Interesuje mnie to, co ambiwalentne. Lubię grać postaci, do których nie można mieć jednoznacznego stosunku – mówi Michael Douglas, który podczas otwarcia festiwalu w Cannes odebrał Złotą Palmę za całokształt twórczości.

Publikacja: 19.05.2023 17:00

Michael Douglas, mistrz dwuznaczności

Foto: Valery HACHE/AFP

Wchodził do Pałacu Festiwalowego w Cannes w towarzystwie żony Catherine Zety-Jones i 20-letniej, pięknej córki Carys. Szczupły, z wychudzoną twarzą, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu. Drugie pokolenie aktorskich hollywoodzkich sław. Zagrał w ponad 60 filmach i wyprodukował ponad 30. Zdobył dwa Oscary – za pierwszoplanową rolę w „Wall Street” oraz jako producent „Lotu nad kukułczym gniazdem”, cztery Złote Globy, nagrody za całokształt twórczości w San Sebastian, Karlowych Warach, Zurychu, wiele wyróżnień przyznawanych przez krytyków. Teraz dołączyła do tych trofeów Złota Palma.

– Są setki festiwali na świecie, ale Cannes jest jedno – powiedział, gdy w Grand Auditorium Louis Lumière ucichła wielominutowa owacja na jego cześć. – Festiwal ma 76 lat, ja jestem starszy.

Wbrew pozorom nie należy tu do stałych bywalców. Po raz pierwszy pojawił się w 1979 roku. Wchodził wówczas do Pałacu Festiwalowego po czerwonym dywanie na pokaz „Chińskiego syndromu” w towarzystwie reżysera Jamesa Bridgesa oraz Jane Fondy i Jacka Lemmona. 13 lat później, razem z Sharon Stone i Paulem Verhoevenem, promował tu „Nagi instynkt”. W 1993 roku wrócił z ekipą filmu „Upadek” Joela Schumachera.

Ostatni raz był w Cannes dziesięć lat temu. Przyjechał z dramatem Stevena Soderbergha „Wielki Liberace”, w którym brawurowo zagrał tytułowego, ekscentrycznego pianistę. Był wówczas wielkim faworytem do nagrody aktorskiej, jednak jury za główną rolę męską uhonorowało Bruce’a Derna, który zagrał starego, demencyjnego ojca w „Nebrasce” Alexandra Payne’a. Teraz Cannes się Michaelowi Douglasowi pokłoniło. – Od mojego pierwszego występu tutaj w 1979 roku aż po premierę „Wielkiego Liberace” festiwal zawsze przypominał mi, że magia kina tkwi nie tylko w tym, co widzimy na ekranie, ale też w jego zdolnościach wywierania wpływu na ludzi na całym świecie. Po ponad 50 latach w branży przyjazd na Croisette, aby otworzyć festiwal i przyjąć Złotą Palmę, to dla mnie zaszczyt – dziękował.

Uma Thurman, wręczając mu to trofeum, nazwała go „tytanem kina”. Po świetnie zmontowanym, dynamicznym filmowym przeglądzie jego ról aktor westchnął: – Widząc to krótkie resumé mojej aktorskiej kariery, zastanawiam się, jak to wszystko wytrzymałem.

Potem z nostalgią wspominał swoje „fundamenty”: pracę w teatrze w Connecticut w młodości, cztery lata występów w telewizyjnym dramacie policyjnym „Ulice San Francisco”, a przede wszystkim Kirka Douglasa, jego siłę, wytrzymałość i serce. – Dla opinii publicznej był ikoną, supermanem, dla mnie był ojcem – stwierdził.

Nie przez przypadek na scenie Grand Auditorium Louis Lumière wspominał ojca. Kirk Douglas był legendą kina. „Syn śmieciarza”, jak sam o sobie mówił i jak zatytułował swoją autobiografię, miał na koncie około 100 ról filmowych. Już jako bardzo dojrzały artysta potrafił odnaleźć się w ambitnych dramatach jak „Siedem dni w maju” czy „Układ”, ale w latach 50. przylgnęła do niego etykietka specjalisty od bohaterów pewnych siebie, twardych i niezłomnych, a w pamięci wielu widzów zapisał się przede wszystkim jako kowboj.

Świetne kreacje Kirk Douglas stworzył w westernach „Był sobie łajdak”, w „Ostatnim zachodzie słońca”, a wreszcie „Ostatnim kowboju”, gdzie zwiastował koniec pewnej epoki, ginąc na koniu, na autostradzie. Grywał też w filmach wojennych: jedną z najważniejszych ról stworzył w „Ścieżkach chwały” Stanleya Kubricka. I wreszcie – był hardym Spartakusem u tego samego reżysera.

Michael należał już do innej epoki. I swój filmowy wizerunek budował inaczej niż ojciec. Tworzył na ekranie portret współczesnego człowieka. Stał się mistrzem moralnej dwuznaczności, symbolem tego, jak słaby może być hollywoodzki bohater. Bywał kiepskim mężem, zmanipulowanym policjantem, chciwym bankierem. Jego atutem stała się niedoskonałość.

Czytaj więcej

Krzysztof Zanussi: Dzisiejsza popkultura ma zalążki samozniszczenia

Dorastanie w cieniu ojca

Choć, jak sam przyznał w Cannes, duża część zawodowego życia upłynęła mu na tym, żeby oderwać się od sławy ojca i nie być do niego porównywanym, wciąż podkreśla, ile mu zawdzięcza. Rodzice rozwiedli się, gdy miał sześć lat, i on zamieszkał z matką – aktorką teatralną i jej drugim mężem. Ale z ojcem spędzał wszystkie wakacje. Zwykle na filmowych planach albo w teatrze.

– Miałem pięć czy sześć lat, gdy pierwszy raz znalazłem się na planie. Ojciec grał scenę miłosną z Laną Turner. Przerwał ujęcie, poprosił, by zasłonić mi oczy – wspomina z uśmiechem. To było jedno z pierwszych zapamiętanych dokładnie wspomnień z dzieciństwa. Świat ojca go fascynował. – Miałem kilkanaście lat, gdy zobaczyłem „Lust for Life” na scenie w Connecticut. Ojciec grał główną rolę. Obaj z bratem całkowicie zapomnieliśmy, że to nasz tata. Widzieliśmy przed sobą tylko Vincenta van Gogha. Drugim wielkim urzeczeniem dzieciństwa była „2001: Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka.

Jednak wbrew pozorom, mając ojca o tak silnej osobowości, trudno jest synowi zaistnieć w tym samym zawodzie. – Potrafiłem lepiej znosić porażkę, bo obserwowałem przyjaciół ojca: Franka Sinatrę, Burta Lancastera, Tony’ego Curtisa, Janet Lee, widziałem ich niepewność, ich słabości. Z drugiej strony mnóstwo czasu zajęło mi wydostanie się z cienia ojca i odnalezienie własnej tożsamości – przyznawał wiele lat później.

Po maturze dostał się do Yale, ale wybrał Uniwersytet Kalifornijski w Santa Barbara. Początkowo postawił na teatr. Kiedy ojciec przyjechał obejrzeć jego pierwszy występ, wydusił tylko: „Nie byłeś zbyt dobry”. Namawiał go, by zmienił plany, został adwokatem albo pilotem. – Nie wiem, co mnie wtedy trzymało przy życiu i zawodzie, ale powoli stawałem się coraz lepszy. A aktorstwo coraz bardziej mi się podobało – wspomina dzisiaj

Kirk Douglas nie chciał, by którykolwiek z jego czterech synów poszedł jego drogą. Michael też próbował od tego zawodu uciekać. Nawet do komuny hipisowskiej. Ale wracał, choć łatwo nie było. Sporo satysfakcji dawał mu teatr, dla którego przeniósł się na wschodnie wybrzeże. – Nie miałem zbyt wielu opcji. Zaczynałem jako aktor off-broadwayowski w Nowym Jorku. Pod koniec lat 60. stworzyłem teatr CBS w telewizji – mówi.

Wciąż jednak marzył o kinie. Kupił małe mieszkanie w Hollywood, pałętał się po wytwórniach, zagrał w kilku nieudanych filmach. Ojciec, który w końcu złamał się, dawał mu epizody w swoich produkcjach. Dopiero rola w serialu „Ulice San Francisco” uczyniła go rozpoznawalnym. Grał policjanta u boku Karla Maldena, który stał się niemal jego mentorem.

– Wiele mu zawdzięczam – opowiada. – Pracowaliśmy razem przez cztery sezony, po sześć dni w tygodniu, nakręciliśmy 104 godzinne odcinki, każdego roku powstawało 26 godzin serialu. Kręciliśmy po 14 godzin dziennie, sześć dni w tygodniu, przez osiem i pół miesiąca w roku. Nigdy nie pracowałem ciężej, ale nauczyłem się bardzo wiele o aktorstwie i produkcji. Malden był już wtedy gwiazdą. Obserwowanie jego siły czyniło i mnie silniejszym. Pokazał mi, jak ważne jest wsłuchiwanie się w innych.

Ryzyko, które się opłaciło

Wciąż nie były to szczyty, o jakich marzył. Tymczasem Kirk Douglas kupił prawa do książki Kena Keseya „Lot nad kukułczym gniazdem”. Nie znalazł jednak inwestorów i Michael od niego te prawa odkupił. Projekt był ryzykowny: szpital psychiatryczny, elektrowstrząsy, wredna pielęgniarka. Żadne wielkie studio nie chciało w tę produkcję wejść. Temat zafascynował się producent Saul Zaentz. Razem przystąpili do działania i zaczęli szukać obsady. Michael miał jeszcze podpisany kontrakt na kolejny rok w „Ulicach San Francisco”, ale producenci poszli mu na rękę, ograniczając jego rolę. A on wykonał odważny ruch: zaproponował reżyserię mało wówczas osadzonemu w Stanach Zjednoczonych imigrantowi z komunistycznej Czechosłowacji Milošowi Formanowi.

Trafił w dziesiątkę. Bo kto mógł lepiej rozumieć, czym jest prawo do inności i wolności niż artysta, który wychował się za żelazną kurtyną? Kto mógł lepiej opowiedzieć historię człowieka, który udając w więzieniu wariata, trafia do szpitala psychiatrycznego i tam próbuje przekonać pacjentów, że mają prawo do poczucia własnej wartości i decydowania o sobie? Kto mógł bardziej przenikliwie pokazać konflikt między buntownikiem a władzą, a w postaci siostry oddziałowej dostrzec symbol totalitarnej organizacji? I bardziej sugestywnie zrealizować urastającą do miary symbolu scenę, w której wielki Indianin przebija ścianę swojego więzienia i wydostaje się na wolność?

– „Lot nad kukułczym gniazdem” był magicznym doświadczeniem – mówi dzisiaj Michael Douglas. – Saul Zaentz i ja byliśmy naiwnymi idiotami. I na szczęście robiliśmy różne głupoty. Na przykład nie kręciliśmy w studiu, lecz w szpitalu, a wszyscy pukali się w głowę. Odpowiadaliśmy: „W hollywoodzkim atelier nie mielibyśmy kontaktu z prawdziwymi pacjentami”. Ignorancja może czasem być błogosławieństwem.

To był nokaut. Twórcy „Lotu na kukułczym gniazdem” zdobyli jako nieliczni w historii tzw. wielką piątkę najważniejszych Oscarów: za film, reżyserię, scenariusz i dwie role pierwszoplanowe – Jacka Nicholsona i Louise Fletcher.

Potem był „Chiński syndrom”. W tym filmie, w 1978 roku, zagrał pierwszą poważną rolę na dużym ekranie. – Paradoksalnie, ledwo ją dostałem. W moje aktorstwo jeszcze nie wierzono – wyznał szczerze, zresztą nadal przede wszystkim rósł jako producent.

– Przysyłano mi dziesiątki scenariuszy o końcu świata, zbrodniach, raku, o wszelkich możliwych nieszczęściach. A ja się ożeniłem, urodził mi się syn, szukałem pogodniejszych klimatów. Zrobiłem „Miłość, szmaragd i krokodyl”, połączenie przygody i komedii – śmieje się. W tym filmie też zagrał, ale znów sukces odniósł przede wszystkim jako producent. I czekał na dobrą propozycję aktorską.

Przełom przyszedł dziewięć lat później, w 1987 roku, gdy na ekrany weszły dwa filmy z jego znakomitymi kreacjami. – Przy „Fatalnym zauroczeniu” zrozumiałem, że dotąd popełniałem błąd, usiłując być na ekranie do bólu prawdziwym. Aktorstwo to kłamanie – uważa. „Fatalne zauroczenie” intrygowało, a „Wall Street” to był już olbrzymi sukces. – Grałem mocno i agresywnie. W końcu byłem facetem, który uważa, że chciwość jest dobra. Każda chciwość: na pieniądze, na życie, na miłość, na wykształcenie. Powiedziałem to na ekranie jako Gordon Gekko, ale sam nie wierzę, że to prawda – przyznaje. – Dziś nie sprawdza się to nawet w polityce. Pieniądze zainwestowane w polityków sprawiają, że są oni odpowiedzialni nie przed wyborcami, lecz przed ludźmi, którzy ich wspierali finansowo. Jestem pewien, że teraz Gordon Gekko przyjaźniłby się z Donaldem Trumpem.

W „Fatalnym zauroczeniu” grał faceta, który po nocy z kochanką zjawia się w domu i mierzwi pościel, żeby żona nie odkryła, iż nie spał we własnym łóżku. W „Wall Street” był rekinem giełdowym bez moralności i skrupułów. A jednak publiczność go kochała. Sam wyjaśnia: – Pewnie dostrzegła, że pod warstwą zła kryje się w moich bohaterach tęsknota za lepszym światem.

Za rolę w „Wall Street” dostał Oscara. – Wyszedłem z cienia ojca – mówi. – Poczułem się sobą, a nie synem Kirka. Ale to był trudny czas. Za dużo pracowałem, za dużo piłem, za dużo brałem narkotyków.

Lata 90. należały do niego. Każdą następną rolą umacniał swoją pozycję. Detektyw zafascynowany dziwną kobietą graną przez Sharon Stone w thrillerze erotycznym „Nagi instynkt”, mężczyzna oskarżony o molestowanie seksualne w „W sieci”, zakochany prezydent w „Miłości w Białym Domu”, wciągnięty w zabójczą rozgrywkę biznesmen z mrocznego thrillera „Gra”, profesor angielskiego z „Cudownych chłopców”. A przede wszystkim zirytowany światem szaleniec z „Upadku” i senator mianowany na szefa wydziału do spraw walki z gangami narkotykami, który odkrywa, że jego własna córka jest uzależniona od heroiny, z „Trafficu”.

– Interesuje mnie to, co ambiwalentne. Lubię grać postaci, do których nie można mieć jednoznacznego stosunku – mówi, ale nie przecenia też wagi swojego gwiazdorstwa: – W dzisiejszym kinie nie istnieją charyzmatyczne osobowości, jakie zdarzały się w latach 40. Teraz sukces zależy przede wszystkim od scenariusza i zdolności reżysera.

Wybierając role, zwraca więc uwagę, by występować w projektach perfekcyjnie przygotowanych. Lista reżyserów, z którymi współpracował, jest imponująca: Francis Ford Coppola, Robert Zemeckis, Ridley Scott, Barry Levinson, Rob Reiner, Paul Verhoeven, Oliver Stone. Z tym ostatnim twórcą, reżyserem „Wall Street”, spotkał się na planie ponownie po latach, by powrócić do świata wielkiej finansjery.

– Sytuacja ekonomiczna sprawiła, że temat giełdy stał się ważny i aktualny – mówił mi w rozmowie. – Dla mnie nie było to łatwe. Gordon Gekko miał kiedyś moją twarz. Teraz, oglądając film, patrzyłem na niego, potem spoglądałem w lustro i myślałem: „Boże, jak ja się posunąłem”. Poza tym ten film zmusił mnie do różnego rodzaju podsumowań. W końcu grałem faceta, który po prawie ćwierć wieku wychodzi z więzienia i musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Czytaj więcej

„Aftersun”: Spragnieni bliskości

Pazerny na życie

Świat Michaela Douglasa załamał się w 2010 roku. Miał powracające bóle gardła, chrypę. Lekarze postawili diagnozę: rak języka i gardła w czwartym stadium. Nie dawali wielkich szans na przeżycie. W wywiadzie telewizyjnym, jakiego udzielił Davidovi Lettermanowi, opowiedział o swojej chorobie. „Można coś dla ciebie zrobić?” – spytał na koniec dziennikarz, na co aktor odpowiedział: „Po prostu trzymaj kciuki”. W prasie co jakiś czas pojawiały się jego zdjęcia. Był wymizerowany, twarz pomarszczona, włosy przerzedzone po chemii. Ale walczył. I pokonał raka. Potem przyszły problemy rodzinne. Jego starszy syn trafił do więzienia za posiadanie narkotyków. Żona, która wcześniej trzymała się w czasie jego choroby, wpadła w depresję i trafiła do szpitala.

Powoli jednak życie wróciło do normy. Michael Douglas stanął na nogi. I przed kamerą. W filmie Stevena Soderbergha „Wielki Liberace” brawurowo zagrał legendarnego showmana. Króla kiczu obwieszonego złotą biżuterią, występującego w futrach o wartości 300 tysięcy dolarów, a jednocześnie jednego z najlepiej opłacanych artystów w historii show-biznesu sprzedającego miliony płyt. I ukrywającego się geja.

W wielkich studiach nikt nie chciał o takim filmie słyszeć. „Wielki Liberace” powstał więc dla HBO. Soderbergh pokazał rodzenie się dzisiejszej popkultury, z jej bogactwem, celebryctwem i kultem młodości. Ale przede wszystkim opowiedział o wielkiej namiętności, a potem powolnym umieraniu uczucia i odrzuceniu.

– To jedna z najlepszych ról, jakie miałem okazję zagrać w swojej karierze – uważa Douglas.

Nadal gra regularnie, choć nie tak dużo jak kiedyś. Świetną kreację stworzył w serialu „The Kominsky Method”, zagrał też doktora Hanka Pyma w trzech częściach „Ant-Mana”. Tegoroczna część „Ant-Man i Osa. Kwantomania” miała złe recenzje i nie podbiła kin, ale Douglas mówi: – Większość moich produkcji ma kategorię wiekową R – tylko dla dorosłych. Mam więc frajdę, że dzieciaki wkładają na siebie moją kurtkę, mówiąc: „Hank Pym! Człowiek Mrówka!”. Aktor jest wtedy tak blisko nieśmiertelności.

Michael miał w życiu niejeden trudny moment: gdy porównywano go z ojcem, gdy trafiał do kliniki odwykowej – nie, jak pisano, z powodu seksoholizmu, lecz z powodu uzależnienia od alkoholu. Gdy rozwodził się po 20 latach małżeństwa ze swoją żoną Diandrą, gdy walczył z rakiem.

Ale też stworzył nową, stabilną rodzinę. Z aktorką Catheriną Zetą-Jones, którą spotkał na festiwalu w Deauville, tworzy małżeńską parę od 23 lat, mają dwoje dzieci.

– Nie zależy mi na pieniądzach, bo tak się szczęśliwie składało, że nigdy mi ich nie brakowało – mówi. Jego wspólny z żoną majątek „The Sunday Times” oszacował jakiś czas temu na około 300 mln dolarów. – Nie zależy mi też na sławie. Ale jestem potwornie pazerny na życie.

Podkreśla, że pochodzi z długowiecznej rodziny. Kirk Douglas umarł w 2020 roku w wieku 104 lat, matka rok później. Miała 102 lata. Sam za dwa lata skończy osiemdziesiątkę, ale nie wie, co będzie dalej. Swoje „życie po raku” przyjmuje jak dar od Boga, ale przyznaje, że nie może nie myśleć o śmierci:

– Przychodzi moment, gdy zaczynasz myśleć o tym, co po człowieku zostaje i jak będzie to wykorzystane. Teraz myślę, że w testamencie muszę rozdzielić nie tylko swój majątek. Widzę, co sztuczna inteligencja robi z obrazami i z tekstem, a chcę, by prawa do mojego nazwiska i podobizny trafiły do mojej rodziny, a nie do metaverse. To tylko kwestia czasu, zanim będzie można odtworzyć każdą zmarłą osobę w dowolnym wieku za pomocą głosu i obrazu, więc muszę spróbować mieć nad tym trochę kontroli.

Na razie chce żyć i dobrze wykorzystać każdy nowy dzień.

Wchodził do Pałacu Festiwalowego w Cannes w towarzystwie żony Catherine Zety-Jones i 20-letniej, pięknej córki Carys. Szczupły, z wychudzoną twarzą, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu. Drugie pokolenie aktorskich hollywoodzkich sław. Zagrał w ponad 60 filmach i wyprodukował ponad 30. Zdobył dwa Oscary – za pierwszoplanową rolę w „Wall Street” oraz jako producent „Lotu nad kukułczym gniazdem”, cztery Złote Globy, nagrody za całokształt twórczości w San Sebastian, Karlowych Warach, Zurychu, wiele wyróżnień przyznawanych przez krytyków. Teraz dołączyła do tych trofeów Złota Palma.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi