W nowym filmie jest scena, w której stary włóczęga, nawet za duże dla niego pieniądze, nie chce wyprzeć się Boga. A w końcu mówi: „Bóg nie musi być, żeby był”.
To taka parafraza Pascala, który twierdził, że wiara w Boga, gdyby go nie było, przynosi nieporównywalnie mniejsze straty niż brak wiary w Boga, jeżeli on istnieje. Nie wierząc w Boga, człowiek może stracić życie wieczne, wierząc i praktykując, najwyżej trochę czasu.
Ma pan 83 lata i wciąż robi pan filmy. Ale czy sztuka, która zawsze była dla pana ważna, nie okazała się wielką iluzją? Nie zawiodła pana?
Nie, bo ja nigdy w tę iluzję nie wierzyłem. Zawsze miałem wrażenie, że to nasze działanie jest kropelką, która nie przelewa czary, a jedynie do czegoś się dokłada.
Dzisiaj sztuka audiowizualna otacza nas z każdej strony.
I mebluje naszą wyobraźnię. Może podnieść człowieka albo zdołować. Kiedy młodzi ludzie z naiwną szczerością pytają mnie, jak rozróżnić, co jest w sztuce dobre, a co złe, to mam dla nich równie naiwną, ale w gruncie rzeczy prawdziwą odpowiedź: ważne, jak się czujesz po obcowaniu z dziełem sztuki. Jeśli jesteś lepszy, jeśli dodało ci ono skrzydeł, wiary, nadziei, chęci życia, obudziło wyobraźnię i tęsknotę, to znaczy, że to jest dobre.
A jakie dzieła spełniły taką funkcję w pana życiu?
Kanon wielkiej literatury i wielkiego filmu: „Faust”, „Boska komedia”, Dostojewski, Camus, cały Szekspir, cały Conrad. Nie jestem w tym wyborze oryginalny. Z rozpędu wymieniłem wszystkich, co do których nie mam wątpliwości. Mogę jeszcze odwołać się do Kochanowskiego, Norwida czy Miłosza, bo wszędzie tam znajduję powiew metafizyki, cień większej tajemnicy. I czuję się zbudowany.
W swoim poprzednim filmie –„Eterze”, pytał pan również o naturę zła.
To pytanie zawsze mnie męczy. Mam podejrzenie, że zło jest siłą dynamiczną, która ma swoją autonomię. Ono nas nęka, wciąga, uwodzi. Pozwalamy mu zbliżać się, a ono prowadzi do rzeczy potwornych. Ludzie giną w wielu rejonach świata. A dziś jeszcze patrzę na relacje z wojny za bliską granicą. Nie mieści się w głowie, że tak niedaleko odeszliśmy od jaskimi, od czasów barbarzyństwa, zezwierzęcenia. Niewiele nas też nauczyła historia XX wieku.
Wojna w Ukrainie musi pana pewnie szczególnie boleć. Zawsze cenił pan swoje wyprawy we wschodnim kierunku.
Ta wojna boli mnie i przez swoją obiektywną grozę i przez to, że mam tyle kontaktów z Ukrainą. No i jest jeszcze Rosja, gdzie miałem wielu przyjaciół. Teraz jest tylko milczenie.
Trudno rozmawiać...
W ogóle się nie da. Czasami ktoś zadzwoni z życzeniami z okazji urodzin czy świąt, ale są to telefony rytualne, formalne. Słyszę ściśnięte gardła, lęk czy nie rzucę słuchawki. Mam świadomość, że ani ja nie mogę o nic zapytać, ani oni nie mogą niczego powiedzieć. Bo wiemy, że Wielki Brat ich śledzi i podsłuchuje.
Opowiadał mi pan kiedyś anegdotę o człowieku, który stanął przed wielkim Piotrem i zanim został wpuszczony do nieba, spytał: „Po co to wszystko było? Tyle lat życia?”. Piotr sprawdził coś w księgach i odpowiedział: „Byłeś kiedyś w schronisku w górach. Obok siedzieli ludzie, którzy poprosili, żebyś im podał solniczkę. Podałeś”.
Dla mnie to przypowieść o tym, że niewiele wiemy, o co w życiu naprawdę chodzi. I dlatego trzeba robić wszystko. Bo może to jest ta solniczka. Ta przywieziona zresztą z Rosji anegdota wzrusza mnie także dlatego, że przywraca proporcje. Zbyt łatwo ulegamy złudzeniu na temat naszej osobistej wagi. Tymczasem zdrowo jest pomyśleć, że jest się tylko maleńkim kamykiem we wszechświecie.
Zastanawiał się pan kiedyś, co jest pana solniczką?
Nie mam na to dowodów, ale czasami odnoszę wrażenie, że komuś coś z mojego filmu dopomogło i bardzo mnie to podnosi na duchu.
A jak pan patrzy wstecz, to jakie chwile do pana wracają?
Różne dni przywołują różne doświadczenia. Na pewno przez ostatni rok, gdy codziennie oglądam w telewizji obrazy wojny, to zamykając oczy, widzę, jak płonęła Warszawa. Jak szliśmy przez pola do Dworca Zachodniego, skąd wieziono nas do Ursusa, a potem gdzieś dalej, do obozu. To we mnie zostało. A teraz, gdy po „Liczbie doskonałej” muszę odpowiadać na pytania na temat roli przypadku, życia i śmierci, wraca do mnie często zrealizowany w studiu Tor „Moment” Macieja Wojtyszki i pani ojca Wilhelma Hollendra – film niezwykle dla mnie ważny, bo jego bohaterowie opowiadali o jednej chwili – o przypadku, który sprawił, że w obozie koncentracyjnym jakieś drzwi się zacięły i kogoś nie wywleczono do gazu, że ktoś w czasie selekcji westchnął „O, Jezu!” i lekarz przeniósł jego fiszkę z kartoteki skazanych na śmierć do kartoteki żywych. To jest coś, czego nie można zapomnieć. Rzadko dokument sięga tak głęboko, dotyka spraw najważniejszych.
Co jest w życiu ważne?
Po „Liczbie doskonałej” powinienem odpowiedzieć, że miłość. Ale pojąć, która to miłość, to już jest wielki problem.
Pana marzenie?
Jak się ma 83 lata, trzeba zacytować Goethego: „Chwilo, trwaj”. Ale też bardzo chciałbym coś jeszcze w życiu powiedzieć. Pewnie to samo, co dotąd, tylko trochę inaczej, żeby dotrzeć do większej liczby widzów.
Ma pan już następny scenariusz?
Mam złożone trzy projekty, czekam rok na odpowiedź. Słyszę miłe słowa, ale decyzja wciąż nie zapadła. Nie mam jednak poczucia wypalenia czy przegranej. A czekając, gonię tę swoją fizyczność do roboty jak starą szkapę, bo ona słabnie, a ja wciąż jeszcze sporo od siebie wymagam.
Windę dla tej „fizyczności” już pan w swoim podwarszawskim domu ma.
Tak, ale ciągle jeszcze zakazuję sobie częstego jej używania. Korzysta z niej moja żona, bo ma problemy z kolanami. Ja wchodzę do windy raz, pod wieczór, a w ciągu dnia mówię sobie: „Są schody. Póki jeszcze możesz po nich wchodzić, nie idź na łatwiznę”.