Krzysztof Zanussi: Dzisiejsza popkultura ma zalążki samozniszczenia

W młodości byłem trochę zbuntowany, na starość jestem zbuntowany bardzo. I bardzo nie zgadzam się z tym, co mnie otacza. Z tym, jak ludzie nazywają rzeczy, jak mówią, jak myślą. I z przyzwoleniem na egoizm – mówi reżyser Krzysztof Zanussi o swoim nowym filmie „Liczba doskonała”.

Publikacja: 14.04.2023 10:00

Andrzej Seweryn (Joachim) i Jan Marczewski (David) w filmie Krzysztofa Zanussiego „Liczba doskonała”

Andrzej Seweryn (Joachim) i Jan Marczewski (David) w filmie Krzysztofa Zanussiego „Liczba doskonała”

Foto: TVP

Plus Minus: Dwaj mężczyźni. Joachim jest człowiekiem sukcesu. To bogaty biznesmen, który miał wiele kobiet, choć z żadną nie został dłużej. Nagle, u schyłku życia, zadaje sobie pytania egzystencjalne i chce odszukać dalekiego kuzyna Davida – młodego geniusza, dla którego nie istnieje niemal nic poza pasją badania liczb doskonałych. W „Liczbie doskonałej” wrócił pan do aury swoich pierwszych filmów z przełomu lat 60. i 70., do „Śmierci prowincjała”, „Zaliczenia”, „Struktury kryształu” czy „Iluminacji”. I do pytań natury metafizycznej, jakie zadawali ich bohaterowie.

Pewnie tak się stało i trudno mi to komentować. Może tylko te pytania są teraz postawione wyraźniej. W tamtych czasach scenariusz „Liczby doskonałej” by nie przeszedł. Zresztą i dzisiaj pewna część wpływowej opinii publicznej ma mi go za złe. Z perspektywy Feuerbacha i potem Engelsa rozmowa o metafizyce jest bezprzedmiotowa. Ale przecież dzisiaj rozwój nauk ścisłych inspiruje do innego oglądu świata i do wyjścia poza newtonowską składankę przyczyn i skutków. Nowa fizyka przyznaje, że tajemnicy nie da się rozwikłać. Mimo rozwoju nauki wciąż pozostaje ta niepojętość świata, od której nie uciekniemy. W XIX wieku mówiono, że świat widzialny jest poznawalny. Z dzisiejszym stanem wiedzy znacznie lepiej koresponduje stwierdzenie, że są tajemnice, których nigdy nie zdołamy przeniknąć. Bo ograniczają nas trzy wymiary przestrzeni i sposób, w jaki jesteśmy zanurzeni w czasie. Do pewnych sfer nie mamy dostępu, choć niechętnie się do tego przyznajemy. Od dyrektora jednego z poważnych festiwali usłyszałem, że „Liczby doskonałej” nie można pokazać, bo ona otwiera debatę na temat, który ludzie mieniący się przedstawicielami postępu uważają za bezprzedmiotowy.

Czytaj więcej

„Sundown”: Bez happy endu

Dla mnie ten film jest rodzajem eseju wykorzystującego różne filmowe narracje. Ciekawym także dlatego, że stanowi kolejny przyczynek do pańskiej historii inteligenta. Ale są krytycy, którzy zarzucają „Liczbie doskonałej” oderwanie od rzeczywistości.

Dylematy inteligenckie dręczą mnie przez całe życie. Zawsze wiedziałem, że trzeba pracować w zgodzie ze sobą. Opowiadać o tym, co człowiek zna najlepiej. I o tym, o czym inni opowiadać nie będą. Dziś też próbuję to robić. A uwagi niektórych krytyków? To, jak człowiek dostrzega rzeczywistość i kto ma w swoich obserwacjach rację, jest kwestią nie do rozstrzygnięcia. Dlatego tego typu zarzuty muszę przyjąć z pewną obojętnością.

Czy nie ma pan wrażenia, że wszystko, co dziś się dzieje, jest batalią przeciwko wartościom, które dla pana były ważne? I że idzie pan na zderzenie z codziennymi problemami?

Bardzo to odczuwam. W różnych wywiadach wzdycham, że człowiek młody jest zbuntowany, a z wiekiem coraz więcej wybacza. U siebie obserwuję odwrotny proces. W młodości byłem trochę zbuntowany, a na starość jestem zbuntowany bardzo. To znaczy bardzo się nie zgadzam z tym, co mnie otacza. Z tym, jak ludzie nazywają rzeczy, jak mówią, jak myślą. Z przyzwoleniem na egoizm. W jednym z pism, teoretycznie skierowanym do kobiet, widzę, jak propaguje się właśnie skupienie na sobie: reszta świata jest nieważna, a po nas choćby potop. To, co kultura popowa dziś proponuje, ma zalążki samozniszczenia. Zdradza skłonność do przekraczania wszelkich granic, także moralnych – do transgresji, która przecież w ostatecznym rachunku prowadzi właśnie do unicestwienia. Możemy się ocknąć w momencie, gdy pozycja naszej cywilizacji będzie już nie do odzyskania. Próbuję o tym mówić, ale przez to mój własny świat zmierza w trudną stronę. Bo niekomfortowo jest być w konflikcie z duchem czasu.

Z czym jeszcze, poza egoizmem, o którym pan wspomniał, przede wszystkim się pan nie zgadza?

Żyjemy w kulturze pełnego brzucha, który w naszej części świata pojawił się późno, bo jakieś 30 lat temu i uwolnił ludzi od refleksji nad sensem, nad istotą rzeczy. Zatarł kanty. Od wielu lat narzekałem, że poruszamy się w budyniu czy – cytując Baumana – „w płynnej rzeczywistości”. Tymczasem ludzkie istnienie jest niemożliwe bez cierpienia, poświęcenia, walki, egzystencjalnego niepokoju. I wystarczy epidemia, w której odeszło wielu bliskich nam ludzi, a potem wojna, która nie wiadomo kiedy może przenieść się także do nas, i okazuje się, że to życie w „budyniu” jest tylko iluzją, złudzeniem, że świat bez dramatów nie istnieje.

Pana bohaterowie rzadko poddawali się tej iluzji.

Teraz też w młodym, nieco archetypicznym bohaterze, widzę pewną dozę nadziei. Materialny minimalizm to coś, co pojawiło się w nowym pokoleniu. Dziś taka postawa nie jest traktowana jak szaleństwo. Raczej jako ślad pewnej mądrości.

Socjologowie twierdzą, że już generacja milenialsów „nie chce więcej”. Nad gromadzenie przedkłada doświadczenie.

David, mój młodszy bohater, skalkulował, ile potrzebuje, by spokojnie zająć się badaniami naukowymi. W amerykańskiej korporacji zapracował na następne lata życia, które chce poświęcić swojej pasji. Już w Polsce. I oddaje to, co mu spadło z nieba. Nie chce dochodów związanych ze zwyżką cen nieruchomości. Zresztą za konstrukcją Davida stoi realna postać rosyjskiego matematyka Grigorija Pelermana, który odesłał milionową nagrodę za rozwiązanie problemu milenijnego z komentarzem: „To mnie rozprasza”. Ale z drugiej strony jest fala dorobkiewiczostwa, patrzenia na świat przez pryzmat spłacanych rat i coraz bardziej ekskluzywnych samochodów. Sukcesu na miarę korporacji. To dość dwuznaczna postawa. Nie bez powodu pokazuję, jak Joachim wyrzuca starą, zasłużoną sekretarkę. Zgodnie zresztą z sugestią każdego coacha, który w zawoalowany sposób takiej rady udzieli w korporacji.

„Liczba doskonała” mimo surowej, eksperymentalnej formy jest w gruncie rzeczy filmem o miłości. To ona staje się ratunkiem. Ktoś, kto zawsze powtarzał, że najlepiej czuje się sam ze sobą, już na początku filmu pyta: „Dlaczego szukam kuzyna?”. I zdaje sobie sprawę, jaki błąd w życiu popełnił. Z kolei chłopak, dla którego liczyła się tylko nauka, obcując ze śmiercią, zaczyna tęsknić do uczucia, które przedtem egoistycznie odrzucał.

Chciałem opowiedzieć o przemianie, która wydaje się niemal cudem. O tym, że człowiek potrafi czasem samego siebie zmienić. A tęsknota za miłością? Cóż, ona jest w pewien sposób niepopularna w powszechnej debacie. Miłość jest antynomią wolności. Ogranicza, wiąże ręce. A to jest wystąpienie przeciwko duchowi czasu, który nam podpowiada, że musimy być swobodni, a więc nie powinniśmy przywiązywać się do czegoś, co jest trwałe.

Czytaj więcej

Waldemar Krzystek: Część ludzi wierzyła, że Niemiec zawsze jest wrogiem

Czuje się pan dzisiaj bardziej samotny niż przed laty?

Oczywiście. Kiedyś mieliśmy poczucie jedności, bo nazywaliśmy zło podobnie. I w podobny sposób chcieliśmy je zwalczać. Dzisiaj nie mamy już takiego komfortu. Jest jakaś mniejszość, z którą znajduję wspólny język, ale mam poczucie, że jesteśmy zepchnięci na margines.

Izolacja w pandemii pewnie jeszcze tę samotność w bardzo fizyczny sposób pogłębiła.

Nie mogę narzekać. Pandemia oszczędziła mnie i moich najbliższych. Starałem się nawet być w jakiś sposób aktywny. Powstały w tym czasie trzy książki: rozmowy „Życie rodzinne Zanussich” i „Samotność Fausta”, a także moje wyciągnięte z szuflady pomysły „Filmy, których już nigdy nie nakręcę”. To boczny kanał mojej twórczości, ale jak nie mogę gdzieś indziej czegoś wyrazić, to próbuję przelać to na papier. Wyreżyserowałem też w czasie pandemii sztukę we Włoszech, dostałem za nią nagrodę. No i zrobiłem „Liczbę doskonałą”. Więc bardzo tempa nie zwolniłem. Natomiast z powodu lockdownów zostało przesuniętych trochę moich spotkań. I to dzisiaj owocuje taką liczbą zaproszeń, że ledwo żyję. Otwieram oczy, patrzę na zegarek i myślę, czy już muszę jechać na lotnisko.

Zawsze pan te rozmowy z widzami uważał za swój obowiązek.

I ciągle tak myślę. Skoro moje filmy są wspierane z pieniędzy publicznych, muszę być na każde wezwanie publiczności. Czy mi się chce, czy nie. To jest tzw. psi obowiązek artysty. Głośno to mówię, żeby dodać animuszu sobie, ale i kolegom. Poza tym kontakt z drugim człowiekiem jest wielką wartością. Bo jego przeciwieństwem jest samotność, a wszystko, co może pokonać izolację, jest ważne.

Patrzy pan już na świat trochę z boku?

Nie, ciągle czuję się zaangażowany w to wszystko. Przeraża mnie myśl, że wkrótce ktoś będzie chciał nami rządzić i czy to będą Chińczycy czy sztuczna inteligencja będzie to zawsze kres formacji, która przez wiele wieków była ważna.

Nie trzeba sięgać po Chińczyków. To, co dzieje się dzisiaj w Polsce, zwłaszcza przed wyborami, jest właściwie przeciwko pana formacji.

Też tak to czuję. I bardzo nad tym boleję.

Miał pan kiedyś taki moment, gdy pomyślał pan „Nie rozumiem”?

Często nie rozumiem, ale staram się układać te elementy w jakiś logiczny sposób. Działam w różnych fundacjach. Niektóre z nich zajmują się na przykład przywództwem. Niestety, głównie jego techniką. W znacznie mniejszym stopniu zadają sobie pytania: Do czego zmierzać? Gdzie jest dobro wspólne, dla którego warto przewodzić? Żeby akcjonariusze dostali większe dywidendy? Można, ale to jest błahe przewodnictwo. Chodzi o większą stawkę. O popychanie świata w dobrą stronę.

„Liczba doskonała” to również pytania o wiarę i Boga. Pamiętam, że kiedyś w Bochotnicy ufundował pan razem z żoną kościelną kaplicę. Zawsze się pan deklarował jako osoba wierząca, religijna. A jednak były momenty, gdy hierarchowie się na pana obrażali.

Każdy z nas w coś wierzy, choć każdy może to rozumieć i robić inaczej. Pilnuję, żeby nie popaść w to, co mnie czasem spotyka: sztuczne zaszufladkowanie. Kiedy określam się jako człowiek wierzący, natychmiast przypisuje mi się cały szereg postaw i poglądów, które niekoniecznie podzielam.

Już w „Śmierci prowincjała” wadził się pan z Bogiem, szukając sensu wiary.

Odziedziczyłem tę wrażliwość po latach wojny, którą przeżyłem jako dziecko, ale już prawie świadomie. Obok mnie ginęli ludzie. Tego się nie da zapomnieć. Taka trauma uwrażliwia na zawsze i każe zadawać pytania o sens życia i wszystkiego, co nas otacza.

W nowym filmie jest scena, w której stary włóczęga, nawet za duże dla niego pieniądze, nie chce wyprzeć się Boga. A w końcu mówi: „Bóg nie musi być, żeby był”.

To taka parafraza Pascala, który twierdził, że wiara w Boga, gdyby go nie było, przynosi nieporównywalnie mniejsze straty niż brak wiary w Boga, jeżeli on istnieje. Nie wierząc w Boga, człowiek może stracić życie wieczne, wierząc i praktykując, najwyżej trochę czasu.

Ma pan 83 lata i wciąż robi pan filmy. Ale czy sztuka, która zawsze była dla pana ważna, nie okazała się wielką iluzją? Nie zawiodła pana?

Nie, bo ja nigdy w tę iluzję nie wierzyłem. Zawsze miałem wrażenie, że to nasze działanie jest kropelką, która nie przelewa czary, a jedynie do czegoś się dokłada.

Dzisiaj sztuka audiowizualna otacza nas z każdej strony.

I mebluje naszą wyobraźnię. Może podnieść człowieka albo zdołować. Kiedy młodzi ludzie z naiwną szczerością pytają mnie, jak rozróżnić, co jest w sztuce dobre, a co złe, to mam dla nich równie naiwną, ale w gruncie rzeczy prawdziwą odpowiedź: ważne, jak się czujesz po obcowaniu z dziełem sztuki. Jeśli jesteś lepszy, jeśli dodało ci ono skrzydeł, wiary, nadziei, chęci życia, obudziło wyobraźnię i tęsknotę, to znaczy, że to jest dobre.

A jakie dzieła spełniły taką funkcję w pana życiu?

Kanon wielkiej literatury i wielkiego filmu: „Faust”, „Boska komedia”, Dostojewski, Camus, cały Szekspir, cały Conrad. Nie jestem w tym wyborze oryginalny. Z rozpędu wymieniłem wszystkich, co do których nie mam wątpliwości. Mogę jeszcze odwołać się do Kochanowskiego, Norwida czy Miłosza, bo wszędzie tam znajduję powiew metafizyki, cień większej tajemnicy. I czuję się zbudowany.

W swoim poprzednim filmie –„Eterze”, pytał pan również o naturę zła.

To pytanie zawsze mnie męczy. Mam podejrzenie, że zło jest siłą dynamiczną, która ma swoją autonomię. Ono nas nęka, wciąga, uwodzi. Pozwalamy mu zbliżać się, a ono prowadzi do rzeczy potwornych. Ludzie giną w wielu rejonach świata. A dziś jeszcze patrzę na relacje z wojny za bliską granicą. Nie mieści się w głowie, że tak niedaleko odeszliśmy od jaskimi, od czasów barbarzyństwa, zezwierzęcenia. Niewiele nas też nauczyła historia XX wieku.

Wojna w Ukrainie musi pana pewnie szczególnie boleć. Zawsze cenił pan swoje wyprawy we wschodnim kierunku.

Ta wojna boli mnie i przez swoją obiektywną grozę i przez to, że mam tyle kontaktów z Ukrainą. No i jest jeszcze Rosja, gdzie miałem wielu przyjaciół. Teraz jest tylko milczenie.

Trudno rozmawiać...

W ogóle się nie da. Czasami ktoś zadzwoni z życzeniami z okazji urodzin czy świąt, ale są to telefony rytualne, formalne. Słyszę ściśnięte gardła, lęk czy nie rzucę słuchawki. Mam świadomość, że ani ja nie mogę o nic zapytać, ani oni nie mogą niczego powiedzieć. Bo wiemy, że Wielki Brat ich śledzi i podsłuchuje.

Czytaj więcej

„Kobieta na dachu”: Proszę pani, to jest napad

Opowiadał mi pan kiedyś anegdotę o człowieku, który stanął przed wielkim Piotrem i zanim został wpuszczony do nieba, spytał: „Po co to wszystko było? Tyle lat życia?”. Piotr sprawdził coś w księgach i odpowiedział: „Byłeś kiedyś w schronisku w górach. Obok siedzieli ludzie, którzy poprosili, żebyś im podał solniczkę. Podałeś”.

Dla mnie to przypowieść o tym, że niewiele wiemy, o co w życiu naprawdę chodzi. I dlatego trzeba robić wszystko. Bo może to jest ta solniczka. Ta przywieziona zresztą z Rosji anegdota wzrusza mnie także dlatego, że przywraca proporcje. Zbyt łatwo ulegamy złudzeniu na temat naszej osobistej wagi. Tymczasem zdrowo jest pomyśleć, że jest się tylko maleńkim kamykiem we wszechświecie.

Zastanawiał się pan kiedyś, co jest pana solniczką?

Nie mam na to dowodów, ale czasami odnoszę wrażenie, że komuś coś z mojego filmu dopomogło i bardzo mnie to podnosi na duchu.

A jak pan patrzy wstecz, to jakie chwile do pana wracają?

Różne dni przywołują różne doświadczenia. Na pewno przez ostatni rok, gdy codziennie oglądam w telewizji obrazy wojny, to zamykając oczy, widzę, jak płonęła Warszawa. Jak szliśmy przez pola do Dworca Zachodniego, skąd wieziono nas do Ursusa, a potem gdzieś dalej, do obozu. To we mnie zostało. A teraz, gdy po „Liczbie doskonałej” muszę odpowiadać na pytania na temat roli przypadku, życia i śmierci, wraca do mnie często zrealizowany w studiu Tor „Moment” Macieja Wojtyszki i pani ojca Wilhelma Hollendra – film niezwykle dla mnie ważny, bo jego bohaterowie opowiadali o jednej chwili – o przypadku, który sprawił, że w obozie koncentracyjnym jakieś drzwi się zacięły i kogoś nie wywleczono do gazu, że ktoś w czasie selekcji westchnął „O, Jezu!” i lekarz przeniósł jego fiszkę z kartoteki skazanych na śmierć do kartoteki żywych. To jest coś, czego nie można zapomnieć. Rzadko dokument sięga tak głęboko, dotyka spraw najważniejszych.

Co jest w życiu ważne?

Po „Liczbie doskonałej” powinienem odpowiedzieć, że miłość. Ale pojąć, która to miłość, to już jest wielki problem.

Pana marzenie?

Jak się ma 83 lata, trzeba zacytować Goethego: „Chwilo, trwaj”. Ale też bardzo chciałbym coś jeszcze w życiu powiedzieć. Pewnie to samo, co dotąd, tylko trochę inaczej, żeby dotrzeć do większej liczby widzów.

Ma pan już następny scenariusz?

Mam złożone trzy projekty, czekam rok na odpowiedź. Słyszę miłe słowa, ale decyzja wciąż nie zapadła. Nie mam jednak poczucia wypalenia czy przegranej. A czekając, gonię tę swoją fizyczność do roboty jak starą szkapę, bo ona słabnie, a ja wciąż jeszcze sporo od siebie wymagam.

Windę dla tej „fizyczności” już pan w swoim podwarszawskim domu ma.

Tak, ale ciągle jeszcze zakazuję sobie częstego jej używania. Korzysta z niej moja żona, bo ma problemy z kolanami. Ja wchodzę do windy raz, pod wieczór, a w ciągu dnia mówię sobie: „Są schody. Póki jeszcze możesz po nich wchodzić, nie idź na łatwiznę”.

Plus Minus: Dwaj mężczyźni. Joachim jest człowiekiem sukcesu. To bogaty biznesmen, który miał wiele kobiet, choć z żadną nie został dłużej. Nagle, u schyłku życia, zadaje sobie pytania egzystencjalne i chce odszukać dalekiego kuzyna Davida – młodego geniusza, dla którego nie istnieje niemal nic poza pasją badania liczb doskonałych. W „Liczbie doskonałej” wrócił pan do aury swoich pierwszych filmów z przełomu lat 60. i 70., do „Śmierci prowincjała”, „Zaliczenia”, „Struktury kryształu” czy „Iluminacji”. I do pytań natury metafizycznej, jakie zadawali ich bohaterowie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS