W poszukiwaniu zaginionej politycznej wspólnoty

Wizja ogólnoświatowego państwa, w którym wszyscy będą równi i wolni, a brud historii zostanie ostatecznie zmyty, jest oczywiście utopią. Niemniej zawarte w niej maksymalistyczne roszczenia moralne oddziałują już tu i teraz m.in. w ruchach woke czy cancel culture.

Publikacja: 28.04.2023 17:00

W poszukiwaniu zaginionej politycznej wspólnoty

Foto: beeboys/Shutterstock

Czym jest dziś polityczna wspólnota? Wokół czego tworzą się więzi społeczne w zbiorowościach nowoczesnych, a więc opartych na idei swobodnie zrzeszających się ze sobą jednostek? Jakie siły kulturowe posiadają w sobie zdolność łączenia ludzi ponad ich stricte partykularnymi interesami? I czy jest w naszej mocy swobodnie je tworzyć, czy też raczej są one tym, co wymyka się ludzkiemu planowaniu i przynależy do dziedziny nadludzkiej – Boga, historii czy losu?

W świecie coraz gęściej oplecionym siecią wzajemnych zależności, coraz mocniej poddanym gwałtownym przeobrażeniom, tego rodzaju pytania wydają się wręcz nieodparte. Zmienia się struktura zachodnich społeczeństw, ich częścią stają się ludzie pochodzący z odległych kultur, mozaika wyznawanych wartości okazuje się coraz bardziej złożona, a w niektórych przypadkach wręcz niemożliwa do uzgodnienia.

Polityka w coraz większym stopniu jest polityką tożsamości, w ramach której rozmaite grupy domagają się dla siebie symbolicznego uznania. W Polsce zjawisko to odczuwamy w mniejszym stopniu niż w zachodniej części Europy czy w Stanach Zjednoczonych. Naszą tożsamość określają jednak bardzo rozmaite doświadczenia okresu transformacji oraz niespójne aspiracje dotyczące tego, jak powinno wyglądać dobre społeczeństwo w przyszłości: czy ma być bardziej oparte na tradycji, czy też mocniej zakorzenione w nowoczesności.

Wydaje się, że aby społeczeństwo stanowiło całość, jego członków musi łączyć coś głębszego niż oświecony interes własny lub przyziemne pragnienie przetrwania. Wspólnota polityczna jest czymś więcej niż tylko ludzką masą, która zamieszkuje to samo terytorium i uznaje nad sobą tę samą polityczną zwierzchność. Ludzie nie tylko chcą być wobec niej lojalni; bywa, że decydują się narażać dla niej życie. Co jednak posiada jeszcze w naszym świecie coraz wyraźniej poluzowanych więzi moc spajania ludzi ze sobą? Wydaje mi się, że żywe pozostają pod tym względem zwłaszcza trzy siły: naród, prawa człowieka oraz państwo. Przyjrzyjmy się więc pokrótce każdej z nich.

Czytaj więcej

Polskie zderzenie wizji moralnego życia

Połączeni z całym światem

Pod pewnym względem globalizacja jest złudzeniem. Nawet jeżeli świat jest bardziej ściśle połączony niż kiedykolwiek wcześniej, a podróżowanie do jego najdalszych zakątków nigdy nie było tak proste, wciąż żyjemy lokalnie. Mówimy w określonym języku, czujemy się przywiązani do określonego pejzażu miast i wsi, rozumiemy te same symbole i uczestniczymy w tych samych świętach. Globalizacja sprawia, że jesteśmy – przynajmniej potencjalnie – połączeni z całym światem.

To jednak, w kontekście, o który mi tu chodzi, bardziej pozór niż prawda. Samo połączenie nie oznacza więzi; ludzie żyjący w jednej przestrzeni technologicznej nie tworzą wspólnoty. Ta powstaje dopiero, kiedy określoną grupę łączą podobne wartości, cele czy doświadczenia. Kiedy wchodzący w jej skład ludzie zdecydują się dzielić ze sobą los.

Od XIX wieku taką podstawową przestrzenią wspólnoty stały się w Europie narody. Tworzą je najczęściej ludzie pochodzący od tych samych przodków, a więc o podobnym profilu etnicznym, mówiący jednym językiem, zamieszkujący od jakiegoś już czasu określone tereny. Naród opiera się na przekonaniu o ciągłości pokoleń i choć w znanej nam formie istnieje mniej więcej od 250 lat, żywimy naturalne przekonanie, że narody są czymś wiecznym. Niejednokrotnie ważnym elementem scalającym naród jest również wspólna tradycja religijna, zawsze – wspólna, choć wielowarstwowa tradycja kulturowa.

Jest to prawdą nawet w odniesieniu do tak nietypowego narodu jak amerykański – narodu imigrantów, którymi jednak w przeważającej mierze byli na przestrzeni XVII, XVIII i XIX stulecia tzw. WASP-owie (White Anglo Saxon-Protestants). To właśnie ci biali, posługujący się językiem angielskim mężczyźni protestanckiego wyznania zbudowali amerykańskie instytucje i w decydującym stopniu określili sposób funkcjonowania Stanów Zjednoczonych jako państwa. Inne grupy – przede wszystkim czarnoskórzy Amerykanie – zostały zmarginalizowane.

Jeżeli dzisiejsza Ameryka stanowi obszar tak drastycznej wojny kulturowej, to jest tak między innymi w związku z przekonaniem sporej części WASP-ów, że czas ich dominacji w ramach amerykańskiej zbiorowości dobiega końca. Nowe społeczeństwo amerykańskie będzie inne.

Napięcie to wskazuje na istotny problem związany z więzią narodową. Niemal zawsze jest ona bowiem jednocześnie siłą spajającą i dzielącą, a to dlatego, że ludzkie zbiorowości są w naturalny sposób nie homogeniczne, ale zróżnicowane. Kluczowe pytanie brzmi więc: w jaki sposób naród obchodzi się ze swoimi mniejszościami? W jak wielkim stopniu wymaga od nich przystosowania? Na ile pozwala im współkształtować wspólną przestrzeń zbiorowego życia? Czy w ogóle toleruje istnienie w jego łonie jakichkolwiek mniejszości?

Doskonale wiemy, że nacjonalizm jest siłą destrukcyjną. To, co ludzi dzieli, jest dla jego wyznawców zawsze ważniejsze od tego, co mogłoby ich łączyć. Nie mają tolerancji dla obecności w ramach wspólnoty osób odmiennego koloru skóry, innego wyznania, reprezentujących alternatywny względem dominującego system wartości.

Zaletą narodu jest to, że daje ludziom autentyczne i bardzo mocne poczucie przynależności. Zaspokaja tym samym potrzebę, która jest tym silniej paląca, im wyraźniej na ludzkie życie oddziałują procesy globalizacyjne. Ich skutkiem jest zazwyczaj narastające i nieznośne poczucie wykorzenienia. Radykalne przywiązanie do narodu, manifestowany krzykliwie nacjonalizm to w tym sensie nie zaprzeczenie globalizacji, ale raczej jej niezamierzony skutek. I właśnie w ramach napięcia pomiędzy tym, co globalne, oraz tym, co lokalne, powinniśmy myśleć o wpisanym w pojęcie narodu niebezpieczeństwie. Polega ono na tym, że w upłynnionym świecie owa więź z łatwością może się stać tak silna, że aż zasłania ludziom wszelkie inne ich zobowiązania, z poczuciem łączącego ich z przedstawicielami innych narodów człowieczeństwa łącznie.

Pod sztandarem praw człowieka

Być może więc dałoby się zbudować ludzką wspólnotę nie w oparciu o to, co ludzi dzieli, ale wyłącznie na bazie tego, co ich łączy? Słowem: jedynie na samej idei człowieczeństwa? Czy taka zbiorowość – jako radykalnie inkluzywna, niejako na mocy swojej istoty niezdolna kogokolwiek wykluczyć – nie byłaby zbiorowością dobrą? Czy nie powinniśmy do niej dążyć?

Alexis de Tocqueville zauważył, że charakterystyczne dla nowoczesnej demokracji jest ożywiające ją poczucie ogólnoludzkiego podobieństwa. Dawniej społeczeństwo dzieliło się na klasy, z których każda posiadała odmienny sposób bycia. Dziś wszyscy jesteśmy jednostkami, które w swobodny sposób mają kształtować swoje życie i wchodzić z innymi w dobrowolne relacje. Przekonanie, w myśl którego niektórych granic pomiędzy ludźmi nie da się lub nie powinno się przekraczać, ustąpiło miejsca poglądowi, zgodnie z którym żadne granice nie mogą ludzi trwale dzielić. W ramach tak zarysowanej perspektywy to, co ludzkie, okazuje się tożsame z tym, co powszechne, uniwersalne. I odwrotnie: to, co partykularne, ludzkie być nie może.

Jedyną prawomocną więzią jest zatem katalog ogólnoludzkich praw – to, co nazywamy prawami człowieka. Zbiorowości ludzkie należy oceniać pod kątem tego, czy owe uniwersalne prawa respektują, czy też je gwałcą. Głównym, jeżeli nie po prostu jedynym zadaniem państwa okazuje się zapewnienie każdej jednostce należnego jej uznania – bez względu na to, kim jest, czy też kim chciałaby być.

Otwartość na imigrantów – skądkolwiek i w jak licznych grupach by nie przybywali – staje się probierzem moralności tak naszkicowanej wspólnoty. Zbiorowość zostaje scalona w ramach wielkiego projektu moralno-politycznego, który swoją normatywną siłę czerpie nie tak jak naród z mitycznej przeszłości, ale z projektowanej przyszłości. Wizja ta bowiem wydaje się posiadać oczywiste dopowiedzenie w postulowanej jedności rodzaju ludzkiego. Jej ostatecznym celem byłoby powstanie ogólnoświatowego państwa, w którym wszyscy będą zarazem równi i wolni, a wszelkie występujące pomiędzy ludźmi różnice – cały ten brud, jakim oblepiła nas krwawa i bezsensowna historia – zostaną nareszcie unieważnione.

Jest to oczywiście utopia, niemniej zawarte w niej maksymalistyczne roszczenia moralne oddziałują już tu i teraz. Widzimy je zwłaszcza w takich ruchach, jak woke czy cancel culture. Postulat radykalnej inkluzywności odnoszą one do całej tradycji Zachodu i na jego postawie sadzają ją na ławie oskarżonych. Pisarzy, twórców czy mężów stanu, którzy byli rasistami, antysemitami, homofobami (lub których można podejrzewać o te lub jakiekolwiek inne uprzedzenia), proponuje się nie odczytać na nowo, ale usunąć w niebyt, wygumkować ze zbiorowej pamięci.

Można się jedynie domyślać, że za tą próbą ustanowienia swoistego „królestwa czystości” kryje się wstręt do ciała, tj. do wszystkiego, co materialne, konkretne i… grzeszne. Mentalność zwolenników woke i cancel culture to mentalność purytańska. Nie jest też chyba przypadkiem, że tak wysoko postawiony moralny cel (powszechna równość ludzi) prowadzi do korzystania z radykalnych środków (bezwzględna walka z „grzechem pierworodnym” zachodniej kultury – wykluczeniem we wszystkich jego postaciach).

Błędem byłoby wnioskować na tej podstawie o szkodliwości samej idei praw człowieka. Wydaje mi się ona niezwykle ważnym, uwspółcześnionym wcieleniem tego, co nazywano dawniej „prawem naturalnym”. Tak jak kiedyś wszelkie prawo stanowione można było oceniać w świetle tego, czy nie łamie boskich zakazów, tak teraz możemy pytać, czy nie zezwala na coś, czego nie można ludziom robić po prostu dlatego, że są ludźmi. Wydaje się jednak, że wokół samej idei praw człowieka nie da się zbudować wspólnoty. Taka uniwersalna zbiorowość byłaby, jak się zdaje, zbiorowością pozbawioną formy, wolną od ciała – w niczym nie przypominałaby więc wspólnot, jakie faktycznie znamy z historii.

Czytaj więcej

Potwór technologii przerasta społeczeństwo

Lojalni wobec praw czy narodu?

Jeżeli powstanie wspólnoty powszechnej, pozbawionej granic wydaje się niemożliwe, to czy daje się pomyśleć jakąś jej formę ograniczoną, która jednocześnie nie miałaby charakteru etnicznego czy etniczno-religijnego? Innymi słowy: czy spajać społeczeństwo w jedność mogą więzi, które nie byłyby ani stricte partykularne, ani wyłącznie ogólnoludzkie? Czy pomiędzy tymi skrajnościami istnieje jakiś złoty środek?

Czymś takim mogłoby być państwo. Należy je jednak rozumieć znacznie szerzej niż jako aparat administracyjno-prawny. Mam na myśli patriotyzm instytucjonalny – przywiązanie do ustroju, który zapewnia obywatelom uczestnictwo we wspólnej przestrzeni wolności. Państwo należałoby tu więc rozumieć na sposób republikański albo podobnie jak myśleli o nim starożytni Grecy. Słowo politeia oznaczało dla nich specyficzny sposób życia: pewien typ państwa, społeczeństwa, ale także jego ustrój, ożywiający je zmysł moralny, ducha stanowionych praw. Kluczowe jest tu przywiązanie nie tyle do przywódców, co do instytucji oraz praw, z konstytucją na czele.

Tak rozumiane państwo to nie aparat władzy, ale pewien całościowy porządek życia zbiorowego. Jest to porządek o ograniczonym charakterze, ale jego spoiwem są wartości etyczne, a nie pochodzenie etniczne. Szanuje pluralizm, ale jednocześnie pozostaje świadomy, że różnorodność zbiorowości posiada granice. W tym sensie, jako rozwiązanie pośrednie i kompromisowe, więź skupiona wokół państwa może z łatwością być krytykowana zarówno przez zwolenników mocnej tożsamości narodowej (jako nazbyt abstrakcyjna), jak i wspólnoty opartej na uniwersalnych prawach człowieka (jako nie dość inkluzywna). W szczególności w przypadku zbiorowości, które – jak nasza – musiały przez długi czas istnieć bez własnego państwa, trudno o ukształtowanie opisanej wyżej „republikańskiej” postawy. Łatwo, by lojalność wobec prawa czy instytucji przegrała w nich z lojalnością wobec narodu, zwłaszcza gdy na sztandar wciągną go demagodzy.

Również podejście skupione na państwie obarczone jest licznymi wadami. Czy jego instytucje faktycznie mogą się stać przedmiotem pełnej zaangażowania autoidentyfikacji społecznej? Czy zbudowana wokół nich więź okaże się wystarczająco silna i trwała, czy też powinna zostać „doładowana” symbolami o większej mocy uwodzenia wyobraźni? Czy ta „rzecz wspólna” rzeczywiście jest wspólna dla wszystkich, czy też jedni korzystają z niej bardziej, a inni mniej? Kiedy debata o ewentualnej zmianie kształtu rozwiązań instytucjonalno-prawnych jest wyrazem troski o wspólnotę, a kiedy przeistacza się w działalność destrukcyjną? Trudno o jednoznaczną odpowiedź na te wszystkie pytania. Ale to, co nazywamy polityką, jest też chyba udzielaniem na nie odpowiedzi.

Czytaj więcej

Jak bunt mas przerodził się w bunt jednostek

Trzy sposoby bycia człowiekiem

Być może rozważając trzy opisane wyżej sposoby budowania społecznych więzi, mówimy de facto o trzech różnych stronach bycia człowiekiem. Człowiek zredukowany do etnosu (greckie εθνος oznacza „plemię”, „ród”, ale też „stado”) jest jak gdyby samym ciałem. Liczy się dla niego jedynie to, co partykularne, namacalne i konkretne. Obywatel świata przekonany, że paszport tego czy innego państwa posiada wyłącznie wskutek przypadkowego zbiegu okoliczności, przypomina z kolei niematerialną zjawę. Poza jednostkowymi zdaje się nie posiadać żadnych partykularnych, wspólnotowych cech. Wszędzie jest u siebie, nigdzie – za granicą. Kocha jedynie to, co uniwersalne, i tylko z tym czuje się związany. Trzecia figura, czyli obywatel, akceptuje w sobie zarówno ciało, jak i ducha, i stara się jakoś załagodzić nieuchronny konflikt pomiędzy nimi. Łatwo zarzucić mu niekonsekwencję. Ale czy to nie właśnie dzięki niej jest z wymienionej trójki najbardziej dojrzały?

Jan Tokarski (ur. 1981)

Filozof, historyk idei, redaktor „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”. Niebawem ukaże się jego nowa książka o intelektualistach okresu zimnej wojny pt. „W cieniu katastrofy”.

Czym jest dziś polityczna wspólnota? Wokół czego tworzą się więzi społeczne w zbiorowościach nowoczesnych, a więc opartych na idei swobodnie zrzeszających się ze sobą jednostek? Jakie siły kulturowe posiadają w sobie zdolność łączenia ludzi ponad ich stricte partykularnymi interesami? I czy jest w naszej mocy swobodnie je tworzyć, czy też raczej są one tym, co wymyka się ludzkiemu planowaniu i przynależy do dziedziny nadludzkiej – Boga, historii czy losu?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi