Z głębi konfesjonału, zza kratki, po drugiej stronie, gdzie widział jedynie ciemność, dobiegł dziwny dźwięk. Gdyby nie jego stan ducha, miękkie od przerażenia i ulgi z powodu wyznanej właśnie winy nogi, pomyślałby pewnie, że to śmiech. Tłumiony z wysiłkiem, ale jakoś dziwnie ciepły i uwalniający.
Nie wiem do dzisiaj, autor tego nie wyjaśnił, z czego śmiał się podczas tamtej spowiedzi kapłan w jednej z ukochanych książek mojego dzieciństwa – „Zielonych latach” Archibalda J. Cronina. Jej główny bohater, Robi Shannon, osierocony we wczesnym dzieciństwie zostaje przygarnięty przez babkę. A ta, ponieważ nie posiada oddzielnego pokoju, urządza mu posłanie we własnym łóżku. Podczas przygotowania do pierwszej komunii na lekcji katechezy poświęconej grzechom przeciwko szóstemu przykazaniu do Roberta dociera „straszna prawda”. Fakt, że nie tylko dzieli łóżko z kobietą, a więc cudzołoży, ale i do tego z własną babką. Dlatego w czasie swej pierwszej spowiedzi, po wyznaniu zwyczajnych, dziecięcych grzechów – wszystkich nieposłuszeństw, obżarstw i zaniedbań – dodaje na koniec, pełnym dramatyzmu głosem: „proszę księdza, jest coś jeszcze… ja… notorycznie sypiam z własną babcią”.
Czytaj więcej
Jedynym dopuszczalnym i w ogóle możliwym w Kościele kryterium jego „globalności” jest liturgia.
Do dziś jestem pełen podziwu dla tamtego, niepowstrzymanego chichotu księdza z powieści Cronina. To było najbardziej wyczerpujące pouczenie, najskuteczniejsze rozgrzeszenie wyimaginowanych win siedmiolatka. Być może, tak obstawiam, śmiał się z siebie, zbyt poważnego tonu, jaki przyjął podczas katechezy poświęconej grzechom przeciwko czystości głoszonej trochę na wyrost niewinnym dzieciom; czy może z biednej, nieświadomej duchowych cierpień, jakie przysporzyła Robertowi jego Bogu ducha winna babka, „wspólniczka w upadku”. Może też z tonu, śmiertelnej powagi dziecka. Ale jedno wiem na pewno – nie z niego samego. Tamten śmiech był darem, pierwszokomunijnym prezentem. Dalekim echem boskiego chichotu. Bo kiedy Pan Bóg się śmieje, robi dokładnie to, co zawsze – stwarza coś nowego; coś z niczego. W duszną ciemność, jaką dla wszystkich dzieci – a chłopców zwłaszcza – spowite są sprawy ciała i płci, wpuszcza nieco światła i podmuch poczucia humoru. Pole bitwy, na którym wydaje się zaraz rozegrać krwawe starcie między dwiema koniecznościami, gdzie ustawiły się już uzbrojone po zęby armie zwierzęcego popędu i śmiertelnego grzechu, zamienia na plansze do gry. Rozsypuje kostki, rozstawia pionki, tłumaczy zasady.