Tomasz P. Terlikowski: Czy konserwatyzm ma przyszłość

Realny postęp moralny nie może się dokonywać przy wykluczaniu jednych dla dobra drugich, nie można akceptować faktu, że nieświadomie przyjmowaną ceną za wyzwolenie kobiet jest życie nienarodzonych.

Publikacja: 10.02.2023 17:00

Jeśli ruch pro choice jest ślepy na moralną godność nienarodzonych, to ruch pro life pozostaje ślepy

Jeśli ruch pro choice jest ślepy na moralną godność nienarodzonych, to ruch pro life pozostaje ślepy na szerszy, społeczny wymiar postawy pro life. Wsparcie dla dzieci i rodzin nie może zakończyć się w momencie narodzin. Każdy ruch pro life powinien o tym pamiętać

Foto: Seksan Mongkhonkhamsao/Getty Images

Postawa konserwatywna to świadomość, że pewne cele osiąga się wytrwałą i spokojną pracą, za sprawą zmiany instytucji i nastrojów społecznych, a nie szybkimi działaniami, ostrymi słowami i nieustannym podgrzewaniem emocji. Doskonale widać to w metodzie, jaką przyjął amerykański konserwatyzm polityczny w walce z bardzo szerokim dostępem do aborcji w Stanach Zjednoczonych. Znamy to jako walkę o zmianę wyroku w sprawie Roe vs. Wade, a wcześniej doszło do przesunięcia w tej sprawie w kierunku pro life nie tylko istotnej części opinii publicznej, ale i polityków Partii Republikańskiej, która jeszcze całkiem niedawno wcale nie była jednoznacznie przeciwna aborcji.

To była długa droga polegająca na budowaniu odpowiedniej większości w Sądzie Najwyższym, a przebyto ją w taki sposób, by nikt nie mógł zarzucić, że przy okazji nominacji zmieniono reguły albo je naruszono. Konserwatywną większość budowano przez lata, a nie po prostu zmieniono prawo, tak by przeważyć szalę (to ostatnie otworzyłoby później drogę Partii Demokratycznej do analogicznego postępowania). W tym rozumieniu niezależnie od tego, że ostatnich nominacji dokonał Donald Trump, który w sensie ścisłym konserwatystą nie jest, droga do zmiany prawa w USA dokonywana była w stylu konserwatywnym. Natomiast polska prawica wybrała drogę rewolucyjną, a nie konserwatywną. Zamiast cierpliwie czekać na zmianę sędziów, odwołano jednych i powołano drugich, co naraża Trybunał Konstytucyjny na kwestionowanie jego wiarygodności i otwiera drogę do jego zmiany, a co za tym idzie, do odmiennej od obecnie obowiązującej interpretacji polskiej konstytucji.

Konserwatyzm metody działania amerykańskich polityków widać też w formie, jaką przyjęło orzeczenie w sprawie Dobbs vs. Jackson Women’s Health, które obala wyrok Roe vs. Wade. Aby dobrze zrozumieć o czym mowa, trzeba zatrzymać się najpierw na samym wyroku Sądu Najwyższego z 22 stycznia 1973 roku. To wtedy aborcja została uznana za prawo konstytucyjne. „[P]rawo do prywatności osobistej obejmuje także prawo do podjęcia decyzji o aborcji”, uznali sędziowie. Co to oznaczało w praktyce? Do pewnego momentu trwania ciąży aborcja musiała być legalna i dostępna, a stany mogły najwyżej regulować sposób dostępu do niej, a od pewnego momentu (dookreślanego przez kolejne wyroki) jej zakazywać czy ją ograniczać. W 2022 roku w decyzji w sprawie Dobbs vs. Jackson Women’s Health Sąd Najwyższy uznał, że z XVIII-wiecznej konstytucji nie da się takiego prawa wyinterpretować i że w związku z tym każdy stan może i powinien o tej sprawie decydować samodzielnie. Nic więcej, ale też nic mniej. Decyzja ta nie oznacza, że Sąd Najwyższy uznał, że istnieje „konstytucyjne prawo do życia”.

Co z tego wynika? Jeśli Izba Reprezentantów i Senat przegłosują, a prezydent Joe Biden podpisze ustawę, która na poziomie federalnym uzna „prawo do aborcji”, stanie się ona w pełni legalna wszędzie. Czy w takiej sytuacji Sąd Najwyższy będzie mógł ją obalić? Tak, ale to będzie wymagało osobnego postępowania i odwołania się do odmiennej od obecnej linii argumentacji. A to już nie będzie tak proste ani oczywiste.

Dlaczego? Otóż dlatego, że w swoim uzasadnieniu odrzucenia „konstytucyjnego prawa do aborcji” Samuel Alito poruszał się po chwiejnej linii między odrzuceniem prawa do całkowicie swobodnej interpretacji konstytucji, z której można w zasadzie wyczytać wszystko, a jej literalną interpretacją, co oznaczałoby w istocie brak możliwości rozwoju prawnego. Na ten problem nakładało się jeszcze pytanie nie mniej fundamentalne, czy rzeczywiście z XVIII-wiecznej konstytucji da się wyczytać choćby akceptację „równości małżeńskiej”? Z perspektywy historycznej na pewno by się nie dało, bo w XVIII wieku wśród protestanckich kolonistów sprzeciw wobec aborcji był oczywisty.

Tyle że odwołanie do takiej linii argumentacji nie tylko mogłoby otworzyć drogę do realizacji jakiejś formy segregacji rasowej (która dla ojców założycieli USA była czymś naturalnym, a później, także w XX wieku potwierdzały to wyroki Sądu Najwyższego) i – co bardziej politycznie niebezpieczne – do podważenia konstytucyjności „małżeństw homoseksualnych”. Na to zaś nawet konserwatywnie nastawieni sędziowie nie są gotowi z powodu poglądów politycznych niemałej części wyborców i polityków republikańskich. „Równość małżeńska” jest uznawana za niewątpliwie osiągnięcie i konieczny postęp, a administracja Donalda Trumpa otwarcie wspierała Dni Dumy Gejowskiej i promowała prawa osób homoseksualnych. Jeśli o coś toczy się obecnie spór w amerykańskiej polityce, to o osoby transpłciowe, ale nie o „równość małżeńską”. Nawet przeciwnicy tego rozwiązania mają dziś tego świadomość.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Cena udziału w debacie

Każdy z nas był embrionem

T o dlatego w orzeczeniu Sądu Najwyższego w sprawie Dobbs vs. Jackson Women’s Health, i szerzej w rozsądnej debacie pro life, unika się pakietowania spraw światopoglądowych. Pro life 3.0 (jak się niekiedy określa nowe pokolenie obrońców życia) bardzo się stara, by wśród jego zwolenników widoczni byli i „geje za życiem”, i feministki pro life, które mogą nawiązywać do pierwszego pokolenia sufrażystek, które uznawały aborcję za broń mężczyzn przeciwko kobietom. Ostra argumentacja, wizualizacje aborcji, potępienia (przejęte od amerykańskich prolajferów pierwszych pokoleń po Roe vs. Wade przez polskie najbardziej radykalne organizacje Mariusza Dzierżawskiego i Kai Godek) są zastępowane przekazem empatii wobec kobiet, realną proponowaną im pomocą i maksymalnie inkluzywnym językiem.

Ruchy pro life od dawna odwołują się też, przynajmniej poza środowiskiem ewangelikalnym, w którym argumentacja religijna jest nadal silna, raczej do tradycji ruchu praw obywatelskich (jako jeden z pierwszych robił to luterański pastor, a później katolicki ksiądz Richard John Neuhaus, zaangażowany najpierw w ruch praw obywatelskich, a później w ruch pro life), walki o prawa Afroamerykanów i podkreślają, że to właśnie w tę tradycję chcą się wpisywać. Czarni obrońcy życia w swoich materiałach podkreślają, że liczba aborcji wśród Afroamerykanek i Latynosek jest o wiele większa, niż wskazywałby na to skład etniczny Stanów Zjednoczonych, a także przypominają ewidentnie rasistowskie wypowiedzi Margaret Sanger, założycielki Planned Parenthood (która aborcję uznawała za metodę walki o białą Amerykę). Jedną z liderek ruchu pro life jest Alveda King, siostrzenica Martina Luthera Kinga, która sama odbyła długą drogę od zwolenniczki aborcji, progresywnej demokratki do stania się jedną z najważniejszych postaci ruchu obrony życia.

I choć z polskiego punktu widzenia może się to wydawać paradoksalne, takie powiązanie jest jak najbardziej na miejscu. Ruch praw obywatelskich opowiedział się po stronie ówczesnych wykluczonych, pozbawionych praw, niewidocznych – ruch pro life próbuje opowiadać się po stronie wykluczonych obecnie. Na niewolniczej pracy, pocie, wykluczeniu tamtych zbudowano potęgę Ameryki (szczególnie stanów południowych), na życiu obecnie niewidzialnych, wykluczonych – argumentują prolajferzy – buduje się rewolucję seksualną i obyczajową, walkę z realną przemocą wobec kobiet czy ich społecznym wykluczeniem. Realny postęp moralny nie może się dokonywać przy wykluczaniu jednych dla dobra drugich, nie można akceptować faktu, że nieświadomie przyjmowaną ceną za wyzwolenie kobiet jest życie nienarodzonych. I dlatego ruchy pro life robią wiele, by właśnie w nich dostrzec współcześnie wykluczonych. Otwieranie oczu na prawa innych, słabszych, czarnych, osób homoseksualnych, doświadczających przemocy seksualnej trwało dziesięciolecia i dla części liderów nowych ruchów pro life trwać będzie także dostrzeganie w nienarodzonych wykluczonej mniejszości, słabszych, których prawa naruszają silniejsi, i których trzeba bronić za pomocą prawa.

Siłą tej argumentacji, a szerzej powodem, dla którego ruch pro life odnosi realne sukcesy polityczne i społeczne w Stanach Zjednoczonych, jest jednak nie tylko skuteczne odwołanie się do tej narracji moralnej (moim zdaniem prawdziwej), ale i to, że w dominującym w naszym myśleniu „kulcie ofiary” ta jest w tej sprawie łatwa do wskazania. Ofiarami są nienarodzeni, których dzięki technice teraz już trójwymiarowego USG można zobaczyć. Ich twarze, z kciukiem włożonym do ust są na każdym niemal banerze pro life. Współczucie dla nich, utożsamienie się z nimi, uświadomienie sobie, że każdy z nas był embrionem czy płodem, jest niezwykłą siłą ruchów obrony życia.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Dwa oblicza czczenia bożków

Spór o empatię

Jednak – dokładnie w tym samym duchu moralnym – ruch pro choice odwołuje się do obrazu skrzywdzonych, czyli kobiet, które mogą umrzeć w wyniku przekazania kwestii aborcji na poziom stanowy. „To jest kwestia życia”, powtarzają zwolennicy pro choice. „Przepisy stanowe zakazujące aborcji automatycznie wchodzą w życie dzisiaj, zagrażając zdrowiu milionów kobiet”, przekonywał prezydent Biden w swoim oświadczeniu. Na skutek decyzji Sądu Najwyższego – mówił prezydent – „kobiety i dziewczęta (…) są zmuszone nosić dziecko gwałciciela” i apelował: „wyobraź sobie, że młoda kobieta musi nosić dziecko poczęte w wyniku kazirodztwa”. Emocje aż biją z tych słów i są bardzo podobne do tych, które przekazują obrońcy życia. I tu, i tu chodzi o słabszych, o ofiary, o zagrożenie, różnią się tylko osoby, którym empatię się okazuje.

W tym sporze na empatię – jak sądzę – skuteczniejsi i bardziej wiarygodni powinni być obrońcy życia. Ich – niestety, dalece nie wszystkich – nie trzeba już przekonywać do współczucia wobec matek, niektórzy z nich – jak ognia – unikają oskarżania kobiet oraz agresywnego języka i zawsze podkreślają konieczność nie tylko obrony życia nienarodzonych, lecz również troskę o kobiety. Z drugiej strony odpowiedzią jest całkowita depersonalizacja, a nawet dehumanizacja nienarodzonych określanych mianem „zbitek komórek” czy „płodami”. Gdy próbuje się budować narrację o tym, że kwestia aborcji jest jedynie problemem „kontroli patriarchatu nad ciałami kobiety” (nawet jeśli takie tendencje w ruchach pro life istniały i gdzieniegdzie istnieją obecnie, to nigdy nie był to dominujący w nich nurt), nie można przyznać, że w tym sporze istnieje jeszcze jakaś inna istota, której uprawnienia (w tym dość fundamentalne, jakim jest uprawnienie do życia) mogą się liczyć. Stąd bierze się radykalna dehumanizacja nienarodzonych.

Jeśli jednak ruch pro choice jest ślepy na moralną godność nienarodzonych, to ruch pro life, choć dostrzega już znaczenie godności kobiety, pozostaje – nie tylko w USA – ślepy na szerszy, społeczny wymiar postawy pro life. W krótkich, ale bardzo jednoznacznych słowach zwrócił na niego uwagę abp Vincenzo Paglia, przewodniczący Papieskiej Akademii Życia. Jego zdaniem decyzja Sądu Najwyższego to krok w ważnym kierunku, jednak nie należy go ograniczać tylko do kwestii nienarodzonych. „Zabicie niewinnej istoty ludzkiej nigdy nie może być uważane za prawo. To dotyczy aborcji, wojny, kary śmierci oraz sprzedaży i używania broni. Nasze społeczeństwo – jako całość, a nie tylko Zachód – musi zakazać morderstwa we wszystkich jego formach”. Jego zdaniem konieczne jest odrzucenie „każdej formy przemocy wewnątrz ruchów pro life”, a także praca nad przywróceniem głębokiego sensu ludzkiej prokreacji i wreszcie obrona planety przed zniszczeniem. To wszystko powinno wchodzić w zakres szeroko pojętej postawy za życiem. Często i na różne sposoby przypomina o tym także papież Franciszek, który w swoim nauczaniu wiąże – w ciekawy sposób – kwestie obrony klimatu, rozsądnej troski o ziemię i właśnie obrony życia. Oddzielanie tych spraw pokazuje, że część środowisk pro life pozostaje ślepa na rzeczy inne niż kwestia aborcji, nawet jeśli wpisują się one w szeroko pojęty zakres obrony życia.

Skuteczna i całościowa obrona życia musi uwzględniać kwestie socjalne, co dla silnie libertariańskiej części amerykańskiej (a niekiedy także polskiej) prawicy wcale nie jest oczywiste. Zwrócił na to uwagę bp Robert McElroy z San Diego, jeden z bardziej postępowych hierarchów amerykańskich, wyniesiony ostatnio przez Franciszka do godności kardynalskiej. „Bycie pro life wymaga czegoś więcej niż sprzeciw wobec aborcji. Wymaga, abyśmy zrobili wszystko, co w naszej mocy, aby wspierać rodziny, zapewnić dostęp do wysokiej jakości opieki zdrowotnej, tanich mieszkań, dobrej pracy i godziwych warunków mieszkaniowych. Oznacza to zapewnienie rodzicom i rodzinom dostępu do niedrogiej opieki nad dziećmi, tak, aby bycie rodzicem nie zmuszało kobiet i rodzin do porzucania nauki lub opuszczenia rynku pracy. Oznacza to również ożywienie naszego systemu adopcyjnego. Wsparcie dla dzieci i rodzin nie może zakończyć się w momencie narodzin”. Każdy ruch pro life powinien o tym pamiętać. Niestety – wracając na moment do Polski – choć tuż po wyroku Trybunału Konstytucyjnego obiecano pakiet ustaw dotyczących pomocy rodzinom opiekującym się osobami niepełnosprawnymi, to – od tamtego momentu minęły już dwa lata – nic takiego się nie stało. Ruch pro life ignorujący prawa narodzonych, niebudujący systemów pomocy dla bliskich osób niepełnosprawnych czy wreszcie – to już kwestia nie tylko Polski – ignorujący podstawowe potrzeby socjalne jednostek – w istocie przekształca się z ruchu za życiem jedynie w ruch przeciwko aborcji. To są dwie różne postawy, które należy odróżniać.

Siłą konserwatyzmu, tym razem nie w opozycji do prawicowego populizmu, ale i do rozmaitej maści nurtów liberalnych czy lewicowych, jest jego pesymizm antropologiczny i ostrożność wobec pomysłów zmieniania zastanych instytucji wedle jednostkowych pomysłów. Wagę tego argumentu dobrze widać w kwestiach biotechnologicznych i dotyczących życia ludzkiego. Konserwatysta, zostawiając na boku kwestie religijne, ostrożnie podchodzi do projektowania gatunku ludzkiego, do działań, które mogą zmieniać ludzką tożsamość genetyczną czy ingerować w sposób poczęcia.

Chaos, przypadek, dobór naturalny są w procesie kształtowania gatunku ludzkiego bezpieczniejsze niż ludzki wybór. To, że rodzą się tacy, a nie inni ludzie, zależy przecież w naturalnym procesie od czystego przypadku, którego nie da się przewidzieć. Nasza natura jest zatem przygodna, przypadkowa, jej zdeterminowanie nie jest zależne od woli innych osób. „Zarówno świecka myśl europejskiej nowoczesności, jak wiara religijna mogły dotąd wychodzić z założenia, że genetyczne zadatki noworodka, a zatem organiczne warunki wyjściowe jego przyszłej biografii nie podlegają programowaniu ani rozmyślnej manipulacji ze strony innych osób (…) Tymczasem dziś granice przesuwają się – uchylona zostaje niemożność rozporządzania przygodnym aktem zapłodnienia i wynikająca stąd nieprzewidywalność kombinacji dwóch zestawów chromosomów. Ta niepozorna przygodność okazuje się jednak – z chwilą, gdy możemy nad nią panować – niezbędnym warunkiem możliwości bycia sobą i zasadniczego egalitaryzmu naszych relacji interpersonalnych. (…) Ta nowa struktura odpowiedzialności wynika z zatarcia granicy między osobami a rzeczami – do czego dochodzi już dziś, gdy rodzice upośledzonego dziecka w drodze powództwa cywilnego obarczają lekarzy materialnymi konsekwencjami błędnej diagnozy prenatalnej i żądają »odszkodowania«, jak gdyby upośledzenie, które nastąpiło wbrew medycznym rokowaniom, równoznaczne było z uszkodzeniem rzeczy”, pisze Jürgen Habermas.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Opowieści o świętych naszych czasów

Homoseksualizm jak łysina?

Kwestionowanie przypadkowości procesu tworzenia życia oznacza przypisanie sobie ponadludzkich uprawnień. „Z chwilą, gdy jedna osoba podejmuje nieodwracalną decyzję co do »naturalnego« wyposażenia innej osoby, powstaje nieznana dotąd relacja międzyosobowa. (…) Gdy ktoś podejmuje za kogoś nieodwracalną decyzję, ingerującą głęboko w organiczne zadatki tego kogoś, jest to ograniczenie symetrii odpowiedzialności, zasadniczo istniejącej wśród wolnych i równych osób”, przestrzega Habermas.

Lekarze i uczeni nie mogą nie zadawać sobie pytań o społeczne skutki zaakceptowania „eugeniki selektywnej”. Francis Fukuyama zadaje je prowokacyjnie, zresztą przy okazji rozważań na inne niż zapłodnienie in vitro tematy: „Wyobraźmy sobie, że za dwadzieścia lat dobrze zrozumiemy genetyczne podłoże homoseksualizmu i znajdziemy sposób, który pozwoli rodzicom znacznie zmniejszyć prawdopodobieństwo wydania na świat homoseksualnego potomka. (…) Wyobraźmy sobie, że taka procedura jest tania, skuteczna, nie pociąga za sobą niepożądanych działań ubocznych i można ją dyskretnie zaaplikować w gabinecie ginekologicznym. (…) Jak wiele kobiet zdecyduje się na wzięcie pigułki? Podejrzewam, że uczyniłoby tak bardzo wiele kobiet, które dzisiaj oburzone są tym, co postrzegają jako dyskryminację gejów. Mogą one uważać homoseksualizm za coś podobnego do łysiny czy niskiego wzrostu – nie jest to stan moralnie naganny, lecz nie jest też optymalny, w związku z czym w zasadzie wolałoby się go dziecku oszczędzić (…) Jak mogłoby to wpłynąć na pozycję społeczną gejów, szczególnie należących do pokolenia, w którym eliminowano by homoseksualizm? Czy ta forma prywatnej eugeniki nie uczyniłaby ich bardziej widocznymi i narażonymi na dyskryminację niż przedtem? Co ważniejsze: czy jest oczywiste, że rasa ludzka zyskałaby na eliminacji homoseksualizmu? A jeżeli nie jest to oczywiste, czy powinniśmy obojętnie odnosić się do wyborów eugenicznych, dopóki dokonują ich rodzice?”. Proponuję zamiast homoseksualizmu wstawić płeć, łysinę, otyłość, kolor oczu albo rozmaite choroby, wcale niekoniecznie śmiertelne. Czy ludzkość rzeczywiście coś na tym zyska? Czy próba zracjonalizowania w ludzkich kategoriach tego, co niepojęte rozumem, rzeczywiście udoskonali człowieka? Czy zamiast do rzeczywistości posthumanistycznej nie doprowadzi do rzeczywistości antyhumanistycznej?

Fragment książki Tomasza P. Terlikowskiego „Czy konserwatyzm ma przyszłość? Koniec Europy, jaką znamy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa WAM, 2023 r.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Tomasz P. Terlikowski jest publicystą, filozofem, działaczem katolickim, autorem wielu książek, ostatnio m.in. „Jasna Góra. Duchowa biografia Polski”, „Franciszek Blachnicki. Ksiądz, który zmienił Polskę”, „Polka ateistka kontra Polak katolik”, wspólnie z Karoliną Wigurą.

Postawa konserwatywna to świadomość, że pewne cele osiąga się wytrwałą i spokojną pracą, za sprawą zmiany instytucji i nastrojów społecznych, a nie szybkimi działaniami, ostrymi słowami i nieustannym podgrzewaniem emocji. Doskonale widać to w metodzie, jaką przyjął amerykański konserwatyzm polityczny w walce z bardzo szerokim dostępem do aborcji w Stanach Zjednoczonych. Znamy to jako walkę o zmianę wyroku w sprawie Roe vs. Wade, a wcześniej doszło do przesunięcia w tej sprawie w kierunku pro life nie tylko istotnej części opinii publicznej, ale i polityków Partii Republikańskiej, która jeszcze całkiem niedawno wcale nie była jednoznacznie przeciwna aborcji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi