Myślę, że na początku nie zwracał na to uwagi, tylko cieszył się stanowiskiem wicepremiera. Ktoś, kto kilka lat wcześniej organizował marsze gwiaździste na Warszawę, smagał komorników, był przepędzany przez policję, szturmował Sejm – i to nie były takie igraszki jak „pucz” w 2016 roku, tylko regularne bitwy, bo gdy działacze Samoobrony wdarli się do gmachu parlamentu to szyby w drzwiach wejściowych popękały od naporu tłumu – nagle zasiadł w fotelu wicepremiera, miał rządowy samochód i ochronę. Można się tym sycić przez szereg miesięcy.
A kiedy to się skończyło?
Wtedy gdy Lepper zauważył, że elektorat Samoobrony zaczął przepływać do PiS, a na dodatek miał poczucie, że Prawo i Sprawiedliwość w jednej, drugiej czy trzeciej sprawie chce go ograć. To zaś skłoniło go do porozumienia z Romanem Giertychem, który od początku był wobec PiS dużo bardziej krytyczny i dobrze rozumiał, że zbytnie zbliżanie się LPR-u do PiS oznacza koniec mniejszej partii. Wiedział zatem, że musi się różnić od PiS i szukał wsparcia Leppera w tych działaniach. Przekonywał Leppera, że PiS obu ich oszuka. Lepper początkowo tego nie słuchał, potem słuchał jednym uchem, a na koniec zaczął słuchać i słyszeć.
Jednym ze skandali, który wstrząsnął rządem, była seksafera w Samoobronie, czyli oskarżenia, że pracownice Samoobrony muszą świadczyć usługi seksualne wpływowym politykom tej partii. Jak pan to oceniał?
Pewne fakty miały miejsce, nie ma co ukrywać. Natomiast sprawa została ogromnie nagłośniona i rozdmuchana po to, żeby skłócić PiS z Samoobroną i doprowadzić do obalenia rządu. I cel osiągnięto, bo wtedy nastąpiło ochłodzenie stosunków. Mam wrażenie, że Jarosław Kaczyński wtedy doszedł do wniosku, że między PiS a Samoobroną są różnice nie tylko polityczne, ale i cywilizacyjne.
A czy afera gruntowa – drugi wielki skandal tamtego rządu – nie została sprokurowana po to, żeby wyrzucić Leppera z rządu, przy okazji przejmując jego posłów?
Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć, natomiast chętnie przejrzałbym archiwa służb na ten temat. Z całą pewnością ta afera przyczyniła się do upadku koalicji. Pytanie, na ile te historie z odrolnieniem działek działy się za wiedzą i zgodą Leppera? Myślę, że historycy kiedyś to wyjaśnią. Ale służby w przekazywaniu informacji do premiera Kaczyńskiego były jednoznaczne w swojej ocenie roli Leppera.
Czy warto było doprowadzić do wyrzucenia Leppera z rządu?
Ja wtedy stanąłem po stronie PiS. Tłumaczyłem posłom Samoobrony, że jeżeli Andrzej Lepper jest niewinny, to na pewno tego dowiedzie, a oni z rządu nie powinni wychodzić, tylko obsadzić wakaty. Nie ukrywam, że w tej sprawie z ramienia PiS kontaktowali się ze mną Kamiński i Bielan. Przedstawili taką nieco surrealistyczną koncepcję, żebym porzucił funkcję europosła i objął stanowisko wicepremiera. Jednak wiadomo było, że ten pomysł nie zostanie zaaprobowany przez aktyw poselski Samoobrony. Lepper dobrze kontrolował swoją partię – tylko kilku posłów było skłonnych współpracować z PiS. Większość stanęła za liderem. Mnie z Samoobrony wyrzucono, zatem skończyłem jako męczennik (śmiech). Na pluszowym krzyżu, ale jako męczennik. W tym momencie było wiadome, że czekają nas wybory.
Pomysł, żeby na własne życzenie pozbawić się zaplecza parlamentarnego był co najmniej dziwny.
Niekoniecznie. Myślę, że Jarosław Kaczyński, który na własne oczy obserwował procesy gnilne zachodzące w AWS, nie chciał powielać tego scenariusza. Zapewne zdecydował się na wcześniejsze wybory, sądząc, że je wygra, ale dość szybko zorientował się, że gra już idzie tylko o to, by mieć jak największy klub parlamentarny, wiedząc, że koalicję stworzy ktoś inny.
Jak pan ocenia Leppera jako polityka?
To był polityczny samorodek. Stał się przykładem dla ludzi z małych miejscowości, że własną pracą, dzięki samozaparciu można osiągnąć, co się chce. Lepper miał niesamowitą zdolność przyswajania informacji. Uważam go za postać w sumie jednak pozytywną, mimo jego słabości m.in. tej nabytej neofickiej miłości do salonu warszawskiego. Był politykiem z ludu i chciał dobrze dla tego ludu. Nie był nastawiony wyłącznie na własne ambicje i korzyści. Potrafił się wcielić w rolę rzecznika Polaków, dla których transformacja była porażką.
Prof. Łukasz Młyńczyk: Mały plus dla Dudy, ale Tusk i Kaczyński rozczarowali
Donald Tusk i Jarosław Kaczyński są dla wielu wyborców zużytymi graczami. Lider PO dość często redukuje swoją aktywność do rzucania złośliwości pod adresem obozu rządzącego. Z kolei szef PiS brnie w kompletnie irracjonalne narracje, niemalże budując obraz alternatywnej rzeczywistości - mówi prof. Łukasz Młyńczyk, politolog z UW.
Ale Kaczyński go nie szanował?
Były lepsze i gorsze okresy. Na pewno afery i zachowania niektórych posłów Samoobrony powodowały, że Jarosław Kaczyński miał poczucie obcości kulturowej i to się pogłębiało w czasie rządów. Niemniej jednak rysowanie Leppera wyłącznie w ciemnych barwach jest niesprawiedliwe.
Z upływem lat te barwy nie są wcale takie ciemne. Pamięta pan opowieści Leppera o talibach lądujących w Klewkach, z których się wszyscy śmiali. A potem okazało się, że to prawda.
Śmiano się, a ja wiedziałem, że nie ma z czego. Chodzi o to, iż jeden z istotnych liderów Talibanu przybył do Polski w sprawach biznesowych. Chodziło o handel kamieniami szlachetnymi. A jeden z polskich biznesmenów zabrał go własnym śmigłowcem na Mazury. Potem ten warszawski biznesmen nagle wyparował.
Lepper zniknął ze sceny politycznej, a Kaczyński zyskał łatkę polityka, który pożera swoich koalicjantów, zatem lepiej z nim nie rządzić. I gdyby nie zdobył samodzielnej większości w 2015 roku, to nie wiadomo, jak by się historia potoczyła.
Nie ma co gdybać. Rzeczywiście PSL np. się przestraszyło i powtarzało, że PiS zjada koalicjantów. Natomiast jeżeli jest możliwość stworzenia rządu, wpływania na politykę, wcielania w życie swoich idei, to się to po prostu robi. Tamta koalicja, najpierw prezydencka, którą współtworzyłem, później sejmowa, a na końcu rządowa, potrzebna była, żeby wygrać wybory prezydenckie, a później stabilnie rządzić. Gdyby PiS zachowało się bardziej czujnie i rozbiło sojusz mniejszych partii, który Giertych ustawiał przeciwko partii Jarosława Kaczyńskiego, to być może PiS rządziłoby cztery lata. Ale powtarzam: nie ma co gdybać.