Wojciech Hermeliński: Nie widzę możliwości sfałszowania wyborów

Wszystkie wybory po 1989 r. można uznać za uczciwe, choć nie każda kampania wyborcza cechowała się równością wszystkich uczestników - mówi Wojciech Hermeliński, przewodniczący PKW w latach 2014–2019, sędzia TK w stanie spoczynku.

Publikacja: 20.01.2023 10:00

Wojciech Hermeliński, przewodniczący PKW w latach 2014–2019. Na zdjęciu: w siedzibie PKW w 2018 roku

Wojciech Hermeliński, przewodniczący PKW w latach 2014–2019. Na zdjęciu: w siedzibie PKW w 2018 roku

Foto: Tomasz Gołąb/Gość Niedzielny/Forum

Plus Minus: Czy tegoroczne wybory parlamentarne mogą być sfałszowane? Politycy niezależnie od opcji często twierdzą, że się tego boją. A z sondaży wynika, że 47 proc. Polaków obawia się, iż jesienne głosowanie może być wypaczone. Czy takie podejrzenia mają jakiekolwiek podstawy?

Przy obecnym stanie prawnym nie ma możliwości fałszowania wyborów na dużą skalę. Zawsze tak było, jest i będzie, że gdzieś, ktoś dorzuci kilka głosów do urny albo sprzeda głos za butelkę wódki. Takie historie znane są z komisji obwodowych. Ale to nie ma wpływu na wynik wyborów w skali kraju. Jeżeli każda partia ma swoich przedstawicieli w komisji, to wszyscy patrzą sobie na ręce i jakiekolwiek fałszerstwa na wielką skalę są niemożliwe.

To skąd się biorą głosy, chociażby przy najnowszej zmianie kodeksu wyborczego projektowanej przez PiS, że ta partia ma ochotę coś dzięki temu zafałszować?

Może stąd, że zmiany są wprowadzane w ostatniej chwili, a ich charakter sugeruje, że mogą być w interesie obozu rządzącego.

PiS twierdzi, że chce dodatkowych komisji wyborczych, dowożenia ludzi starszych i niepełnosprawnych do lokali wyborczych, żeby poprawić statystykę udziału w wyborach, bo wyższa frekwencja sprzyja demokracji.

Przejrzałem całość tego projektu i dochodzę do wniosku, że ta słuszna idea podwyższenia frekwencji mimo wszystko jest podszyta egoizmem partyjnym. Już sam pomysł, żeby dowozić do komisji wyborczych ludzi z najmniejszych miejscowości lub przysiółków, będzie do pewnego stopnia faworyzował partię rządzącą. Z badań preferencji partyjnych wiemy, że w takich miejscach dominują wyborcy PiS. Zatem widać w tym chęć zwiększenia frekwencji w sposób wybiórczy, głównie w swoim własnym elektoracie. Notabene gdyby PiS wywiązało się ze swojej obietnicy przywrócenia połączeń autobusowych, toby nie musiało teraz dowozić ludzi na głosowanie. Okazuje się, że te połączenia zostaną przywrócone tylko na jeden dzień (śmiech).

Uszczypliwy pan jest.

No tak, bo wszystko to jest to zamaskowane szlachetną ideą podwyższenia frekwencji. Rzeczywiście nie można wykluczyć, że wyborcy innych partii również załapią się na te udogodnienia. Rzecz w tym, że niektóre zmiany są obszerne i kosztowne. Jeżeli w każdej wiosce i przysiółku zamieszkanym przez minimum 200 osób będzie musiał zostać zorganizowany lokal wyborczy, to trzeba będzie powołać nawet 10 tys. dodatkowych komisji.

Tak dużo?

Takie szacunki do mnie dotarły. Zastanawiam się, czy rzeczywiście te dodatkowe komisje są potrzebne. Autorzy projektu nie przedstawili żadnych analiz, czy istotnie ich pomysły zwiększą frekwencję. A 10 tys. dodatkowych komisji to od 50 tys. do 90 tys. ludzi, których trzeba zaangażować do obsługi wyborów. Tymczasem już za moich czasów w Państwowej Komisji Wyborczej mieliśmy sygnały, że w małych miejscowościach trzeba pozyskiwać ludzi nieomal z łapanki. O kosztach nie wspominając. Moim zdaniem frekwencję wyborczą można podnosić innymi sposobami – np. poprzez głosowanie korespondencyjne.

Czytaj więcej

Antoni Dudek: Afera Rywina była upadkiem autorytetu „Gazety Wyborczej”

To stary postulat.

Taka wańka-wstańka. W kodeksie wyborczym w 2011 roku zostało wprowadzone głosowanie korespondencyjne dla osób niepełnosprawnych. Potem była epizodyczna ustawa, która wprowadziła tę możliwość dla wszystkich, bo władza chciała przeprowadzić wybory prezydenckie w systemie korespondencyjnym.

Słynne wybory kopertowe.

Teraz znowu korespondencyjnie mogą głosować tylko osoby niepełnosprawne i po 60. roku życia. A np. wyborcy przebywający za granicą – nie. Przecież byłoby to działanie na rzecz podwyższenia frekwencji. Władza jednak nie chce się na to zgodzić, bo twierdzi, że głosowanie korespondencyjne narażone jest na fałszerstwa. Nie bardzo wiadomo, na jakie fałszerstwa, ale taki pada argument. Natomiast to, co mi się podoba w nowych przepisach, to likwidacja nieszczęsnych dwóch składów komisji. I to jest dobra zmiana.

Dlaczego? Te dwie komisje były podyktowane troską o ludzi. Chodziło o to, że skoro jeden skład siedział przez cały dzień w lokalu wyborczym, nadzorując proces głosowania, to już nie miał siły, żeby po nocy liczyć głosy. Stąd drugi skład.

Więcej przy tym było zamieszania niż pożytku. Dzienna komisja, gdy kończyła swoją pracę, musiała sporządzić wszystkie dokumenty i przekazać następcom. Druga komisja musiała to sprawdzić, zdarzało się, że wychwytywała błędy i ściągała do lokalu wyborczego poprzedni skład. Zatem to było tylko marnowanie czasu. Na szczęście od tego ostatecznie odstąpiono. Kolejny pomysł, który mi się podoba, to możliwość filmowania procesu liczenia głosów, z tym że trudno go uznać za nowość, skoro już od noweli do kodeksu wyborczego z 2018 r. mężom zaufania zezwolono na tego rodzaju rejestrację. Kiedyś rządzący chcieli, by cały proces głosowania był filmowany, na co nie zgodził się m.in. główny inspektor ochrony danych osobowych, jak również PKW. Sam uważam, że filmowanie całego procesu głosowania jest niedopuszczalne, m.in. z powodu naruszenia prawa do prywatności. Natomiast rejestrowanie procesu liczenia głosów, np. filmowanie przez mężów zaufania, sprawi, że nikomu z komisji nie przyjdzie do głowy, aby popełnić jakąś nieprawidłowość. Z nowinek jest też zakaz rozdzielania kart do głosowania między członków komisji, by liczenie nie odbywało się w podgrupach, tylko kolegialnie. To jest słuszna zasada, ale w świetle obecnych przepisów takie działania też są zakazane.

Podobno ten zakaz był często łamany, bo członkowie komisji rozdzielali karty do głosowania, żeby szybciej policzyć głosy?

Rzeczywiście z badań przeprowadzonych po wyborach samorządowych 2014 roku wynikało, że w 30 proc. komisji liczono głosy w podgrupach. Myślę, że mężowie zaufania powinni być na to wyczuleni i zgłaszać swoje uwagi w tej sprawie. Natomiast sposób liczenia głosów opisany w noweli kodeksu wyborczego – przewodniczący bierze każdą kartę do ręki i odczytuje wynik – nawiązuje do okresu międzywojennego. Tylko że wtedy mniej było kandydatów na posłów lub radnych i mniej pracy przy liczeniu głosów. Teraz to będzie znacząco przedłużało całą procedurę.

Rządzący uważają, że nie ma problemu, można liczyć dłużej.

Uważam, że nie ma co ulepszać tego, co jest dobre. Pamiętam taką opinię prof. Jarosława Flisa, znawcy systemów wyborczych, który dowodził, że nie zawsze wyborcy z mniejszych miejscowości nie uczestniczą w głosowaniu, bo mają za daleko do lokalu wyborczego. Ludzie z mniejszych miejscowości najchętniej uczestniczą w wyborach samorządowych, i to na radnych niższych szczebli, bo po prostu znają osobiście kandydatów. W tych samych miejscowościach podczas wyborów prezydenckich lub parlamentarnych frekwencja jest dużo niższa niż podczas wyborów do rad gmin.

Chce pan powiedzieć, że w przypadku proponowanych zmian cała para może pójść w gwizdek?

Nie można tego wykluczyć. Poza tym zostało mało czasu na wprowadzenie tych nowinek. Prezydent musi zarządzić wybory parlamentarne najpóźniej w sierpniu. Licząc sześć miesięcy wstecz, w czasie których nie można dokonywać żadnych zmian w kodeksie wyborczym, to ustawa powinna być podpisana przez głowę państwa w połowie lutego, czyli za miesiąc. W przeciwnym wypadku zmiany dokonają się z naruszeniem orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego. Za późno się do tego zabrano, a przecież o tych zmianach mówiono od kilku miesięcy. Tymczasem projekt ustawy wpłynął do Sejmu tuż przed Wigilią.

Śledził pan różne zmiany w kodeksie wyborczym. Które się zdecydowanie nie sprawdziły?

Zdarzały się przepisy, które krytykowaliśmy, przykładowo te podwójne komisje, z czego ustawodawca się wycofał. Natomiast ciągle w kodeksie wyborczym jest przepis mówiący o tym, że agitację wyborczą może prowadzić komitet wyborczy i indywidualny wyborca. To jest wątpliwy przepis, bo stanowi zachętę, żeby obchodzić rygory związane z limitami finansowymi przysługującymi na kampanię. Jeżeli osoba fizyczna będzie prowadziła kampanię na rzecz jakiegoś kandydata, to poniesione przez nią koszty nie zostaną włączone do sprawozdania finansowego komitetu wyborczego. Poza tym wypuszczanie materiałów nieoznakowanych przez komitet wyborczy podlega karze, ale jeżeli to zrobi wyborca, to nikomu nic do tego. Na razie takich przypadków prowadzenia indywidualnej agitacji nie było dużo, ale jeżeli stanie się to bardziej powszechne, to będziemy mieli problem z rozliczeniem kampanii. Moim zdaniem ten przepis niepotrzebnie został wprowadzony, ale chyba już się ugruntował.

Finansowanie kampanii i tak budzi wątpliwości. Zawsze po wyborach pojawiały się rozmaite raporty, że np. plakatów reklamowych danego kandydata było dużo więcej, niż wynikało ze sprawozdania finansowego.

Państwowa Komisja Wyborcza w takim przypadku jest bezradna, bo nie ma uprawnień do działań o charakterze policyjno-śledczym. Nieraz to podnosiliśmy, ale ustawodawca nic z tym nie zrobił. Poza tym PKW w bardzo skrupulatny sposób prześwietla sprawozdania finansowe komitetów wyborczych, a przepisy dotyczące finansowania kampanii są bardzo rygorystyczne. Zresztą nawet jeżeli pojawiają się nieprawidłowości, to i tak obecne przepisy są lepsze od tych sprzed lat, kiedy biznesmen mógł przynieść w teczce pliki anonimowych banknotów na kampanię wyborczą.

Ma pan na myśli pozyskiwanie pieniędzy z tzw. sprzedaży cegiełek?

No właśnie. Teraz zostało to jednak ucywilizowane. Dlatego nie krytykowałbym tak bardzo przepisów dotyczących finansowania partii i wyborów. Zawsze skrupulatnie sprawdzaliśmy sprawozdania wyborcze i wielkich wątpliwości nie mieliśmy. A zwracam uwagę, że jeżeli PKW już dopatrzy się, iż np. ktoś własną kartą płatniczą zapłaci za papier do drukarki dla komitetu wyborczego, to ma podstawę do zakwestionowania sprawozdania finansowego, co skutkuje odebraniem subwencji. Z powodu takich pozornie drobnych wpadek niejedno sprawozdanie zostało odrzucone przez PKW.

Chyba większość partii przynajmniej raz potknęła się na rozliczeniu wyborczym. Ostatnio przydarzyło się to Polsce 2050 Szymona Hołowni.

Najwięcej problemów mieliśmy z kolejnymi partiami Janusza Korwin-Mikkego. W przeszłości Nowoczesna Ryszarda Petru i partia Razem „wpadły” na sprawozdaniach wyborczych. Złożono nawet skargę do Sądu Najwyższego, a ten w grudniu 2016 roku wystąpił z pytaniem prawnym do Trybunału Konstytucyjnego, czy kara przewidziana w ustawie za błędy w sprawozdaniu finansowym jest adekwatna do przewinienia. Sprawa jest zarejestrowana w Trybunale Konstytucyjnym i nic się z nią nie dzieje od sześciu lat. A to jest ważna rzecz. Skoro w wyniku pomyłki w zarachowaniu jakiejś niewielkiej kwoty, rzędu kilku tysięcy złotych, partia traci milionowe subwencje, to warto się zastanowić, czy powinno się utrzymać taki przepis. Może kara powinna być proporcjonalna do przewinienia? Tymczasem na razie to wszystko czeka w Trybunale na rozstrzygnięcie.

Najgłośniejsza historia związana z błędami w sprawozdaniu wyborczym dotyczyła PSL. Ich dług wobec Skarbu Państwa wyniósł ok. 21 mln zł.

Pamiętam tamtą sprawę, bo trafiła do Trybunału Konstytucyjnego. Orzekałem w niej i PSL-owcy chcieli mnie z tej sprawy wyłączyć pod pretekstem, że jestem nieobiektywny. Myśmy wtedy oddalili większość zarzutów i uważam decyzję Trybunału za słuszną.

Czytaj więcej

Józef Orzeł: Manipulować posłami było łatwo

Czy do którychkolwiek wyborów organizowanych w Polsce po 1989 roku można mieć jakieś zastrzeżenia pod względem ich prawidłowości?

Nie. Nawet do słynnych wyborów samorządowych z 2014 roku, w których padło wyjątkowo dużo głosów nieważnych na poziomie sejmików wojewódzkich, nie można mieć zastrzeżeń. Co prawda tamte wybory do dzisiaj odbijają nam się czkawką, bo partia PiS ciągle o tym wspomina, sugerując, że te wybory zostały sfałszowane, ale to nieprawda.

Naukowcy skrupulatnie przebadali karty wyborcze i okazało się, że o żadnym fałszerstwie nie może być mowy.

No właśnie. Większość tych nieważnych głosów to były puste karty, bez skreśleń. Wyborcy nie znali kandydatów, więc nigdzie nie stawiali krzyżyka. Gdyby naprawdę doszło wtedy do fałszerstwa wyborczego, jak sugerowało PiS, to jestem przekonany, że po wyborach 2015 roku prokuratura pod wodzą Zbigniewa Ziobry natychmiast zaczęłaby poszukiwać śladów nieprawidłowości i sporządziłaby akty oskarżenia. A nie słyszałem o żadnym postępowaniu z tego tytułu. Nie pamiętam też żadnych innych wyborów, co do których pojawiałyby się poważne zastrzeżenia czy udokumentowane błędy. Wszystkie wybory po 1989 roku można uznać za uczciwe, choć nie każda kampania wyborcza cechowała się równością wszystkich uczestników. Cały czas uważam, że kampania wyborcza w 2015 roku i w 2019 roku nie były równe z uwagi na wielkie zaangażowanie członków rządu po stronie kandydatów partii rządzącej. Tacy kandydaci mają przewagę nad innymi.

W 2015 roku rządziła Platforma Obywatelska z PSL-em. Uważa pan, że wtedy też nie było równości w kampanii?

Wtedy też nie było. Choć w dużo większym stopniu obserwowaliśmy to za czasów PiS. Ale każda partia rządząca miała tendencję do angażowania swoich ministrów do kampanii. Pamiętam przypadki prowadzenia kampanii przez rządzących, zanim w ogóle wybory zostały ogłoszone. A na naprawdę dużą skalę dało się to zaobserwować w 2019 i 2020 roku.

A jak pan ocenia wybory prezydenckie z 2020 roku? Zostały przeprowadzone poza trybem konstytucyjnym, wiele zasad zostało złamanych. Opozycja narzekała, że media publiczne faworyzowały kandydatów obozu rządzącego.

W tym wypadku trzeba brać pod uwagę uchwałę nowej izby Sądu Najwyższego, która orzekła, że skoro jest w ustawie i w konstytucji zapewniony pluralizm środków masowego przekazu, to nie można mówić, iż któraś ze stron miała przewagę nad inną pod względem wykorzystywania mediów. Moim zdaniem Sąd Najwyższy prześlizgnął się po problemie. Dla mnie ewidentne doszło do naruszenia zasady równości w tym zakresie. Szczególnie jeżeli się weźmie pod uwagę kandydatów, którzy nie mieli żadnego oparcia partyjnego.

Opozycja twierdziła też, że wybory nie były równe, bo urzędujący prezydent mógł prowadzić kampanię, a inni kandydaci nie, ze względu na pandemię.

Trudno jest rozdzielić pełnienie funkcji od prowadzenia kampanii wyborczej. W tamtych wyborach rzeczywiście złamano sporo procedur. Na szczęście nie doszło do wyborów kopertowych, zwłaszcza że nowe przepisy nie dość, iż budziły ogromne wątpliwości, to jeszcze zostały uchwalone już po terminie określonym przez orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Z drugiej strony trudno przesądzić, czy np. wpływ TVP na wyborców był tak duży, że dał przewagę Andrzejowi Dudzie nad Rafałem Trzaskowskim? To jest niesprawdzalne. Było wtedy kilka tysięcy protestów wyborczych, ale Sąd Najwyższy je odrzucił. Nie wykluczam, że można było bardziej wnikliwie przyjrzeć się tamtym wyborom i związanym z nimi protestom, ale z drugiej strony nie mamy miernika, który pozwoliłby nam stwierdzić, że przewaga prezydenta Dudy była wynikiem propagandy mediów rządowych.

Czytaj więcej

Zbigniew Kuźmiuk: W Unii jest coraz mniej solidarności

Jeszcze więcej protestów, bo kilkaset tysięcy, wpłynęło po wyborach prezydenckich w 1995 roku, które wygrał Aleksander Kwaśniewski. A chodziło wtedy o kłamstwo dotyczące wykształcenia Kwaśniewskiego. Sąd Najwyższy orzekł wtedy, że nie miało ono wpływu na wynik wyborów, bo protestujący i tak prawdopodobnie nie głosowali na Kwaśniewskiego. Tamto orzeczenie nie budziło pana wątpliwości?

Owszem, budziło. Tym bardziej że Sąd Najwyższy zlekceważył problem podania nieprawdy przez Kwaśniewskiego odnośnie do jego wykształcenia. Zostało to potraktowane jako błahy powód, a moim zdaniem wcale takie nie było. Rzeczywiście nie można wykluczyć, że protestujący i tak nie głosowali na Kwaśniewskiego, ale sprawa nie została głębiej zbadana. Pamiętam, byłem wtedy adwokatem i w naszym gronie byliśmy oburzeni, że Sąd Najwyższy w ten sposób potraktował setki tysięcy protestów wyborczych. Generalnie jednak nie wpływało to na ocenę całej procedury wyborczej. Nasze przepisy są na tyle dobre i skuteczne, że sfałszowanie wyborów jest niemożliwe.




Czyżby uważał pan, że nasz system wyborczy nie jest wcale taki zły, jak sugerują politycy, a  opowieści o możliwych fałszerstwach wyborczych to jest zwykła polityczna propaganda?

Uważam, że w naszym systemie wyborczym nie ma możliwości sfałszowania wyniku wyborczego na dużą skalę. A takie wypowiedzi to jest tylko straszenie wyborców i zniechęcanie ich do udziału w głosowaniu. Również po wejściu w życie najnowszej noweli, o ile wejdzie w życie, nie widzę możliwości sfałszowania wyborów. A gdyby wszedł w życie centralny rejestr wyborców, co rządzący od jakiegoś czasu zapowiadają, to już w ogóle mielibyśmy pełnię transparentności i przejrzystości wyborów. No i wyeliminowalibyśmy problem z dopisywanie do list tych wyborców, którzy chcą głosować w innym miejscu, niż są zameldowani. Raz na zawsze skończylibyśmy z sytuacjami, że wyborca odchodzi z kwitkiem z lokalu wyborczego, bo nie został na czas dopisany do spisu wyborców.

Plus Minus: Czy tegoroczne wybory parlamentarne mogą być sfałszowane? Politycy niezależnie od opcji często twierdzą, że się tego boją. A z sondaży wynika, że 47 proc. Polaków obawia się, iż jesienne głosowanie może być wypaczone. Czy takie podejrzenia mają jakiekolwiek podstawy?

Przy obecnym stanie prawnym nie ma możliwości fałszowania wyborów na dużą skalę. Zawsze tak było, jest i będzie, że gdzieś, ktoś dorzuci kilka głosów do urny albo sprzeda głos za butelkę wódki. Takie historie znane są z komisji obwodowych. Ale to nie ma wpływu na wynik wyborów w skali kraju. Jeżeli każda partia ma swoich przedstawicieli w komisji, to wszyscy patrzą sobie na ręce i jakiekolwiek fałszerstwa na wielką skalę są niemożliwe.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni