Zbigniew Kuźmiuk: W Unii jest coraz mniej solidarności

Uważałem, że PSL powinno było wejść w koalicję z PiS. Nasz program według ekspertów w 85 procentach pokrywał się z programem PiS, a w części rolniczej oba programy były wręcz tożsame - mówi Zbigniew Kuźmiuk, europoseł PiS.

Publikacja: 23.12.2022 10:00

Nie ulega wątpliwości, że rosyjski lobbing był prowadzony przez organizacje o charakterze ekologiczn

Nie ulega wątpliwości, że rosyjski lobbing był prowadzony przez organizacje o charakterze ekologicznym i przyczynił się do tego, że Unia Europejska postanowiła zostać liderem zmian klimatycznych – wypchnąć węgiel i atom jako źródła energii, a zastąpić je gazem – mówi Zbigniew Kuźmiuk. Na zdjęciu: europoseł podczas debaty w 2015 roku

Foto: Javier BERNAL REVERT/UE/EAST NEWS

Plus Minus: Był pan wiceprezesem PSL, ministrem w rządzie SLD–PSL, szefem klubu ludowców w Sejmie. W PiS jest pan jednym z europosłów. Nie żałuje pan rozstania z ruchem ludowym?

Miałem na początku takie myśli, że być może zbyt szybko zrezygnowaliśmy z partii, że się poddaliśmy, a trzeba było walczyć o PSL. Ale w momencie, gdy oni nie chcieli pójść do koalicji z PiS, uznaliśmy, że to już nie ma sensu.

Oni to kierownictwo PSL z Waldemarem Pawlakiem na czele. A sytuacja, o której pan mówi, miała miejsce w kadencji 2005–2007, kiedy Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, rozmawiał z Pawlakiem o wspólnych rządach, a prezes PSL powiedział – nie.

Rozmawiałem wtedy z Pawlakiem i pytałem go, dlaczego nie chce współpracy z PiS. Odpowiedział, że PiS dąży do centralizacji, a my jesteśmy za samorządami. Powiedziałem mu: „Waldek, o czym ty mówisz, to nie są fundamentalne sprawy. Wolisz w przyszłości łączyć ogień z wodą, czyli PSL z PO?”. Nie zaprzeczył. Na dodatek późniejsze wejście PSL do koalicji z PO odbyło się na gębę, bez żadnego programu koalicyjnego. Gdy zawiązywaliśmy koalicję z SLD, to były boje o każdy punkt umowy. A tutaj dokonano podziału stanowisk i tyle. Byłem w szoku, że można przystąpić do koalicji, rozmawiając wyłącznie o stanowiskach. W rezultacie minister pracy z PSL Władysław Kosiniak-Kamysz musiał przedstawiać rządowy projekt podwyższenia wieku emerytalnego, co dla mężczyzn-rolników oznaczało dłuższą pacę o 7 lat, a dla kobiet aż o 12 lat. To, że ludowcy się na to zgodzili, było dla mnie szokujące. A wieś się od PSL odwróciła.

Swoją karierę w ruchu ludowym rozpoczął pan od stanowiska wojewody. Jak się pan odnalazł na tej funkcji?

Moje województwo, radomskie, miało bardzo duże fabryki, które swoje produkty sprzedawały w latach 80. przede wszystkim na Wschód. To był Radoskór, Łucznik produkujący broń, ale też maszyny do szycia i do pisania. To była także fabryka łączników i radomskie telefony. Każdy z tych zakładów zatrudniał powyżej 10 tys. ludzi, a transformacja lat 90. po kolei je wykańczała. Gdy zakłady upadały, to ja tych wszystkich pracowników miałem przed urzędem. Do dziś zastanawiam się, jak to wszystko wytrzymałem, nie mając w ogóle doświadczenia politycznego. Ratowałem, co się dało. Podpisałem porozumienie z Solidarnością, która miała mi sygnalizować, że w zakładach pracy zaczynają się kłopoty, dzięki czemu niektórym niedobrym dla ludzi decyzjom udało się zapobiec. To mnie uratowało przed gigantycznymi protestami społecznymi. Jednak w 200-tysięcznym Radomiu bezrobocie w owym czasie sięgnęło 25 proc.

Czytaj więcej

Bogusław Grabowski: Dzisiejsze długi będą spłacać nasze dzieci i wnuki

No to przeszedł pan ciężką szkołę.

Być może właśnie dlatego Waldemar Pawlak, nasz ówczesny prezes, zaproponował mi stanowisko ministra – szefa Rządowego Centrum Studiów Strategicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Zbudowałem ten urząd od podstaw, przejmując część pracowników likwidowanego Centralnego Urzędu Planowania. Obserwowaliśmy procesy gospodarcze i społeczne w kraju i za granicą, i na tej podstawie próbowaliśmy prognozować rozwój gospodarczy i społeczny, a także przygotowywać strategie w tych dziedzinach. Byłem na każdym posiedzeniu rządu i zawsze próbowałem przedstawiać nasze analizy i sugestie rozwiązań. Tyle że już wtedy byliśmy z naszym sprzymierzeńcem, czyli z SLD, na bakier. W czerwcu 1997 roku PSL złożyło nawet wotum nieufności wobec rządu, w którym byliśmy koalicjantem.

W czasie wielkiej powodzi. Przypomina pan sobie posiedzenia rządu w tym okresie?

Oczywiście. Posiedzenia Rady Ministrów odbywały się wtedy częściej niż raz w tygodniu. Koledzy z SLD desperacko próbowali zatrzeć fatalne wrażenie spowodowane wypowiedzią premiera Cimoszewicza: „trzeba się było ubezpieczyć”. Wymyślili program budowy domów dla powodzian. Determinacja była olbrzymia, by oddać jak najwięcej tych domów, ale po pierwsze, nie mieliśmy na to pieniędzy, byliśmy w środku roku budżetowego, a po drugie, było już za późno na odrobienie strat politycznych. I przegraliśmy wybory. Paradoksalnie wskaźniki gospodarcze po czterech latach rządów mieliśmy całkiem dobre. Jak mawiał ówczesny minister finansów Grzegorz Kołodko, to, co miało rosnąć, rosło, czyli produkcja i PKB, a to, co miało spadać, spadało – czyli inflacja i bezrobocie. Ale dobre wskaźniki makroekonomiczne z dużym opóźnieniem przekładają się na sytuację materialną obywateli, co więcej, bardzo nierówno, i tak niestety było w tym przypadku.

SLD stracił władzę w 1997 roku, ale poprawił swój wynik wyborczy sprzed czterech lat, natomiast PSL wypadło naprawdę słabo. Dlaczego tak się stało?

Zgubiły nas podziały. Jako minister uczestniczyłem w posiedzeniach klubu PSL i widziałem, jak tam wrzało. Klub był podzielony na grupy związane z jednym lub drugim liderem. Wspólne działanie nikogo nie interesowało. Po wyborach w 1997 roku wielu działaczy PSL było w szoku, że ze 130 posłów ponownie weszło do Sejmu zaledwie 27. Nie mogli zrozumieć, jak to możliwe, skoro – jak mówili – oni sami rzetelnie pracowali w terenie.

Wrócił pan do Sejmu w 2001 roku. Co pana zaskoczyło?

Wystąpienie posła Dariusza Grabowskiego, którego pozyskaliśmy z Ruchu Odbudowy Polski w debacie budżetowej. On występował w imieniu naszego klubu, a jego wypowiedź zmroziła koalicjanta.

Co takiego powiedział Grabowski?

Powiedział, że proponowany budżet nie jest realistyczny i ma za mało elementów społecznych. Zakwestionował też niektóre zawarte w budżecie wielkości. Marek Belka, który był wówczas wicepremierem, ministrem finansów, dostał furii po tym wystąpieniu, uznając, że Grabowski podważył jego kompetencje. Moim zdaniem wystąpienie było merytoryczne, ale zabrzmiało, jakby wygłaszał je przedstawiciel opozycji, a my byliśmy w koalicji rządzącej. Byłem zdziwiony, że kierownictwo klubu zaakceptowało taką formę wystąpienia, i to w najważniejszej w ciągu każdego roku sejmowej debacie budżetowej.

Skoro takie były początki, to trudno się dziwić, że po niespełna 1,5 roku koalicja SLD–PSL się rozpadła.

O rozpad koalicji po części obwiniano mnie i Janusza Wojciechowskiego. Obaj chcieliśmy, aby PSL skręciło w prawo. Wojciechowski był wicemarszałkiem Sejmu, ja już wówczas kierowałem klubem parlamentarnym. Jednak wiele rzeczy działo się bez naszego udziału. Pamiętam, jak siedziałem w studiu radiowym z przedstawicielem SLD, który w pewnym momencie powiedział, że my musimy za czymś głosować. Odpowiedziałem wtedy, że jesteśmy samodzielnym klubem i nic nie musimy, bo ustawa, o której była mowa, wykracza poza uzgodnienia koalicyjne. Zanim wróciłem z tego radia, już miałem telefon od wicepremiera Kalinowskiego, do którego zadzwonił wściekły premier Leszek Miller z pytaniem, co ten Kuźmiuk wyprawia. Zatem te stosunki między SLD a PSL od początku były napięte. Co jakiś czas na posiedzenia naszego klubu przychodzili ludzie z kierownictwa SLD i widzieli, jakie są nastroje.

Dlaczego były złe?

Coraz częściej nie zgadzaliśmy się na propozycje koalicjanta. Gdy doszło do historii z ustawą winietową, akurat byłem po posiedzeniu Prezydium Sejmu. Ustaliliśmy na nim porządek obrad, łącznie z debatą nad ustawą winietową. Po czym zostałem zaproszony na posiedzenie NKW i wyszedłem z niego z zaleceniem, żeby poprosić marszałka Marka Borowskiego z SLD o zdjęcie tego punktu z porządku obrad. Borowski powiedział, że agenda obrad jest ustalona i zmian nie będzie. No to zagłosowaliśmy przeciw temu projektowi. Ustawa upadła. Miller jeszcze próbował rozmawiać z Kalinowskim, ale dowiedział się, że klub jest nastawiony na nie i że nic już z tego nie będzie.

W tamtych czasach mówiono, że Kalinowski miał ostrą opozycję w klubie, która popychała go do coraz bardziej radykalnych decyzji.

Ta opozycja była czymś naturalnym, ponieważ akurat trwały negocjacje dotyczące warunków naszego przystąpienia do Unii Europejskiej, z których nasze środowisko było bardzo niezadowolone. Uzyskaliśmy zaledwie 25 proc. średnich dopłat unijnych dla naszych rolników, kontyngent mleka był śmiesznie niski. Holandia miała większe kwoty mleczne, choć nasze rolnictwo było kilkakrotnie większe. Była też sprawa okresów przejściowych na sprzedaż ziemi rolnej, na co SLD nie chciał się zgodzić. Dopiero gdy zagroziliśmy, że będziemy w referendum namawiać naszych wyborców do głosowania przeciw przystąpieniu do Unii Europejskiej, w sprawę włączył się prezydent Aleksander Kwaśniewski i przyjęliśmy ustawę, a w niej 12 lat okresu przejściowego na dostęp cudzoziemców do zakupów ziemi w Polsce.

Czyli Kalinowski nie miał z wami łatwo.

Najbardziej byliśmy źli na negocjatorów z SLD. Danuta Hübner uważała, że niezależnie, co wynegocjuje w obszarze rolnym, to i tak dla polskiego rolnictwa będzie lepiej, niż było. Podobną postawę prezentował wiceminister rolnictwa Jerzy Plewa. Straciliśmy wtedy posła Pęka, który na znak protestu odszedł z PSL do LPR. Dlatego w pewnym momencie uznaliśmy, że dalsze współrządzenie z SLD szkodzi Polsce, a PSL prowadzi pod próg wyborczy.

Gdy koalicja się rozpadła, Kalinowski stracił przywództwo w partii. PSL przejął Wojciechowski, a pan i Zdzisław Podkański zostaliście jego zastępcami. Po czym wszyscy trzej wystartowaliście do Parlamentu Europejskiego.

Przejęliśmy władzę w PSL w tragicznej sytuacji – partia była bez pieniędzy, z karami za złe rozliczenie wyborów z 2001 roku, a musieliśmy się przygotować do startu w wyborach europejskich. Uznaliśmy, że musimy dać swoje nazwiska na listy, bo gdyby PSL wtedy przegrało, to bardzo szybko stracilibyśmy władzę w partii. Zdobyliśmy cztery mandaty.

Dziennikarze kpili, że PSL wyeksportowało swojego prezesa i dwóch wiceprezesów do europarlamentu. Można się było spodziewać, że prędzej czy później dojdzie do puczu w partii.

Pierwszym sygnałem, że wydarzenia mogą się rozwinąć w tym kierunku, była decyzja Klubu Parlamentarnego PSL, że europosłowie nie mogą w nim zasiadać. Nasze przywództwo w PSL skończyło się, gdy Janusz Wojciechowski zaproponował, żebyśmy w wyborach prezydenckich poparli Zbigniewa Religę. Rada Naczelna pod przywództwem Kalinowskiego się na to nie zgodziła i wtedy Wojciechowski złożył rezygnację z funkcji. Nowym prezesem został Waldemar Pawlak, choć dopiero w trzecim głosowaniu. Obaj z Podkańskim również odeszliśmy z funkcji wiceprezesów, a potem zmieniliśmy frakcję w europarlamencie i zostaliśmy za to wykluczeni z partii.

Dlaczego to zrobiliście?

Bo uważaliśmy, że nasza obecność we frakcji Europejskiej Partii Ludowej to jest potężny błąd. Poza tym w kraju coraz częściej mówiło się o przyszłej koalicji PSL z Platformą Obywatelską. Osobiście uważałem, że Stronnictwo powinno było wejść w koalicję z PiS. Nasz program według ekspertów w 85 procentach pokrywał się z programem PiS, a w części rolniczej oba programy były wręcz tożsame.

W takiej sytuacji mniejsza partia zawsze może się obawiać, że zostanie połknięta przez większą, a PSL było mniejsze.

Mimo to uważaliśmy, że Stronnictwo powinno zastąpić Samoobronę w koalicji z PiS. Ale nasi koledzy nie chcieli o tym słyszeć. No to sami przeszliśmy do frakcji, w której było PiS. Wtedy koledzy nas wykluczyli z partii. Byliśmy jeszcze przez kilkanaście miesięcy w PSL Piast, a w 2008 roku obaj z Wojciechowskim, jak wielu kolegów, którzy także odeszli z PSL, zgłosiliśmy akces do PiS.

Jak wyglądał europarlament w pana pierwszej kadencji?

Przez pierwsze dwa lata byliśmy w EPP, a od lat obowiązywało niepisane porozumienie, że na czele Parlamentu Europejskiego stoi przedstawiciel albo EPP, albo frakcji socjalistycznej. W tamtej kadencji EPP jeszcze była prawdziwą chadecją, ale z czasem zaczęła skręcać w lewo. Gdy po pięciu latach przerwy wróciłem do europarlamentu, to ten zwrot był już bardzo widoczny. W wielu sprawach światopoglądowych EPP głosuje tak jak europejska lewica i liberałowie. Poza tym coraz bardziej widoczna jest dominacja Niemiec i Francji w UE. Pomysł, by znieść zasadę jednomyślności, choć ona obowiązuje już tylko w nielicznych przypadkach, i zastąpić ją głosowaniem większościowym, to nic innego jak oddanie władzy w UE już otwarcie Niemcom i Francuzom.

Czy w 2004 roku dominacja Niemiec i Francji w UE nie była taka silna?

Myśmy wtedy byli nowicjuszami w Unii Europejskiej i nie zwracaliśmy na to uwagi. Cieszyliśmy się z członkostwa, z tego, że korzystamy ze środków akcesyjnych, że były przyjmowane nasze programy sektorowe i regionalne. Natomiast pamiętam sprawę uchwały w 65. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Próbowaliśmy wtedy wymienić w tym dokumencie Niemców jako sprawców wybuchu wojny i spotkaliśmy się ze ścianą. Większość deputowanych się na to nie zgodziła. Wydawało się, że rozliczenia z wojną mamy za sobą, że Niemcy przyjęły na siebie odpowiedzialność, a nagle okazało się, że wymienienie tego kraju w tym historycznym kontekście, na poziomie europejskim jest niemożliwe. W tym Parlamencie – ponoć demokratycznym, otwartym itd. – odpowiedzialność Niemiec za wybuch wojny była tematem tabu.

Co pana jeszcze zaskoczyło w europarlamencie?

Że ci ludzi mają pełne usta słów o demokracji, równości, solidarności, ale gdy przychodzi co do czego, to ta strona lewicowo-liberalna nie ma żadnych oporów, by np. izolować w Parlamencie Europejskim grupę Tożsamość i Demokracja (ID). Ludzie z tej frakcji nie mogą zajmować żadnych stanowisk w komisjach, a przecież mają taki sam mandat społeczny jak inni europosłowie. Ten kontrast między tym, co się mówi, a tym, co się robi, jest coraz bardziej widoczny. Naszej pani premier Beacie Szydło, która osiągnęła najlepszy wynik wyborczy w Europie, również odmówiono stanowiska szefowej komisji zatrudnienia, choć komisja ta przypadała frakcji ECR z rozdziału metodą D’Hondta. Bez słowa wyjaśnienia.

Jest takie powszechne mniemanie, że duże kraje w UE mogą pozwolić sobie na więcej. Obserwował pan takie zjawiska?

Oczywiście. Nie o wszystkim wiemy, bo trzeba by śledzić każdą decyzję Komisji Europejskiej ale zupełnie niedawno wypłynęła sprawa pomocy publicznej udzielanej przez rządy w związku z pandemią. Takie decyzje przechodzą przez Margrethe Vestager, komisarza ds. konkurencji. Okazało się, że po dziewięciu miesiącach tego roku 90 proc. pomocy publicznej udzielonej przez wszystkie kraje członkowskie przypadło na dwa kraje – Niemcy i Francję.

To są dwie największe gospodarki Unii Europejskiej.

To prawda, ale odpowiadają za 40 proc. unijnego PKB, podczas gdy pomoc publiczną udzieliły dużo większą niż ich potencjał gospodarczy. Moim zdaniem komisarz Verstager nadużyła swojego stanowiska, rujnując wolną konkurencję. Na dodatek Niemcy zapowiedziały kolejnych 200 miliardów euro pomocy dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw, które mają zniwelować skutki wzrostu cen gazu. I jak sądzę, to także zostanie zaakceptowane. A przecież po to pomoc publiczna przechodzi przez Komisję Europejską, żeby przestrzegane były zasady proporcjonalności i solidarności. Zadałem pytanie w tej sprawie komisarz Verstager i uzyskałem wymijającą odpowiedź – że to jest pomoc udzielana w pakietach, część ma charakter zwrotny, że jest to związane z sytuacją covidową itd. Tak jakby w innych krajach nie było covidu. Pani komisarz nie dopilnowała zasad nie dlatego, że nie wiedziała o dysproporcjach, tylko dlatego, że nie chciała ingerować w propozycje Niemiec i Francji.

Jeden przykład jeszcze o niczym nie świadczy.

Mam kolejne. Niemcy pospiesznie budują pływające gazoporty, bo znalazły się w tragicznej sytuacji, jeżeli chodzi o możliwość pozyskania gazu. Ale czy myśli pani, że budowa tych gazoportów odbywa się w zgodzie z normami środowiskowymi? Nie. Ta budowa odbywa się w trybie nadzwyczajnym, bez badania jej wpływu na środowisko. Ale to są Niemcy, zatem nikt nie protestuje. Kolejny przykład to negocjacje w sprawie perspektywy budżetowej na lata 2021–2027. Wiadomo było, że wtedy z UE odchodzi Wielka Brytania, a wraz z nią znikną rabaty w składkach, których Unia udzielała Brytyjczykom. Proponowano, żeby w takim razie znieść pozostałe rabaty, które wytargowały sobie bogate państwa, m.in. Francja, Niemcy, Austria, Holandia. Myśli pani, że tak się stało? Skąd, rabaty dla najbogatszych pozostały. Coraz mniej jest solidarności w Unii Europejskiej, a egoizm zaczyna ją rozsadzać od środka.

Czytaj więcej

Jacek Kloczkowski: Polska polityka w rytmie awantur dnia

A czy pamięta pan atmosferę panującą w Parlamencie Europejskim podczas brexitu? Czy ktokolwiek chciał zatrzymać Brytyjczyków w Unii Europejskiej?

Nasza frakcja ECR, a w niej PiS, bardzo tego chcieliśmy. Namawialiśmy także inne kraje, żeby o to zabiegały. Moim zdaniem Donald Tusk jako przewodniczący Rady Europejskiej zrobił niewiele, by zatrzymać Wielką Brytanię w Unii Europejskiej. Ówczesny premier Wielkiej Brytanii postawił kilka warunków, których spełnienie pozwoliłoby mu powiedzieć własnemu społeczeństwu, że dzięki niemu Komisja Europejska zgadza się np. na to, żeby część kompetencji została w państwach narodowych. Jego stanowisko nie spotkało się ze zrozumieniem – ani w Komisji, ani w Radzie Europejskiej. Moim zdaniem Donald Tusk, który był wówczas szefem Rady Europejskiej, działał w interesie krajów, które chciały odejścia Brytyjczyków. Wielka Brytania jako druga gospodarka europejska, zawsze zdystansowana wobec zacieśniania integracji, Niemcom i Francuzom nie odpowiadała.

W związku z wojną w Ukrainie dużo się mówi o lobbingu Rosjan w Unii Europejskiej. Czy to było widoczne zjawisko?

Nie ulega wątpliwości, że rosyjski lobbing był prowadzony przez organizacje o charakterze ekologicznym i przyczynił się do tego, że Unia Europejska postanowiła zostać liderem zmian klimatycznych – wypchnąć węgiel i atom jako źródła energii, a zastąpić je gazem. Wiadomo, że w naszym regionie Rosja dominowała na rynku gazu. Uważam, że w tym kontekście jakaś komisja śledcza powinna się przyjrzeć działalności różnych organizacji ekologicznych, które za tymi rozwiązaniami lobbowały. Ba, komisarz Frans Timmermans jeszcze w grudniu ubiegłego roku, gdy Rosjanie doprowadzili do dziesięciokrotnego wzrostu cen gazu na rynkach europejskich, wyprzedając zapasy tego surowca z magazynów, bo Niemcy wyzbyli się swoich magazynów na rzecz Gazpromu, publicznie bronił i Rosjan, i Gazpromu. Opowiadał, że Gazprom wywiązuje się ze swoich obowiązków i absolutnie nie stosuje praktyk monopolistycznych. A o wzroście cen mówił, że jest mała podaż, duży popyt, zatem cena musi rosnąć. Teraz nie przyznaje się do tych wypowiedzi. Zresztą wszyscy zwolennicy dobrych relacji z Rosją w instytucjach europejskich chcą się za wszelką cenę przemalować. Dziś obrońców Rosji w PE praktycznie już nie ma.

Plus Minus: Był pan wiceprezesem PSL, ministrem w rządzie SLD–PSL, szefem klubu ludowców w Sejmie. W PiS jest pan jednym z europosłów. Nie żałuje pan rozstania z ruchem ludowym?

Miałem na początku takie myśli, że być może zbyt szybko zrezygnowaliśmy z partii, że się poddaliśmy, a trzeba było walczyć o PSL. Ale w momencie, gdy oni nie chcieli pójść do koalicji z PiS, uznaliśmy, że to już nie ma sensu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi