Bogusław Grabowski: Dzisiejsze długi będą spłacać nasze dzieci i wnuki

Mamy gospodarkę o wiele bardziej zrujnowaną, niż się to społeczeństwu wydaje. Inflacja nie będzie spadała, skoro od 1 stycznia o 14 proc. zostaną podniesione wynagrodzenia, a w marcu będziemy mieli prawie 14-procentową waloryzację rent i emerytur. My dopiero jesteśmy na etapie rozkręcania inflacji - mówi Bogusław Grabowski, ekonomista, członek pierwszej Rady polityki pieniężnej.

Publikacja: 16.12.2022 10:00

Bogusław Grabowski: Dzisiejsze długi będą spłacać nasze dzieci i wnuki

Foto: Piotr Waniorek/Forum

Plus Minus: Obserwuje pan publiczne kłótnie w Radzie Polityki Pieniężnej. Co pan o tym sądzi?

Przyznam, że dla mnie to jest nie do pomyślenia. Pięciu członków Rady podpisało się pod pismem straszącym prokuratorem pozostałą trójkę, dochodzi do ograniczenia dostępu do informacji, do niezwoływania posiedzeń Rady mimo regulaminowego wniosku trzech członków. Wszystko to obniża autorytet RPP i samego prezesa NBP, który na dodatek naraża się na zarzut przekraczania swoich kompetencji. Poprzez takie działania prezes NBP nie zmieni poglądów tych trzech członków Rady desygnowanych przez Senat ani sposobu ich głosowania. Nie zmusi ich też do ograniczenia udziału w debacie publicznej, do czego mają prawo wszyscy członkowie wszystkich kolegialnych ciał we wszystkich bankach centralnych świata.

Zasiadał pan w pierwszej Radzie Polityki Pieniężnej. Czy tamta Rada była jednomyślna?

To był okres, kiedy większość ludzi uczestniczących w życiu publicznym miała za cel modernizację kraju i wprowadzanie go na wyższy poziom cywilizacyjny. Teraz mamy proces deptania wszystkich osiągnięć poprzedniego okresu i niszczenia instytucji, również NBP. Gdy po raz pierwszy została powołana RPP, w 1998 roku, na podstawie nowej konstytucji, to w Polsce mieliśmy inflację powyżej 14 proc., utrzymującą się uporczywie od lat i najwyższą w Europie Wschodniej. Mieliśmy usztywniony kurs walutowy i to on miał tę inflację obniżać poprzez pełzającą dewaluację złotego. Nie mieliśmy czegoś takiego jak stopa procentowa jako instrument banku centralnego. Nie mieliśmy prawie w ogóle kredytów hipotecznych na rynku, bo mało kto chciał się zadłużać przy oprocentowaniu rzędu 21 proc. W ciągu naszej kadencji obniżyliśmy inflację do 2 proc., ustaliliśmy cel inflacyjny, doprowadziliśmy do upłynnienia kursu walutowego, co było wspólną decyzją z rządem, wprowadziliśmy gospodarkę rynkową w zakresie bankowości centralnej i polityki pieniężnej. A ponieważ w Polsce nikt nie miał zielonego pojęcia o tym, co robiliśmy – od strony teoretycznej i praktycznej – to jeszcze organizowaliśmy szkolenia dla pracowników banku centralnego, dziennikarzy, analityków, ekonomistów. Krótko mówiąc, zbudowaliśmy system, w ramach którego działały wszystkie kolejne RPP.

Czytaj więcej

Barbara Nowacka: Miller i Palikot nie umieli się pohamować

No dobrze, ale czy były spory?

Ojej, jeszcze jakie. Pierwsza decyzja Rady, która zakazała operacji otwartego rynku, czyli sprzedaży papierów wartościowych banku centralnego o terminie wykupu dłuższym niż miesiąc, spotkała się z pisemnym protestem całego zarządu NBP. Ówczesna prezes Hanna Gronkiewicz-Waltz głosowała przeciwko tej decyzji. W uchwale zarządu NBP napisano m.in., że Rada prowadzi kraj do katastrofy, zaleje rynek nadpłynnością złotego, inflacja wybuchnie ze zdwojoną siłą. Nic takiego nie nastąpiło. Kolejny powód do sporu to był plan finansowy NBP, który miała zatwierdzić RPP. A ja przed objęciem stanowiska w Radzie byłem prezesem niedużego banku komercyjnego – Petrobanku. Plan finansowy NBP liczył chyba cztery strony, a w moim Petrobanku kilkadziesiąt stron, mimo że suma bilansowa mojego banku to był 1 promil sumy bilansowej NBP. Dlatego wniosłem o zdjęcie tego punktu z porządku obrad do czasu przygotowania prawidłowego budżetu.

To ostro pan sobie poczynał.

W następnym tygodniu mieliśmy już 100-stronicowy projekt budżetu NBP. Zatem były kłótnie i wewnątrz RPP, i między nami a urzędnikami NBP. Ale mniej więcej po roku mieliśmy już pełne poparcie pani prezes Gronkiewicz-Waltz. No i mieliśmy osiągnięcia, np. w zakresie upłynnienia kursu walutowego, którą to operację Międzynarodowy Fundusz Walutowy uznał za wzorcową.

Dwa miesiące kłóciliśmy się o to, czy cel inflacyjny w Polsce powinniśmy ustalić na 2 proc., tak jak we wszystkich bankach centralnych, czy na 2,5 proc. A ustaliliśmy 2,5 dlatego, że mieliśmy wtedy jeszcze transformacyjne przyczyny inflacji. Chcieliśmy dać większy bufor gospodarce, bo koszty społeczne obniżania inflacji są największe, gdy się ją zbija poniżej 5 proc. Obniżka z 10 proc. do 5 proc. jest zdecydowanie mniej kosztowna dla społeczeństwa i gospodarki.

Ale tych sporów chyba było więcej? Pamiętam kwestię utrzymywania wysokich stóp procentowych, która budziła sprzeciw rządu Leszka Millera.

Kwestia stóp procentowych była niesamowicie drażliwa i chyba trudno by mi było wymienić zwolenników tamtej naszej polityki. Największym problemem była aprecjacja złotówki. Tysiące ludzi przychodziły pod NBP protestować przeciwko naszym decyzjom. Rada Naczelna PSL przyjęła nawet uchwałę stwierdzającą, że RPP poprzez swoje decyzje zlikwidowała 1 mln 300 tys. miejsc pracy, że zabija polski eksport. Niezależność jest po to, żeby nie zwracać na to uwagi, jeżeli jest się święcie przekonanym, iż ma się rację. My mieliśmy rację, a oni wszyscy powinni się wstydzić tamtej krytyki.

Dlaczego?

Sprowadziliśmy inflację do 2 proc., dzięki czemu przez ponad 20 lat rozwijały się kredyty hipoteczne w Polsce. Miliony młodych ludzi mogły kupić mieszkania, wyprowadzić się od rodziców, założyć rodziny. To były społeczne skutki naszej polityki.

20 proc. bezrobocia to też był społeczny skutek waszej polityki.

Chcę zwrócić uwagę, że – po pierwsze – zdecydowana większość ówczesnego bezrobocia wynikała z transformacji, w wyniku której upadały przedsiębiorstwa. Przez cały okres komunizmu inwestycje wyglądały tak jak obecna inwestycja w elektrownię w Ostrołęce, czyli były bez sensu. I faktycznie to wszystko upadało. Po drugie – zostaliśmy powołani w 1998 roku, a dziesięć miesięcy później mieliśmy największy kryzys w naszej części Europy, czyli ogłoszenie niewypłacalności Rosji. Nasz handel zagraniczny był w znacznej części zorientowany na wschód. Nie byliśmy wtedy jeszcze członkiem Unii Europejskiej i nie mieliśmy szansy na złagodzenie tego szoku wynikającego z utraty rynków w Rosji. Trzeba też pamiętać, że w tamtych latach na rynek pracy co roku wchodziło ok. 200 tys. ludzi więcej, niż z niego odchodziło, bo dorosłe życie rozpoczynał wtedy wyż demograficzny z przełomu lat 70. i 80. Nie wiem, co można było zrobić, żeby w takich warunkach bezrobocia nie było. Wzrost bezrobocia i tak był łagodzony programem wcześniejszych emerytur, na które ludzie przechodzili, schodząc z rynku pracy.

Czy wysokie stopy procentowe przyczyniły się do wzrostu bezrobocia czy nie?

Oczywiście, że tak. Ale to była racjonalna polityka. Jeżeli na skutek wysokiej inflacji utrwalają się oczekiwania płacowe, to jedynym sposobem ich przełamania jest doprowadzenie do takiego bezrobocia, które powstrzyma ludzi przed żądaniem podwyżek. Mechanizmu miękkiego lądowania w takiej sytuacji nie ma. Przypomnę, że wtedy wszystkie umowy wynajmu mieszkań, nieruchomości, kontrakty handlowe były denominowane w walutach obcych, konkretnie w dolarze. Nikt nie miał zaufania do złotego. W takiej sytuacji nie ma innego sposobu, jak obniżyć tak dalece popyt, by producenci i usługodawcy odeszli od mechanizmów indeksacyjnych, nawet godząc się na realne straty. To dopiero doprowadziło do obniżenia inflacji. Wiem, że teraz nie można sobie tego wyobrazić, bo każdy, kto miał w 1998 roku mniej niż 20 lat, w ogóle nie wie, o czym mówię.

Bo nie doświadczył inflacji na własnej skórze?

Oczywiście. W 2019 roku po wyborach parlamentarnych na posiedzeniu senackiej komisji pracującej nad budżetem przestrzegałem przed wzrostem inflacji. Mówiłem: nie podwyższacie stóp procentowych, doprowadzicie do inflacji, a w ślad za tym do takiego poziomu stóp procentowych, że będzie tragedia. Przedstawiciele RPP patrzyli na mnie jak na raroga. Stopy procentowe powinny być dużo wyższe, niż są, i nie powinno być żadnych wakacji kredytowych. Czy pani sobie wyobraża, co by się działo z kredytami, nie tylko hipotecznymi, gdyby stopy były wyższe? Tak na marginesie, wymyśliliśmy sobie jakąś uprzywilejowaną klasę posiadaczy kredytów hipotecznych i nad nimi się litujemy. Opiekunowie osób niepełnosprawnych żyją w kompletnej nędzy i nikt się nimi nie zajmuje, a płaczemy nad właścicielami mieszkań na kredyt. A wie pani dlaczego? Bo opiekunów osób niepełnosprawnych jest 250 tysięcy, a kredyty hipoteczne obciążają 2,5 mln gospodarstw, zatem stanowią problem społeczny, a więc i polityczny.

Jeżeli ktoś nie przeżył inflacji, to nie wie, jakie są jej skutki?

Oczywiście. Bo co innego wiedzieć, a co innego doświadczyć. My w tej chwili nie mamy w Polsce żadnego dyrektora finansowego, w jakiejkolwiek firmie, który za swojego dorosłego życia obserwowałby skutki wzrostu stóp procentowych. Od 1998 roku, kiedy została powołana pierwsza RPP, stopy procentowe były obniżane. Robiliśmy to wolniej, niż inni się domagali, bo chcieliśmy raz na zawsze wykorzenić inflację z gospodarki, ale obniżaliśmy. A co się dzieje teraz? Ledwie RPP zaczęła podnosić stopy procentowe, rząd po pięciu miesiącach ogłosił wakacje kredytowe.

Pan uważa, że to źle?

Przede wszystkim nigdy nie dopuściłbym do tego, żeby 2,5 mln gospodarstw domowych miało kredyty hipoteczne o zmiennej stopie procentowej.

Stałych stóp procentowych banki w zasadzie nie oferowały.

Właśnie o tym mówię. A kto jest za to odpowiedzialny?

Banki, które stawiały klientów przed alternatywą: bierzesz taki kredyt albo nie bierzesz go wcale?

Nie. Odpowiedzialne jest państwo, które mogło ingerować w proces udzielania kredytów.

Zatem zmienna stopa procentowa to wina państwa? A to, że w 2007 roku mieliśmy boom na kredyty tzw. frankowe, to też jest wina państwa?

Ależ oczywiście. Temu, że one się tak rozprzestrzeniły, winien był nadzór bankowy i komitet stabilności finansowej.

Czyli państwo zawiodło w 2007 roku, a teraz zawiodło po raz drugi?

Tak. Państwo jest winne temu, że dopuściło do takiej sytuacji. Nie ma drugiego takiego kraju w OECD, który ma prawie 100 proc. kredytów hipotecznych na zmiennej stopie procentowej.

Czytaj więcej

Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska: Elity polityczne są na równi pochyłej

Dlaczego państwo zawiodło?

Dlatego, że ma beznadziejnych urzędników, których powołujemy do wypełniania funkcji m.in. kontrolnych.

Zasiadając w RPP, był pan częścią tego państwa. Poczuwa się pan do winy?

Nie, bo konstytucyjnym obowiązkiem RPP jest dać gospodarce stabilny pieniądz i myśmy to zrobili. Ale są inne organy państwa, które powinny się poczuwać do odpowiedzialności: Komisja Nadzoru Finansowego, Ministerstwo Finansów, prezes NBP, który wchodzi w skład komitetu stabilności finansowej. To oni nie wykonywali swoich podstawowych obowiązków nadzorczych i za to powinni być rozliczeni. Dopuścili do tego, że sektor bankowy udzielił setek tysięcy ryzykownych kredytów frankowych. Ale to jest nic, bo jeszcze gorsze są te o zmiennej stopie procentowej, gdyż ich wartość jest pięciokrotnie większa i dotyczą pięciu razy więcej gospodarstw domowych.

Nasz nadzór finansowy nieustannie popełniał błędy?

Oczywiście. Konkretnie od momentu, gdy rozpoczął się boom na kredyty hipoteczne. Co gorsza, nawet gdy już było wiadomo, co się dzieje, to też nie było reakcji. Jesteśmy dziś jedynym krajem w Europie, który ma potężny problem z rozstrzygnięciami sądowymi dotyczącymi kredytów hipotecznych we frankach, bo nikt nie kiwnął palcem, żeby go rozwiązać.

Ani rząd PO, ani PiS nie chciał zająć się sprawą. A Jarosław Kaczyński powiedział frankowiczom: idźcie do sądu. No to poszli.

Dokładnie. Każdy ma swoją odpowiedzialność. W pierwszej kolejności to jest Komisja Nadzoru Finansowego, która dała plamę przy kredytach frankowych. Co gorsza, widząc, co się dzieje na rynku kredytów frankowych, dopuściła do udzielania kredytów 2 milionom gospodarstw na zmienną stopę procentową w czasach, gdy oprocentowanie wynosiło 0,1 proc. Jedynym instrumentem, którym dysponuje RPP, jest stopa procentowa. Tymczasem Rada nie może tego instrumentu wykorzystywać ze względu na koszty społeczne. Na dodatek z tego tytułu, że ludzie płacą więcej za kredyty udzielone w przeszłości, inflacja wcale nie spada. Stopy procentowe podwyższa się po to, żeby powstrzymać potencjalnych kredytobiorców przed zadłużaniem się. A jak możemy powstrzymywać udzielanie nowych kredytów, skoro mamy w tyle głowy, że rykoszetem uderzy to w miliony gospodarstw już zadłużonych?

Mówił pan, że najbardziej kosztowne jest obniżanie inflacji poniżej 5 proc. Czy musimy w takim razie zbijać tę inflację do celu inflacyjnego, czyli tych 2,5 proc?

Oczywiście, bo jeżeli tego nie zrobimy, to się nie będziemy rozwijać. Im wyższy poziom inflacji, tym trudniejsze jest prowadzenie działalności gospodarczej. Przy czym najbardziej cierpią małe firmy. W jaki sposób właściciel np. warsztatu samochodowego w Pułtusku ma przewidzieć, jakie będą ceny najróżniejszych materiałów? Nie ma przecież własnych analityków, którzy by mu to oszacowali. Zatem podejmuje decyzje w ciemno, a to oznacza, że może zbankrutować, więc często nie podejmuje decyzji biznesowej w ogóle. Jeżeli utrwalimy inflację, powiedzmy, na poziomie 7 proc., to będziemy mieli o wiele wolniejszy wzrost gospodarczy. Musi być stabilność makroekonomiczna, niska inflacja, stabilny kurs złotego, żeby przedsiębiorcy mogli podejmować trafne decyzje inwestycyjne. Swoją drogą pokolenie, które teraz dominuje w życiu publicznym, jest skrajnie niepatriotyczne i pozbawione empatii.

Dlaczego?

Bo uważa, że lepiej się zadłużać i dzięki temu modernizować kraj. Przecież te długi będą musiały spłacać nasze dzieci i wnuki. Najpierw mieliśmy pandemię i na koszt przyszłych pokoleń chroniliśmy przedsiębiorstwa i miejsca pracy. Potem wybuchła wojna i rządzący mówią, trzeba się zbroić – znowu na koszt naszych dzieci i wnuków. Dawniej Polacy, gdy się mieli zbroić, to oddawali na ten cel swoje oszczędności, a nawet biżuterię. A my nie chcemy ponosić żadnych dodatkowych kosztów. Wszystko zrzucamy na przyszłe pokolenia. A robi to pokolenie, które odziedziczyło majątek wypracowany w komunizmie. Współczesny młody człowiek musi sobie mieszkanie kupić, a w PRL mieszkania się dostawało za ułamek wartości, po 1989 roku zaś całe pokolenie się na tym majątku uwłaszczyło. Nie dość, że zostało wyposażone w majątek wypracowany w przeszłości, to jeszcze nie chce ponosić na bieżąco kosztów nieprzewidzianych zdarzeń.

Co z tego wynika?

Ta postawa społeczeństwa ma ogromny wpływ na polityków. Żadna partia nie powie: musimy ponosić koszty epidemii i wojny, czyli musimy płacić wyższe podatki. Społeczeństwo zostało przyzwyczajone do sytuacji, że nie płaci za nic. Młodsze ode mnie pokolenie ekonomistów nie zna czasów, gdy poziom dochodów się nie zwiększał albo nawet spadał, bo od 1989 roku cały czas poziom zamożności Polaków się podnosił. Polska jest drugą po Chinach gospodarką pod względem wzrostu zamożności społecznej i majątku. A najgorsze jest to, że wobec takiej postawy partie polityczne w walce o władzę nie mówią wyborcom bolesnej prawdy. Wolą im schlebiać. Nie mogę słuchać tego, jak od PiS po partie lewicowe wszyscy krzyczą, że państwo nie działa, bo w Orlenie są horrendalne marże.

To nie jest prawda?

Przecież to jest spółka prawa handlowego, notowana na giełdzie, a cała klasa polityczna jak jeden mąż domaga się, żeby państwo ręcznie nią sterowało i wymuszało obniżenie marż, bo społeczeństwo oczekuje obniżenia cen benzyny. Taka zmiana świadomości społecznej i uległość klasy politycznej może doprowadzić do naprawdę poważnych perturbacji, bo nikt nie chce się narażać na krytykę. Tymczasem zamiast narzekać na Orlen, że ma potężne zyski, należy powiedzieć, kto dopuścił do tego, że doszło do zmonopolizowania rynku hurtowego benzyny.

W takim razie, czy możemy narzekać na banki, że nie chcą udzielać kredytów na stałe oprocentowanie? To też są spółki prawa handlowego.

Możemy, bo tutaj sytuacja jest inna. Banki tak przeszarżowały, że po tyłku dostali nie tylko klienci, ale i one same.

Czyli jednak bankierzy to banksterzy?

Oczywiście. Klientów indywidualnych nabili w kredyty frankowe, a korporacyjnych w opcje walutowe. I za każdym razem wszystkie ryzyka przerzucali na klienta. Bankami kieruje pazerność, żądza zysku – od najwyższego poziomu aż do poziomu sprzedaży. Nie można powiedzieć: niech robią, co chcą, tylko trzeba to ograniczać i nie bać się krytyki. Gdy my w RPP prowadziliśmy ostrą politykę antyinflacyjną, byliśmy powszechnie krytykowani. Dwukrotne z inicjatywy SLD Sejm głosował w sprawie RPP, próbując ograniczyć naszą niezależność lub wpisać do naszych zadań np. to, że mamy dbać o rozwój gospodarczy. Posłowie bardzo się irytowali, że – jak mówili – „niedemokratyczne ciało” ma tak duży wpływ na gospodarkę. Trzeba było zdecydowanej reakcji premiera Jerzego Buzka, żeby nie doszło do zmian, które zresztą część AWS chętnie by poparła. Skończyło się na tym, że nam obniżyli o jedną trzecią wynagrodzenia. A teraz, jaka jest perspektywa przy klasie politycznej schlebiającej gustom wyborców i przy ostrych podziałach politycznych?

Czytaj więcej

Jacek Kloczkowski: Polska polityka w rytmie awantur dnia

Jaka?

Nie widzę pozytywnego scenariusza. Dużo można zrobić, jeżeli jest odpowiednia wiedza społeczna, świadomość zagrożeń i przyzwolenie na program naprawczy. A my mamy gospodarkę o wiele bardziej zrujnowaną, niż się to społeczeństwu wydaje. Dlatego nie jest w stanie zaakceptować środków zaradczych. Jest nieświadome zagrożeń. A każdy polityk, który zechciałby uświadomić społeczeństwo, zostałby przez nie odrzucony. Proszę mi wierzyć, inflacja nie będzie spadała, skoro od 1 stycznia o 14 proc. zostaną podniesione wynagrodzenia, a w marcu będziemy mieli prawie 14-procentową waloryzację rent i emerytur. Te skokowe zwyżki emerytur i płac będą dotyczyły milionów ludzi. My dopiero jesteśmy na etapie rozkręcania inflacji.

Donald Tusk, który idzie po władzę, mówi o 20-procentowej podwyżce dla wszystkich w sferze budżetowej.

I bardzo dobrze, że tak mówi. Jeżeli ktoś chce zmieniać Polskę, bo uważa, że PiS doprowadził nas do katastrofy, to może to zrobić, tylko obejmując władzę. Zatem skoro może zdobyć władzę, mówiąc A, a mówiąc B – nie, to powinien mówić A.

A co powie, jak już obejmie władzę? Kłamałem?

Niech sobie wymyśli, co ma powiedzieć. Od tego są różne socjotechniki. A przede wszystkim opozycja powinna powoływać komitety audytowe, które określą faktyczny stan gospodarki. Na ich miejscu już bym to robił, bo później nie będzie na to czasu.

Plus Minus: Obserwuje pan publiczne kłótnie w Radzie Polityki Pieniężnej. Co pan o tym sądzi?

Przyznam, że dla mnie to jest nie do pomyślenia. Pięciu członków Rady podpisało się pod pismem straszącym prokuratorem pozostałą trójkę, dochodzi do ograniczenia dostępu do informacji, do niezwoływania posiedzeń Rady mimo regulaminowego wniosku trzech członków. Wszystko to obniża autorytet RPP i samego prezesa NBP, który na dodatek naraża się na zarzut przekraczania swoich kompetencji. Poprzez takie działania prezes NBP nie zmieni poglądów tych trzech członków Rady desygnowanych przez Senat ani sposobu ich głosowania. Nie zmusi ich też do ograniczenia udziału w debacie publicznej, do czego mają prawo wszyscy członkowie wszystkich kolegialnych ciał we wszystkich bankach centralnych świata.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi