Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska: Elity polityczne są na równi pochyłej

Nowa Lewica chciałaby wymazać historię SLD, choć była to formacja, która dwukrotnie wygrała wybory i sprawowała władzę. Można jej osiągnięcia krytykować, można dyskutować, dlaczego przegraliśmy wybory w 2005 roku, ale kto nie chce pamiętać własnej historii, błędów, które zostały popełnione, i wyciągać z nich wniosków, ten daleko nie zajedzie - mówi dr hab. Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska, politolog.

Publikacja: 25.11.2022 17:00

– Moje doświadczenia dotyczą dwóch kadencji sejmowych – II i IV. W obu przypadkach Sojusz był partią

– Moje doświadczenia dotyczą dwóch kadencji sejmowych – II i IV. W obu przypadkach Sojusz był partią rządzącą. Pracy w opozycji nie zaznałam, za to wiem na pewno, że praca posłanki partii rządzącej to ciężka harówka – wspomina Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska (w sali sejmowej, październik 2003 r.)

Foto: Maciej Macierzyński/Reporter

Plus Minus: Przez lata należała pani do SLD, ale do Nowej Lewicy pani nie przystała. Dlaczego?

Dlatego, że moje doświadczenia, które miałam w trakcie tworzenia się nowego ugrupowania, były na tyle zniechęcające, że postanowiłam nie wstępować do nowej partii.

Co panią tak zbulwersowało?

Najbardziej dotknęło mnie odcięcie się od dorobku SLD, tak jakby do 2019 roku Sojuszu i nas wszystkich w nim działających w ogóle nie było. Próbowałam dyskutować na ten temat na gremiach statutowych, ale spotykałam się ze ścianą. Dla mnie było to na tyle trudne doświadczenie, że postanowiłam porzucić działalność polityczną.

Z tego samego powodu odszedł z Nowej Lewicy Leszek Miller, który był premierem, twórcą SLD i jego liderem. Koledzy postanowili go wymazać gumką myszką?

Większość z nas została w ten sposób wymazana. Wydarzeniem, które niedawno mnie zasmuciło, było spotkanie kobiet lewicy w Toruniu. Przypadkiem natknęłam się na telewizyjną relację z tego spotkania. Parlamentarzystki z Klubu Lewicy opowiadały o swojej działalności politycznej, przy czym ani razu nie wspomniano o posłankach, które działały na lewicy od 1989 roku i miały znaczący dorobek w kwestii równości, praw kobiet, praw osób LGBT itd. Zupełnie nic. Tak jakby na naszej scenie politycznej nie było senator Doroty Kempki, posłanek Anny Bańkowskiej, Danuty Waniek, Joanny Senyszyn, Jolanty Banach czy Izabeli Sierakowskiej. Panie parlamentarzystki z lewicy położyły tamę między tym, co było do roku 2019, i tym, co było później. Choć ten dorobek po 2019 roku jest więcej niż mizerny.

Sojusz był partią bez korzeni, do dorobku Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie chciał nawiązywać, a innej historii nie miał. Z tego, co pani mówi, wynika, że Nowa Lewica jest znowu partią bez korzeni.

Mam wrażenie, że Nowa Lewica chciałaby wymazać historię SLD, choć była to formacja, która dwukrotnie wygrała wybory i sprawowała władzę. Można jej osiągnięcia krytykować, można dyskutować, dlaczego przegraliśmy wybory w 2005 roku, ale kto nie chce pamiętać własnej historii, popełnionych błędów, i wyciągać z nich wniosków, ten daleko nie zajedzie. Dobrze życzę kolegom z Nowej Lewicy. Chciałabym, żeby byli na tyle silni, ich postulaty na tyle atrakcyjne, a dorobek legislacyjny – który na razie nie jest imponujący – na tyle bogaty, że kiedyś wygrają wybory i będą mogli rządzić lub współrządzić.

To pomówmy o tej historii. Weszła pani do Sejmu II kadencji. SLD wygrał wtedy wybory na fali rozczarowania rządami solidarnościowymi. Jak pani wspomina to pierwsze zderzenie z Sejmem?

Moje doświadczenia dotyczą dwóch kadencji sejmowych: II i IV. W obu przypadkach Sojusz był partią rządzącą. Pracy w opozycji nie zaznałam, za to wiem na pewno, że praca posłanki partii rządzącej to ciężka harówka. W polu moich zainteresowań były kwestie światopoglądowe, wyznaniowe i związane ze służbami mundurowymi. Przez II kadencję, czyli w latach 1993–1997, pracowaliśmy nad konkordatem, podpisanym przez rząd Hanny Suchockiej już po jego upadku. Moim zdaniem odwołany rząd nie powinien był podpisywać konkordatu, ale postawiono nas przed faktem dokonanym. Rozpoczęła pracę sejmowa Komisja Konkordatowa – pamiętam awanturę, która wybuchła po tym, gdy komisja przegłosowała, że umowa z Watykanem jest zgodna z konstytucją. A przypominam, że wtedy nie było jeszcze konstytucji z 1997 roku, tylko obowiązywała tzw. mała konstytucja. Na dodatek decyzja w tej sprawie zapadła znienacka. Pracowaliśmy nad różnymi kwestiami zapisanymi w konkordacie, gdy na jednym z posiedzeń przewodniczący komisji Zbigniew Siemiątkowski, z naszego Klubu SLD, postawił wniosek o rozstrzygnięcie, czy konkordat jest zgodny z konstytucją. I to zostało przegłosowane.

Czytaj więcej

Krzysztof Łapiński: Wyborów nie wygrywa się w wielkich miastach

Dlaczego Siemiątkowski postawił taki wniosek?

Nie mam pojęcia. To było pierwsze zdarzenie, które wywracało do góry nogami wszystko, co sądziliśmy i mówiliśmy o konkordacie i o pracy nad nim. Po tym głosowaniu jedna z posłanek po zakończeniu obrad komisji rzuciła do Zbyszka: „Siemiątkowski, urwę ci ja…”. Wściekłość w naszym klubie była duża. Sejm RP (to był 1995 rok) w głosowaniu nie podzielił wówczas stanowiska komisji i uznał, że konkordat jest niezgodny z konstytucją. Mam przekonanie, że gdybyśmy w 1993 r. wiedzieli choć połowę tego, co dziś wiemy na temat zachowań kleru katolickiego na świecie i w Polsce w stosunku do dzieci i młodzieży, to z pewnością konkordat nie zostałby przyjęty, niezależnie od faktu, że na Tronie Piotrowym zasiadał Polak.

Czy na posiedzeniu klubu pytaliście, kto podjął tę decyzję? Bo przecież Siemiątkowski na własną rękę tego nie zrobił.

Nie pamiętam, żeby na posiedzeniu klubu była jakakolwiek rozmowa na ten temat, choć kobiety z SLD uważały, że było to zachowanie nie do przyjęcia. Co nie zmienia faktu, że wiele świadczyło o tym, iż konkordat prędzej czy później wejdzie do porządku prawnego i w związku z tym należy dokonać zmian w polskim ustawodawstwie. Np. przegłosowany w Komisji Konstytucyjnej zapis art. 25 ust. 4 mówiący o tym, że: „Stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim określają umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy”. Dlatego powołano komisje sejmowe, których zadaniem było dokonanie zmian w ustawodawstwie w taki sposób, aby zrównać sytuację prawną Kościołów i związków wyznaniowych w związku z zapisami zawartymi w konkordacie. W II kadencji uchwalaliśmy wiele ustaw o stosunku państwa m.in. do luteranów, kalwinów, zielonoświątkowców, baptystów, Adwentystów Dnia Siódmego, metodystów i mariawitów. Także o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Wszystkim tym Kościołom i związkom wyznaniowym należało w myśl konstytucyjnej zasady, że „Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione”, przyznać te same uprawnienia dotyczące np. cmentarzy, pochówków, małżeństw.

A jak to się stało, że weszła pani do rządu?

Otrzymałam propozycję od premiera objęcia stanowiska wiceszefowej MSWiA i zajęcia się stosunkami państwo–Kościół. Była to bardzo ciekawa propozycja, bo przecież uczestniczyłam w procesie legislacyjnym, zatem znałam argumenty zarówno rządu, jak i Kościołów w tych sprawach. Teraz miałam się zająć wdrażaniem tego, co wcześniej uchwalałam. Miałam obawy, czy sobie poradzę ze względu na krótkie doświadczenie parlamentarne, ale postanowiłam podjąć to wyzwanie. A to był taki czas, zaraz po reformie centrum administracyjnego, kiedy po raz pierwszy w kierownictwie MSWiA znalazły się dwie kobiety – Katarzyna Piekarska i ja.

Szefem resortu został wtedy Leszek Miller, nazywany „żelaznym kanclerzem”.

W MSW, które kojarzyło się ze służbami mundurowymi, kobiet w kierownictwie wcześniej nie było. Dla mnie jako zwolenniczki równości kobiet i mężczyzn to też stanowiło wyzwanie.

Jak wyglądała praca w tym męskim resorcie? Pewnie podejrzliwie patrzyli na kobiety.

Leszek Miller miał taką zasadę, że się nie wtrącał do naszych zadań i działań. Otrzymaliśmy przydział obowiązków i polecenie zabrania się do pracy. W ramach swoich obowiązków m.in. uczestniczyłam w posiedzeniach komisji wspólnej Episkopatu i rządu, której współprzewodniczył Leszek Miller. Ja z kolei byłam współprzewodniczącą komisji wspólnej rządu i Polskiej Rady Ekumenicznej. A podejrzliwość na początku pracy w resorcie wynikała z faktu, że wcześniej kobiety nie sprawowały funkcji ministerialnych.

To pewnie była łatwiejsza dyskusja niż uzgodnienia z Episkopatem?

Wbrew pozorom wcale tak łatwo nie było. Inne Kościoły i związki wyznaniowe w myśl konstytucyjnej zasady równouprawnienia domagały się tych samych uprawnień, jakie w konkordacie otrzymał Kościół katolicki. Obrady Polskiej Rady Ekumenicznej bywały burzliwe.

A jakie były kwestie sporne?

Chociażby nauczanie religii w szkołach. Wszystkie Kościoły i związki wyznaniowe chciały mieć prawo do nauczania religii na takich samych zasadach jak Kościół katolicki. Tymczasem oprócz Kościoła katolickiego tylko Kościół prawosławny na Podlasiu i Kościół ewangelicko-augsburski na Śląsku Cieszyńskim miały szansę spełnić warunki umożliwiające naukę religii w szkole. A były one następujące: minimum siedmiu uczniów, którzy zadeklarują chęć uczęszczania na religię danego związku wyznaniowego, zgoda dyrekcji szkoły, co wiąże się z nakładem finansowym ze środków publicznych, a nie ze środków danego związku wyznaniowego lub Kościoła, na zatrudnienie katechety danego wyznania. Nie wiem, czy gdziekolwiek w Polsce jest obecnie nauczana w szkole religia kalwińska czy mariawitów i pozostałe, ale wszystkie Kościoły walczyły, żeby mieć do tego prawo.

Jeżeli chodzi o pieniądze, to takiej równości nie udało nam się do końca uzyskać. Kościoły katolicki i prawosławny mają lepsze przepisy w tej kwestii, pozostałe są w gorszej sytuacji. Ważnym źródłem finansowania Kościołów i związków wyznaniowych jest Fundusz Kościelny istniejący od 1950 roku, gdyż pokrywa on m.in. wydatki na ubezpieczenia społeczne duchownych wszystkich wyznań (80 proc.) oraz na działalność charytatywno-opiekuńczą i inną. Choć od lat słychać postulaty dotyczące jego likwidacji ze względu na wyczerpanie formuły, dla której został powołany, do dziś żadna z rządzących partii politycznych nie odważyła się tego zrobić.

Czy jakieś wydarzenie, które szczególnie zapadło pani w pamięć?

Powódź.

Co wiceminister ds. Kościołów miała do roboty przy powodzi?

Przy powodzi były zaangażowane wszystkie resorty, a my w szczególny sposób. Były takie dni, kiedy w ogóle nie opuszczaliśmy miejsca pracy. Mobilizacja była wtedy ogromna. A skończyło się tak, jak się skończyło, czyli przegranymi wyborami. Przyznaję, miałam takie wewnętrzne poczucie, że nie zostaliśmy należycie ocenieni przez wyborców.

Czytaj więcej

Jolanta Turczynowicz-Kieryłło: W kampanii Dudy chciałam budować mosty

Jak pani wspomina aferę Olina?

To było traumatyczne przeżycie. Pamiętam wystąpienie ministra Andrzeja Milczanowskiego, ówczesnego szefa MSW, w Sejmie. Oskarżał premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, czyli o najcięższą zbrodnię. Było to dla mnie niesamowicie przytłaczające i niewiarygodne.

Zastanawiała się pani, co się może wydarzyć w następstwie tego oskarżenia?

Nie. W ogóle wtedy w ten sposób nie myślałam. Zastanawiałam się, czy to jest prowokacja czy oskarżenie, które może mieć w ogóle jakieś podstawy. Natomiast przeraziła mnie opinia publiczna. Niektórzy dziennikarze tak się rozszaleli, zresztą bardzo znani do dziś, że z góry przesądzali o winie Józefa Oleksego, choć przecież nie był skazany. Pamiętam wyjazdowe posiedzenie komisji, na którym był premier – w złej kondycji psychicznej.

Uważa pani, że opinia publiczna potraktowała go niesprawiedliwie?

Uważam, że Józef Oleksy doświadczył nagonki medialnej. Oskarżenia ze strony Andrzeja Milczanowskiego, który był ministrem rekomendowanym przez Lecha Wałęsę, były przerażające i nikt nie zadawał sobie pytań, które się narzucały: dlaczego akurat w tym momencie, zaraz po wyborach prezydenckich, przegranych przez Lecha Wałęsę, doszło do przedstawienia zarzutów pod adresem Oleksego? Dlaczego zmuszono go do dymisji?

Czy premier publicznie oskarżony o szpiegostwo mógłby pełnić dalej swoją funkcję?

Czym innym jest samodzielne odejście człowieka, który ma określone wyobrażenie o swojej funkcji, a czym innym jednoznaczna ocena, w której nie zostawia się pola na obronę. Nie dano Oleksemu na to szansy. Napór mediów był ogromny, choć sprawa nie została do dziś do końca wyjaśniona i nikt nie poniósł odpowiedzialności.

W 2001 roku SLD po raz drugi, z dużą przewagą, wygrał wybory. Odnosiłam wtedy wrażenie, że w szeregach Sojuszu pojawił się triumfalizm.

Ja tego nie zauważyłam, ale uderzyło mnie co innego – że klub się zmienił zarówno jeżeli chodzi ludzi, jak też o kontakty indywidualne i grupowe. Specyfika lat 1993–1997 polegała na tym, że panowały między nami zaufanie i lojalność. Tamten klub był jednością, drużyną, która się w każdym momencie wspierała, podobnie myślała i solidarnie działała. Po czterech latach przerwy zauważyłam rozerwanie wewnętrznych więzi i jawny brak lojalności. Denerwowały mnie też zmiany zdania w niektórych głosowaniach w ważnych sprawach. Zaczęło mi to pachnieć wewnętrznymi rozgrywkami. A pod koniec kadencji doszła do tego nonszalancja naszych władz. Dlatego odeszłam z SLD do SdPL (Socjaldemokracji Polskiej) Marka Borowskiego.

Co konkretnie się pani nie podobało?

Głównie to, że szeregowi posłowie byli traktowani jako ludzie do roboty i maszynka do głosowania, ale do podejmowania decyzji już nie byli dopuszczani. W tej mojej drugiej kadencji znowu była ogromnie ciężka praca. W weekendy jeździłam po województwie świętokrzyskim – to był mój okręg wyborczy. Był to okres przed referendum unijnym, więc spotykaliśmy się z wyborcami m.in. w remizach i przekonywaliśmy rolników, żeby w referendum zagłosowali za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. A w tygodniu pracowaliśmy nad dostosowaniem polskiego ustawodawstwa do przepisów unijnych, co dotyczyło zmiany ponad 500 ustaw. Pracowaliśmy często do bardzo późnych godzin, a zaczynaliśmy pracę od samego rana. Tymczasem, np. gdy doszło do rozpadu koalicji z PSL, decyzja w tej sprawie nawet nie została przedyskutowana.

Nie wiedziała pani, że premier postanowił zakończyć współpracę z PSL?

O tym, że Leszek Miller rezygnuje z koalicji z PSL, dowiedziałam się z telewizji. Akurat byłam na spotkaniu w swoim województwie i ze zdumieniem dowiedziałam się, że mamy rząd mniejszościowy. To była jedna z tych spraw, które mnie negatywnie zaskoczyły. Decyzja została podjęta bardzo szybko i bez żadnej dyskusji. Z drugiej strony znałam z autopsji zachowania PSL. Nieraz widziałam, że koledzy ludowcy nie do końca są lojalni wobec nas.

Po zakończeniu negocjacji z Unią Europejską w grudniu 2002 roku, co miało być waszym wielkim sukcesem, dostaliście w łeb aferą Rywina.

Moim zdaniem to była próba dobicia nas.

Dlaczego dobicia? SLD był jeszcze wtedy w dobrej kondycji.

Mam wrażenie, że od początku tamtej kadencji szukano punktu zaczepienia wewnątrz partii i na zewnątrz, żeby nas osłabić.

Kto to robił? Czy chodziło o słynną szorstką przyjaźń między Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim?

Nie wiem, czy o to chodziło, ale wiem, że już wtedy było widać w klubie podział na ludzi, którym było bliżej do prezydenta Kwaśniewskiego, i na tych, którzy trzymali z premierem Millerem. Zwracam uwagę, że wtedy uderzono nas serią afer, bo ta dotycząca Lwa Rywina była pierwsza. Później wybuchła afera starachowicka. Wszyscy świętokrzyscy posłowie SLD byli wzywani do sądu i pytani, co na ten temat wiedzą, a TVN 24 bardzo obszernie relacjonowało te wydarzenia. Wszystko to budowało zły klimat wokół SLD. Były też kolejne afery i skandale, m.in. w czasie kampanii prezydenckiej pojawiła się Anna Jarucka, która fałszywie oskarżyła Włodzimierza Cimoszewicza.

Uważa pani, że to wszystko były celowe działania?

Takie mam wrażenie. W rezultacie grupa 33 posłów odeszła z SLD i powołała SdPL na czele z Markiem Borowskim. Byłam w tej grupie, choć rodzina mi odradzała. Odeszłam. Mam dziś pretensje do siebie, że wówczas zabrakło czasu na dłuższą refleksję i zastanowienie, jakie będą długofalowe konsekwencje tego rozłamu. SdPL była na fali, niektóre media, szczególnie „Gazeta Wyborcza”, ostro na nas stawiały. Na początku pierwszej kampanii do europarlamentu „Gazeta Wyborcza” na pierwszej stronie napisała, że mamy już 19–20 proc. poparcia.

Czytaj więcej

Jak Kościół wpływał na konstytucję RP

A nie mieliście takiego poparcia?

Zweryfikowali nas wyborcy. Przegraliśmy i tyle. Tylko przez chwilę korzystaliśmy z efektu nowości, tak jak przed nami Andrzej Lepper, a po nas Janusz Palikot. Teraz pewnie też będzie ktoś nowy, bo ten efekt świeżości jeszcze na ludzi działa. Ale 19 proc. poparcia dla partii, która wypączkowała z formacji znajdującej się na równi pochyłej? Po naszym odejściu powołano rząd Marka Belki, który klecono również z naszym udziałem, ale to już było bardzo słabe.

Czy nie miała pani wrażenia, że Markowi Borowskiemu, który doprowadził do tego rozłamu, zależało przede wszystkim na tym, żeby zostać kandydatem na prezydenta w 2005 roku?

Nie wiem, czy miał takie zamiary. Nie zdradzał ich ani w prywatnych rozmowach, ani na forum klubu. Poza tym po wyborach do europarlamentu już było widać, że projekt SdPL nie ma przyszłości. Zabrakło dynamiki, pieniędzy, mam wrażenie, że w pewnym momencie liderzy nas opuścili, bo przestali się partią zajmować. To właśnie im jako pierwszym zabrakło chęci do pracy i woli, żeby ten projekt rozwijać. Szkoda. Później wróciłam do SLD i byłam w nim do końca, a po zakończeniu jego działalności postanowiłam już nigdzie politycznie się nie angażować.

Jeszcze po drodze była pani świadkiem narodzin i zgonu Zjednoczonej Lewicy.

Tak. Na czele koalicji stanęła Barbara Nowacka, ale niesnaski indywidualne i partyjne zaciążyły nad tamtą kampanią wyborczą. Nie wiem, czy to była główna przyczyna naszej przegranej w 2015 roku, ale na pewno jedna z poważnych przyczyn. Zabrakło nam też spójności, a może i czas był nieodpowiedni. Ten projekt, który został odrzucony przez wyborców w 2015 roku, w 2019 roku odniósł sukces. Trzymam kciuki za lewicę, żeby miała więcej determinacji i odwagi, a przede wszystkim chęci do nauki. Bo mam wrażenie, że jakość elit politycznych jest coraz gorsza, a dla polityków bardziej liczą się „setki” wygłaszane w studiu telewizyjnym, niż organiczna praca. Odnosi się wrażenie, że dziś elity polityczne, i nie dotyczy to tylko Polski, są na równi pochyłej.

Małgorzata Dorota Winiarczyk-Kossakowska

Politolog, polityk, nauczyciel akademicki, posłanka na Sejm II i IV kadencji. Od początku lat 80. do rozwiązania (1990) należała do PZPR. Następnie wstąpiła do SdRP. Z list SLD dwukrotnie była wybierana na posła – w 1993 r. w elbląskim i w 2001 r. w okręgu kieleckim. W Sejmie IV kadencji była wiceprzewodniczącą Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Od maja do lipca 2004 r. była deputowaną do Parlamentu Europejskiego V kadencji. W rządzie Włodzimierza Cimoszewicza pełniła funkcję wiceministra spraw wewnętrznych i administracji. W 2022 odeszła z Nowej Lewicy, powstałej z przekształcenia SLD.

Plus Minus: Przez lata należała pani do SLD, ale do Nowej Lewicy pani nie przystała. Dlaczego?

Dlatego, że moje doświadczenia, które miałam w trakcie tworzenia się nowego ugrupowania, były na tyle zniechęcające, że postanowiłam nie wstępować do nowej partii.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi