To było traumatyczne przeżycie. Pamiętam wystąpienie ministra Andrzeja Milczanowskiego, ówczesnego szefa MSW, w Sejmie. Oskarżał premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, czyli o najcięższą zbrodnię. Było to dla mnie niesamowicie przytłaczające i niewiarygodne.
Zastanawiała się pani, co się może wydarzyć w następstwie tego oskarżenia?
Nie. W ogóle wtedy w ten sposób nie myślałam. Zastanawiałam się, czy to jest prowokacja czy oskarżenie, które może mieć w ogóle jakieś podstawy. Natomiast przeraziła mnie opinia publiczna. Niektórzy dziennikarze tak się rozszaleli, zresztą bardzo znani do dziś, że z góry przesądzali o winie Józefa Oleksego, choć przecież nie był skazany. Pamiętam wyjazdowe posiedzenie komisji, na którym był premier – w złej kondycji psychicznej.
Uważa pani, że opinia publiczna potraktowała go niesprawiedliwie?
Uważam, że Józef Oleksy doświadczył nagonki medialnej. Oskarżenia ze strony Andrzeja Milczanowskiego, który był ministrem rekomendowanym przez Lecha Wałęsę, były przerażające i nikt nie zadawał sobie pytań, które się narzucały: dlaczego akurat w tym momencie, zaraz po wyborach prezydenckich, przegranych przez Lecha Wałęsę, doszło do przedstawienia zarzutów pod adresem Oleksego? Dlaczego zmuszono go do dymisji?
Czy premier publicznie oskarżony o szpiegostwo mógłby pełnić dalej swoją funkcję?
Czym innym jest samodzielne odejście człowieka, który ma określone wyobrażenie o swojej funkcji, a czym innym jednoznaczna ocena, w której nie zostawia się pola na obronę. Nie dano Oleksemu na to szansy. Napór mediów był ogromny, choć sprawa nie została do dziś do końca wyjaśniona i nikt nie poniósł odpowiedzialności.
W 2001 roku SLD po raz drugi, z dużą przewagą, wygrał wybory. Odnosiłam wtedy wrażenie, że w szeregach Sojuszu pojawił się triumfalizm.
Ja tego nie zauważyłam, ale uderzyło mnie co innego – że klub się zmienił zarówno jeżeli chodzi ludzi, jak też o kontakty indywidualne i grupowe. Specyfika lat 1993–1997 polegała na tym, że panowały między nami zaufanie i lojalność. Tamten klub był jednością, drużyną, która się w każdym momencie wspierała, podobnie myślała i solidarnie działała. Po czterech latach przerwy zauważyłam rozerwanie wewnętrznych więzi i jawny brak lojalności. Denerwowały mnie też zmiany zdania w niektórych głosowaniach w ważnych sprawach. Zaczęło mi to pachnieć wewnętrznymi rozgrywkami. A pod koniec kadencji doszła do tego nonszalancja naszych władz. Dlatego odeszłam z SLD do SdPL (Socjaldemokracji Polskiej) Marka Borowskiego.
Co konkretnie się pani nie podobało?
Głównie to, że szeregowi posłowie byli traktowani jako ludzie do roboty i maszynka do głosowania, ale do podejmowania decyzji już nie byli dopuszczani. W tej mojej drugiej kadencji znowu była ogromnie ciężka praca. W weekendy jeździłam po województwie świętokrzyskim – to był mój okręg wyborczy. Był to okres przed referendum unijnym, więc spotykaliśmy się z wyborcami m.in. w remizach i przekonywaliśmy rolników, żeby w referendum zagłosowali za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. A w tygodniu pracowaliśmy nad dostosowaniem polskiego ustawodawstwa do przepisów unijnych, co dotyczyło zmiany ponad 500 ustaw. Pracowaliśmy często do bardzo późnych godzin, a zaczynaliśmy pracę od samego rana. Tymczasem, np. gdy doszło do rozpadu koalicji z PSL, decyzja w tej sprawie nawet nie została przedyskutowana.
Nie wiedziała pani, że premier postanowił zakończyć współpracę z PSL?
O tym, że Leszek Miller rezygnuje z koalicji z PSL, dowiedziałam się z telewizji. Akurat byłam na spotkaniu w swoim województwie i ze zdumieniem dowiedziałam się, że mamy rząd mniejszościowy. To była jedna z tych spraw, które mnie negatywnie zaskoczyły. Decyzja została podjęta bardzo szybko i bez żadnej dyskusji. Z drugiej strony znałam z autopsji zachowania PSL. Nieraz widziałam, że koledzy ludowcy nie do końca są lojalni wobec nas.
Po zakończeniu negocjacji z Unią Europejską w grudniu 2002 roku, co miało być waszym wielkim sukcesem, dostaliście w łeb aferą Rywina.
Moim zdaniem to była próba dobicia nas.
Dlaczego dobicia? SLD był jeszcze wtedy w dobrej kondycji.
Mam wrażenie, że od początku tamtej kadencji szukano punktu zaczepienia wewnątrz partii i na zewnątrz, żeby nas osłabić.
Kto to robił? Czy chodziło o słynną szorstką przyjaźń między Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim?
Nie wiem, czy o to chodziło, ale wiem, że już wtedy było widać w klubie podział na ludzi, którym było bliżej do prezydenta Kwaśniewskiego, i na tych, którzy trzymali z premierem Millerem. Zwracam uwagę, że wtedy uderzono nas serią afer, bo ta dotycząca Lwa Rywina była pierwsza. Później wybuchła afera starachowicka. Wszyscy świętokrzyscy posłowie SLD byli wzywani do sądu i pytani, co na ten temat wiedzą, a TVN 24 bardzo obszernie relacjonowało te wydarzenia. Wszystko to budowało zły klimat wokół SLD. Były też kolejne afery i skandale, m.in. w czasie kampanii prezydenckiej pojawiła się Anna Jarucka, która fałszywie oskarżyła Włodzimierza Cimoszewicza.
Uważa pani, że to wszystko były celowe działania?
Takie mam wrażenie. W rezultacie grupa 33 posłów odeszła z SLD i powołała SdPL na czele z Markiem Borowskim. Byłam w tej grupie, choć rodzina mi odradzała. Odeszłam. Mam dziś pretensje do siebie, że wówczas zabrakło czasu na dłuższą refleksję i zastanowienie, jakie będą długofalowe konsekwencje tego rozłamu. SdPL była na fali, niektóre media, szczególnie „Gazeta Wyborcza”, ostro na nas stawiały. Na początku pierwszej kampanii do europarlamentu „Gazeta Wyborcza” na pierwszej stronie napisała, że mamy już 19–20 proc. poparcia.
Jak Kościół wpływał na konstytucję RP
Polska ma prawo kształtować organizacje sądownictwa według przepisów polskiej konstytucji. Ale jeżeli ktoś mówi, że nie upoważniliśmy Unii Europejskiej do ingerencji w nasze struktury sądownicze, to pomija zasady demokracji - mówi Józef Zych, były marszałek Sejmu z PSL, w rozmowie z Edytą Olczyk.
A nie mieliście takiego poparcia?
Zweryfikowali nas wyborcy. Przegraliśmy i tyle. Tylko przez chwilę korzystaliśmy z efektu nowości, tak jak przed nami Andrzej Lepper, a po nas Janusz Palikot. Teraz pewnie też będzie ktoś nowy, bo ten efekt świeżości jeszcze na ludzi działa. Ale 19 proc. poparcia dla partii, która wypączkowała z formacji znajdującej się na równi pochyłej? Po naszym odejściu powołano rząd Marka Belki, który klecono również z naszym udziałem, ale to już było bardzo słabe.
Czy nie miała pani wrażenia, że Markowi Borowskiemu, który doprowadził do tego rozłamu, zależało przede wszystkim na tym, żeby zostać kandydatem na prezydenta w 2005 roku?
Nie wiem, czy miał takie zamiary. Nie zdradzał ich ani w prywatnych rozmowach, ani na forum klubu. Poza tym po wyborach do europarlamentu już było widać, że projekt SdPL nie ma przyszłości. Zabrakło dynamiki, pieniędzy, mam wrażenie, że w pewnym momencie liderzy nas opuścili, bo przestali się partią zajmować. To właśnie im jako pierwszym zabrakło chęci do pracy i woli, żeby ten projekt rozwijać. Szkoda. Później wróciłam do SLD i byłam w nim do końca, a po zakończeniu jego działalności postanowiłam już nigdzie politycznie się nie angażować.
Jeszcze po drodze była pani świadkiem narodzin i zgonu Zjednoczonej Lewicy.
Tak. Na czele koalicji stanęła Barbara Nowacka, ale niesnaski indywidualne i partyjne zaciążyły nad tamtą kampanią wyborczą. Nie wiem, czy to była główna przyczyna naszej przegranej w 2015 roku, ale na pewno jedna z poważnych przyczyn. Zabrakło nam też spójności, a może i czas był nieodpowiedni. Ten projekt, który został odrzucony przez wyborców w 2015 roku, w 2019 roku odniósł sukces. Trzymam kciuki za lewicę, żeby miała więcej determinacji i odwagi, a przede wszystkim chęci do nauki. Bo mam wrażenie, że jakość elit politycznych jest coraz gorsza, a dla polityków bardziej liczą się „setki” wygłaszane w studiu telewizyjnym, niż organiczna praca. Odnosi się wrażenie, że dziś elity polityczne, i nie dotyczy to tylko Polski, są na równi pochyłej.
Małgorzata Dorota Winiarczyk-Kossakowska
Politolog, polityk, nauczyciel akademicki, posłanka na Sejm II i IV kadencji. Od początku lat 80. do rozwiązania (1990) należała do PZPR. Następnie wstąpiła do SdRP. Z list SLD dwukrotnie była wybierana na posła – w 1993 r. w elbląskim i w 2001 r. w okręgu kieleckim. W Sejmie IV kadencji była wiceprzewodniczącą Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Od maja do lipca 2004 r. była deputowaną do Parlamentu Europejskiego V kadencji. W rządzie Włodzimierza Cimoszewicza pełniła funkcję wiceministra spraw wewnętrznych i administracji. W 2022 odeszła z Nowej Lewicy, powstałej z przekształcenia SLD.