Józef Orzeł: Manipulować posłami było łatwo

Doszedłem do wniosku, że Bielecki i Tusk są w zmowie z Wałęsą, który obiecał im, że gdy rząd Suchockiej upadnie, to Bielecki znowu zostanie premierem. I oni w to uwierzyli. Ale czemu Unia Wolności nie chciała zadbać o rząd? Może Wałęsa to samo obiecał Geremkowi – mówi Józef Orzeł, poseł I kadencji Sejmu.

Publikacja: 02.12.2022 10:00

Józef Orzeł: Manipulować posłami było łatwo

Foto: Tomasz Golab/Gość Niedzielny/Forum

Plus Minus: „Opowieść na temat lat 90., coraz bardziej popularna wśród młodzieży lewicowej, nie ma nic wspólnego z prawdą” – napisała niedawno dziennikarka „Gazety Wyborczej” Dominika Wielowieyska. Do młodzieży już się pan nie zalicza, do lewicy tym bardziej, ale jestem ciekawa, jaka jest pana opowieść o latach 90.?

Dla mnie te lata dzielą się na część od 1989 roku do 1993 roku i na czas późniejszy. Ten pierwszy okres to najpierw zaangażowanie w komitet wyborczy Solidarności, później praca w „Tygodniku Solidarność”, zakładanie Porozumienia Centrum i krótka kadencja w Sejmie. W tym pierwszym okresie najważniejszą rzeczą była naprawa kraju, przywrócenie go do normalności. Skończyło się to dla mnie wraz z przerwaną kadencją Sejmu. Miałem dosyć takiej polityki, w której pojedynczy poseł niewiele może zrobić.

Przecież był pan w klubie Porozumienia Centrum, czyli w pierwszej partii braci Kaczyńskich.

Tak, ale Porozumienie Centrum cały czas było w opozycji. Popierało rząd Jana Olszewskiego, który po około pół roku w dramatycznych okolicznościach został obalony. Wtedy skończyły się tory, którymi chcieliśmy podążać, a nasza lokomotywa walnęła w ścianę. W czasie trwania rządu Hanny Suchockiej z kilkuosobową grupą kolegów wyszliśmy z klubu PC i działaliśmy osobno.

Dlaczego do tego doszło?

Władze klubu zarządziły, że zostajemy totalną opozycją. Na moje pytanie, co będzie, jeżeli ten rząd choćby zupełnie przypadkowo albo z niejasnych intencji wymyśli coś dobrego dla Polski, czy wtedy też będziemy głosowali przeciwko, usłyszeliśmy, że tak. Tego ani ja, ani moich czterech przyjaciół nie mogliśmy wytrzymać. Po kilku głosowaniach przeciwko rządowi odeszliśmy z klubu. Nie zabraliśmy ze sobą nawet swoich pracowników, bo nie chcieliśmy być przeciwko Porozumieniu Centrum. Tak się umówiliśmy z Jarosławem Kaczyńskim. Andrzej Urbański wymyślił wówczas, że w takim razie przyłączymy się do klubu liberałów, którzy już wtedy połączyli się z tzw. Dużym Piwem, czyli większą częścią klubu Polskiej Partii Przyjaciół Piwa.

Partię założył satyryk Janusz Rewiński. Wszyscy sądzili, że dla żartów, tymczasem partia wystartowała w wyborach i wprowadziła całkiem pokaźną reprezentację do Sejmu.

No właśnie i w tym klubie liberałów połączonych z „Dużym Piwem”, który nazwał się Polski Program Liberalny, nauczyłem się, jak polityka nie powinna wyglądać.

Co pan ma na myśli?

Byłem świadkiem, jak upadł rząd Suchockiej, który był popierany przez liberałów, i jak został rozwiązany Sejm. Zacznijmy do tego, że gdy Andrzej Urbański negocjował nasze przejście do klubu liberałów – do Donalda Tuska, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Janusza Lewandowskiego itd. – to moim jedynym warunkiem było, żebym został członkiem prezydium tego klubu. Drugim naszym przedstawicielem w prezydium był Andrzej Urbański, a trzy osoby były od liberałów.

Czytaj więcej

Były poseł Palikota: Paskudna sejmowa przygoda

Po co to panu było?

Chciałem się dowiedzieć, jak się robi politykę, bo ciągle miałem w pamięci dzień obalenia rządu Jana Olszewskiego – 4 czerwca 1992, kiedy działy się różne cuda. Przychodzili do mnie różni ludzie i prowadzili dziwne rozmowy, których intencji nie rozumiałem. Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, że ci ludzie, którzy później głosowali za odwołaniem Olszewskiego, chcieli się jakoś wytłumaczyć z faktu, że w przeszłości mieli relacje z SB. Potem byli jednymi z najbardziej walczących z lustracją i z prawicą. Na marginesie – byłem jedną z osób, które namawiały Wałęsę, żeby się przyznał, iż był TW. Uważałem, że naród mu wybaczy i jeszcze zostanie superbohaterem – okaże się człowiekiem, który miał słabości, tak jak i inni, ale potrafił je pokonać. I on trochę się posłuchał, bo puścił tego dnia taki komunikat do PAP, ale później się z niego wycofał. A widziałem na własne oczy, jak zmieniał się jego stosunek do komunistów – z polityka ostro antykomunistycznego stał się popieraczem „lewej nogi”, czyli SLD. Część prawicowych komentatorów uważa, że ta zmiana kursu nastąpiła po rozmowie z Wojciechem Jaruzelskim, po wizycie Wałęsy w Moskwie, gdzie któryś z sekretarzy pokazał mu jego teczkę. Ale ja prowadziłem część kampanii prezydenckiej Wałęsy – montowałem filmiki, na których gonił on czerwone pająki. Pierwsza seria tych filmików została puszczona w telewizji, ale druga, lepsza jakościowo, już nie. Wałęsa, gdy ją zobaczył (w Semaforze w Łodzi), powiedział: nie puszczamy tego. To było na kilka dni przed wyborami. Cała kampania straciła impet, a ja straciłem wiarę w Wałęsę.

Ale co z tym ma wspólnego prezydium klubu liberałów?

No właśnie, w przeddzień odwołania rządu Hanny Suchockiej ktoś wniósł o zwołanie prezydiów klubów koalicji. Dwie osoby podczas tego posiedzenia – ja i Jacek Kuroń – mówiły, że rząd może upaść, być może jednym głosem, co zresztą wydarzyło się rano, następnego dnia. Domagaliśmy się dyscypliny głosowania. A tymczasem Bronisław Geremek z UW oraz Bielecki i Tusk z KLD nie byli w ogóle zainteresowani tym tematem. Nie chcieli też ściągnąć ludzi z rządu na rozmowę, np. Jany Rokity, ówczesnego szefa Urzędu Rady Ministrów. Jacek Kuroń się wściekł i poszedł z Michałem Bonim na wódkę, a ja zacząłem kombinować, o co tu chodzi. Doszedłem do wniosku, że Bielecki i Tusk są w zmowie z Wałęsą, który obiecał im, że gdy rząd Suchockiej upadnie, to Bielecki znowu zostanie premierem. I oni w to uwierzyli. Ale dlaczego Unia Wolności nie chciała zadbać o ten rząd? Pomyślałem, że może Wałęsa to samo obiecał Geremkowi. Kuroń z Bonim wrócili po godzinie, ale większość nadal zajmowała się wszystkim, tylko nie tym, co trzeba. W końcu dołączył do nas Rokita i powiedział, że rząd Suchockiej jest bezpieczny, bo wszystko jest policzone, co do jednego głosu.

Był przekonujący?

Dla mnie i Kuronia nie. Jacek wtedy powiedział coś w tym rodzaju: nie wierzę wam, idę do komunistów (czyli do SLD), żeby wstrzymali się w głosowaniu nad wotum nieufności, bo nie wierzę, że ten rząd się utrzyma. Ja na to, że idę do Porozumienia Centrum. Poszedłem, ale dopiero przed samym głosowaniem, do Jarka Kaczyńskiego, dla którego byłem zdrajcą, bo opuściłem PC. Powiedziałem: „Jarek, nie głosujcie przeciwko rządowi, bo on upadnie, Wałęsa rozwiąże Sejm i komuniści wygrają wybory”. Na co Jarek odpowiedział: „mówisz mi to na 5 minut przed głosowaniami, ja tej maszyny klubowej nie mogę już zatrzymać”. I rząd Suchockiej upadł jednym głosem.

Czyli ani panu, ani Kuroniowi misja się nie powiodła.

No właśnie. Wtedy nauczyłem się, że w polityce, nawet wśród dość bliskich znajomych, decyzje mają drugie dno albo i trzecie. Wałęsa oszukał i liberałów, i Unię Wolności ,stawiając na SLD. Wykazałem się jeszcze raz przenikliwością – gdy, po odwołaniu rządu Hanny Suchockiej, Wałęsa rozwiązał Sejm. Przewidziałem, że większość ugrupowań prawicowych nie wejdzie do następnego parlamentu. Ustanowiliśmy wtedy próg 5-procentowy na wejście do Sejmu dla partii politycznych. Artur Balazs od razu przyszedł do nas i powiedział, że jesteśmy głupi. Porozumienie Centrum otrzymało 4,42 proc. głosów i nie weszło do Sejmu. Odszedłem wtedy z czynnej polityki na rzecz działalności społecznej. Uznałem, że skoro rozdrobnienie na prawicy jest ogromne, nie da się ułożyć z tego żadnej sensownej linii działania, a co więcej, do Sejmu weszły partie, które nie chciały zmian, więc nie mam czego szukać w polityce.

Konkretnie czego nie chciały te partie, które dostały się do Sejmu? Bo przecież reformy gospodarcze i polityczne były kontynuowane.

Nie chciały odejścia od ustaleń okrągłostołowych. A Porozumienie Centrum powstało przeciwko trzymaniu się tej linii. Od Porozumienia Centrum różniło mnie także podejście do samorządności. Uważałem, że suwerenność trzeba umacniać nie tylko od góry, czyli od poziomu rządu i Sejmu, ale i od dołu, czyli od poziomu samorządu. Większość kolegów z PC miała centralistyczny punkt widzenia – uważali, że zmian trzeba dokonywać na górze, a potem je narodowi przedstawiać, edukować, przekonywać i poprawiać jego byt, także po to, by naród na nas głosował.

To taki trochę PRL-owski sposób widzenia rzeczywistości?

W Sejmie pracowałem w Komisji Samorządu Terytorialnego. Stanowiliśmy tam grupę polityków sprzyjających samorządności i zasadzie pomocniczości, choć dzieliliśmy się na zwolenników i przeciwników przywrócenia powiatów. Ja byłem przeciw, bo uważałem, że w świadomości historycznej Polaków ten szczebel samorządu nie przetrwał i że najważniejsza jest gmina.

Politycy twierdzą, że samorząd terytorialny to jest coś, co najlepiej nam wyszło po 1989 roku. Zgadza się pan z tym?

Na początku lat 90. w wyborach gminnych startowali tzw. misjonarze, czyli ludzi z misją, którzy chcieli zmieniać kraj na dole. W następnych kadencjach samorząd się upartyjnił i stał się miejscem pracy dla aparatów partyjnych. Powstały imperia rządzone od lat przez tych samych ludzi i ich koterie. Nawet w niewielkiej gminie jest ok. 30 jednostek komunalnych, w których jest sporo etatów do obsadzenia.

Lata 90. to był też rozkwit drobnego biznesu.

Byłem wielbicielem tego zjawiska.

Czytaj więcej

Bronisław Komorowski: Wszystkie barwy patriotyzmu

Skoro lubił pan te „szczęki” i łóżka polowe, to dlaczego sam pan nie poszedł w biznes zamiast do polityki?

Jest taka anegdota o Porozumieniu Centrum, że było w nim dwóch Żydów. Jeden był głupi, a z tym drugim (tzn. ze mną) żadnego interesu nie dało się zrobić. Natomiast starałem się wspierać rozwój drobnego handlu, jak tylko mogłem. Kiedy ludzie zaczęli stawiać te „szczęki”, stoliki, łóżka polowe, rozkładać dywaniki na ulicach i handlować wszystkim, czym się dało, to pierwszy demokratycznie wybrany prezydent Warszawy Stanisław Wyganowski (mój dobry znajomy, którego moje środowisko poparło na ten urząd, a zaraz po wyborach przestał nas słuchać) związał się z „liberałami” i zaczął wyganiać tych straganiarzy z centrum Warszawy.

Dlaczego?

Bo brzydko wyglądali i zostawiali śmieci. Zamiast wymagać od nich, by po sobie sprzątali i płacili podatki, zaczął ich prześladować. Uważałem, że ten powszechny ruch drobnego handlu jest niezwykle potrzebny Polakom. Uliczni handlarze mieli tani towar, a wielu ludzi nie było stać na kupowanie w sklepach. Poza tym uważałem, że istotą demokracji jest wspieranie (budowa) klasy średniej, czyli ludzi, którzy mają własność – nieruchomość, dom, mieszkanie, ziemię, zatem to, czego człowiek będzie bronić. Jak się ma własność, na podstawie której buduje się życie, to się chce, żeby prawo było przyjazne i stałe, żeby biznes był przewidywalny. A jeżeli tak, to trzeba mieć wpływ na to prawo, czyli chce się demokracji i wolności.

Czyli postanowił pan bronić ulicznego handlu. I jak to się skończyło?

Próbowałem zorganizować w Sejmie ruch obrony tych handlarzy. Chodziliśmy z moim przyjacielem śp. Marcinem Przybyłowiczem po całym Sejmie i znaleźliśmy tylko jednego sojusznika. Był nim Józef Oleksy z SLD. Okazało się, co było dramatyczną konstatacją, że klasa średnia w ogóle nie leży na sercu partiom politycznym, bo jest zbyt niezależna. Trzeba o nią zabiegać, dbać o jej interesy, bo inaczej zbuduje sobie własne zaplecze polityczne, gdyż ją na to stać. A ówczesne partie chciały mieć legitymację pochodzącą z wyborów, a później przez cztery lata wymyślać, jak rządzić dla społeczeństwa, ale bez niego. I niestety przegraliśmy tę walkę o wolność kupców do handlu ulicznego.

Wczesne lata 90. to także ogromna inflacja. Czy w jakiś sposób ona pana dotknęła?

Ja jej po prostu nie pamiętam. Może dlatego, że od 1978 roku byłem adiunktem w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie zarabiałem tyle, że mogłem wraz z pracującą żoną utrzymać rodzinę na podstawowym poziomie. A cały stan wojenny było nam ciężko, żyło się dzięki paczkom i pomocy zagranicznej. Później jako poseł I kadencji zarabiałem równie mało. Wtedy nie wystarczało mi na żadne luksusy. Żywiłem się w restauracji sejmowej, która bardziej była stołówką pracowniczą, niemalże barem mlecznym (bardzo dobrym), a nie restauracją. Zawsze żyliśmy z rodziną na podstawowym poziomie i w latach 90. to się nie zmieniło. Nie miałem oszczędności, więc nie zostały one zjedzone przez inflację.

Sejm I kadencji był ogromnie rozdyskutowany, ustalanie porządku obrad czasami trwało godzinami.

To też zraziło mnie do polityki. Zorientowałem się, że zamiast zajmować się ważnymi rzeczami, posłowie uprawiali zabawy formalne.

A uważa pan, że to były gierki czy raczej choroba raczkującej demokracji, w której każdego trzeba było wysłuchać, żeby nie zostać posądzonym o cenzurę czy zamordyzm?

Myślę, że to była ta druga przyczyna, ale mieliśmy poważną misję do wypełnienia – wyciągnięcie kraju z komunizmu, z ciężkiego kryzysu gospodarczego, a także z trudnej sytuacji geopolitycznej. Nie wiedzieliśmy, gdzie za granicą mamy sojuszników, jakie są prawdziwe intencje Niemców wobec nas. Przecie to były czasy, kiedy uznanie naszej zachodniej granicy przez Niemcy stało pod znakiem zapytania. Nie wiedzieliśmy, jakie będą Niemcy po zjednoczeniu z NRD.

Nie wiedzieliśmy też, co stanie się z Rosją – czy smuta gorbaczowsko-jelcynowska potrwa dłużej i Rosja pójdzie w kierunku demokratyzacji, czy wróci do autorytaryzmu i imperializmu. Problemów była masa, panowała bieda, nie było porządnej edukacji, liberałowie wyprzedawali majątek państwowy. Do tego dochodziły obawy, że przyjdą Niemcy, wykupią nam dobry przemysł i go zamkną, co czasami się zdarzało. Sejm powinien był rozwiązywać te wszystkie problemy, a zajmował się własnym życiem wewnętrznym. Dla mnie to było nie do wytrzymania.

A pamięta pan afery początku lat 90.? Afera spirytusowa, afera Art-B itd.

Oczywiście, co więcej, widziałem, jak łatwo do nich doprowadzić, bo o wszystkim decydował Sejm. Chodziło o małe wrzutki, które później nazwano „lub czasopisma”, zmieniające realia rynkowe. Była taka sprawa, nad którą pracowaliśmy w ramach naszego małego pięcioosobowego kółka wspierania inicjatyw prywatnych – przyszedł do nas Roman Kluska, założyciel firmy Optimus, z problemem, że nie opłaca się produkować w Polsce komputerów, bo import części był ostro opodatkowany, a gotowe komputery można było sprowadzać bez cła. Zatem na rozwój rodzimego przemysłu komputerowego nie było szans. Odnieśliśmy wtedy jeden z nielicznych sukcesów, bo udało nam się przekonać większość w Sejmie, by to zmienić. Ale przecież najpierw ktoś zdecydował, że import komputerów zwalniamy z cła. Tak samo było z aferą spirytusową – wystarczyło zapisać, że spirytus do celów przemysłowych jest zwolniony z cła, by zalała nas rzeka nieopodatkowanego alkoholu.

Czytaj więcej

Witold Waszczykowski: Jak SLD hamował polski marsz do NATO

Aferzyści wykorzystywali luki w prawie?

Też, ale istniał taki układ w Sejmie, który przeprowadzał drobniutkie zmiany, na pozór korzystne. Taka robota pod przykrywką. Na pewno pamięta pani senatora Aleksandra Gawronika, który jednej nocy postawił sieć kantorów na granicy polsko-niemieckiej, a następnego dnia rano wszedł w życie przepis pozwalający na handel walutą. Trzeba było wiedzieć o takim przepisie, który był trzymany w tajemnicy, ale Gawronik o nim wiedział. Pełna jawność procesu legislacyjnego ukróciłaby większość takich praktyk. Także nagrywanie i publikowanie przebiegu posiedzeń komisji i podkomisji – tego ostatniego do tej pory nie możemy się doczekać.

Dostrzegał pan takie sytuacje, że dopisywano jakiś przepis z bzdurnym uzasadnieniem i wszyscy mówili: to jest świetne rozwiązanie?

Tak. To było widoczne, choć skutki najczęściej objawiały się post factum. Gdyby ktoś zadał sobie trud i prześledził wstecz, co trzeba było zmienić w prawie, żeby możliwy był przekręt, toby się dopatrzył, kto i kiedy to uczynił. Niestety, nikt nie miał zamiaru prowadzić takich śledztw. Po prostu było przyzwolenie na te afery. I tak bywa do tej pory.

A może posłowie I kadencji byli trochę naiwni i „łykali” każde argumenty, które im podsuwano?

To prawda, że manipulować posłami było łatwo. Ale też okazji do przekonywania lub wręcz przekupywania posłów było bez liku. Siedziałem sobie kiedyś w restauracji sejmowej i jadłem naleśniki. Przysiadł się do mnie jakiś pan, też zamówił naleśniki, choć nie wyglądał na takiego, który by je jadał, i przedstawił się jako przedstawiciel bardzo znanego biznesmena, który chciałby kupić drukarnię amerykańską w Krakowie. Ta drukarnia została kupiona jeszcze w PRL i wtedy należała do najnowocześniejszych w Europie. W wolnej Polsce ktoś chciał ją sprywatyzować. Gość siedzi nad tymi naleśnikami i mnie pyta: „panie Józefie, a ile kosztuje jeden poseł?”. Pogoniłem tego pana, ale czy inni posłowie też tak robili? I do tej pory nie wiem, ile kosztuje jeden poseł. (śmiech) Rozmawiałem kiedyś z takim biznesmenem, z grubym, złotym łańcuchem na szyi. Pytał, jak załatwić sobie kasyno w Warszawie, bo przecież znam prezydenta Warszawy. Czyli dla wielu ludzi zadawanie tego typu pytań było normalną sprawą. A teraz?

Józef Orzeł Filozof

Ekonomista, jeden z założycieli w 1990 r. Porozumienia Centrum. Poseł tej partii w Sejmie I kadencji. Odszedł z PC, bo, wbrew linii partii, popierał rząd Hanny Suchockiej. Współzakładał Polski Program Liberalny. W 1993 r. wycofał się z polityki. W 2007 stworzył, z Rafałem Ziemkiewiczem, Klub Ronina – prawicowy dyskusyjny klub polityczny. Zasiada w Radzie Polskiej Fundacji Narodowej i kieruje Radą do spraw Cyfryzacji przy ministrze cyfryzacji.

Plus Minus: „Opowieść na temat lat 90., coraz bardziej popularna wśród młodzieży lewicowej, nie ma nic wspólnego z prawdą” – napisała niedawno dziennikarka „Gazety Wyborczej” Dominika Wielowieyska. Do młodzieży już się pan nie zalicza, do lewicy tym bardziej, ale jestem ciekawa, jaka jest pana opowieść o latach 90.?

Dla mnie te lata dzielą się na część od 1989 roku do 1993 roku i na czas późniejszy. Ten pierwszy okres to najpierw zaangażowanie w komitet wyborczy Solidarności, później praca w „Tygodniku Solidarność”, zakładanie Porozumienia Centrum i krótka kadencja w Sejmie. W tym pierwszym okresie najważniejszą rzeczą była naprawa kraju, przywrócenie go do normalności. Skończyło się to dla mnie wraz z przerwaną kadencją Sejmu. Miałem dosyć takiej polityki, w której pojedynczy poseł niewiele może zrobić.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje