Czyli postanowił pan bronić ulicznego handlu. I jak to się skończyło?
Próbowałem zorganizować w Sejmie ruch obrony tych handlarzy. Chodziliśmy z moim przyjacielem śp. Marcinem Przybyłowiczem po całym Sejmie i znaleźliśmy tylko jednego sojusznika. Był nim Józef Oleksy z SLD. Okazało się, co było dramatyczną konstatacją, że klasa średnia w ogóle nie leży na sercu partiom politycznym, bo jest zbyt niezależna. Trzeba o nią zabiegać, dbać o jej interesy, bo inaczej zbuduje sobie własne zaplecze polityczne, gdyż ją na to stać. A ówczesne partie chciały mieć legitymację pochodzącą z wyborów, a później przez cztery lata wymyślać, jak rządzić dla społeczeństwa, ale bez niego. I niestety przegraliśmy tę walkę o wolność kupców do handlu ulicznego.
Wczesne lata 90. to także ogromna inflacja. Czy w jakiś sposób ona pana dotknęła?
Ja jej po prostu nie pamiętam. Może dlatego, że od 1978 roku byłem adiunktem w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie zarabiałem tyle, że mogłem wraz z pracującą żoną utrzymać rodzinę na podstawowym poziomie. A cały stan wojenny było nam ciężko, żyło się dzięki paczkom i pomocy zagranicznej. Później jako poseł I kadencji zarabiałem równie mało. Wtedy nie wystarczało mi na żadne luksusy. Żywiłem się w restauracji sejmowej, która bardziej była stołówką pracowniczą, niemalże barem mlecznym (bardzo dobrym), a nie restauracją. Zawsze żyliśmy z rodziną na podstawowym poziomie i w latach 90. to się nie zmieniło. Nie miałem oszczędności, więc nie zostały one zjedzone przez inflację.
Sejm I kadencji był ogromnie rozdyskutowany, ustalanie porządku obrad czasami trwało godzinami.
To też zraziło mnie do polityki. Zorientowałem się, że zamiast zajmować się ważnymi rzeczami, posłowie uprawiali zabawy formalne.
A uważa pan, że to były gierki czy raczej choroba raczkującej demokracji, w której każdego trzeba było wysłuchać, żeby nie zostać posądzonym o cenzurę czy zamordyzm?
Myślę, że to była ta druga przyczyna, ale mieliśmy poważną misję do wypełnienia – wyciągnięcie kraju z komunizmu, z ciężkiego kryzysu gospodarczego, a także z trudnej sytuacji geopolitycznej. Nie wiedzieliśmy, gdzie za granicą mamy sojuszników, jakie są prawdziwe intencje Niemców wobec nas. Przecie to były czasy, kiedy uznanie naszej zachodniej granicy przez Niemcy stało pod znakiem zapytania. Nie wiedzieliśmy, jakie będą Niemcy po zjednoczeniu z NRD.
Nie wiedzieliśmy też, co stanie się z Rosją – czy smuta gorbaczowsko-jelcynowska potrwa dłużej i Rosja pójdzie w kierunku demokratyzacji, czy wróci do autorytaryzmu i imperializmu. Problemów była masa, panowała bieda, nie było porządnej edukacji, liberałowie wyprzedawali majątek państwowy. Do tego dochodziły obawy, że przyjdą Niemcy, wykupią nam dobry przemysł i go zamkną, co czasami się zdarzało. Sejm powinien był rozwiązywać te wszystkie problemy, a zajmował się własnym życiem wewnętrznym. Dla mnie to było nie do wytrzymania.
A pamięta pan afery początku lat 90.? Afera spirytusowa, afera Art-B itd.
Oczywiście, co więcej, widziałem, jak łatwo do nich doprowadzić, bo o wszystkim decydował Sejm. Chodziło o małe wrzutki, które później nazwano „lub czasopisma”, zmieniające realia rynkowe. Była taka sprawa, nad którą pracowaliśmy w ramach naszego małego pięcioosobowego kółka wspierania inicjatyw prywatnych – przyszedł do nas Roman Kluska, założyciel firmy Optimus, z problemem, że nie opłaca się produkować w Polsce komputerów, bo import części był ostro opodatkowany, a gotowe komputery można było sprowadzać bez cła. Zatem na rozwój rodzimego przemysłu komputerowego nie było szans. Odnieśliśmy wtedy jeden z nielicznych sukcesów, bo udało nam się przekonać większość w Sejmie, by to zmienić. Ale przecież najpierw ktoś zdecydował, że import komputerów zwalniamy z cła. Tak samo było z aferą spirytusową – wystarczyło zapisać, że spirytus do celów przemysłowych jest zwolniony z cła, by zalała nas rzeka nieopodatkowanego alkoholu.
Witold Waszczykowski: Jak SLD hamował polski marsz do NATO
To, że sojusz północnoatlantycki jest przeżytkiem, nie było wymysłem naszych postkomunistów. Polskie zabiegi o członkostwo spotykały się z niechęcią w Niemczech, we Francji, a nawet w Stanach Zjednoczonych - mówi Witold Waszczykowski, były szef MSZ, europoseł PiS.
Aferzyści wykorzystywali luki w prawie?
Też, ale istniał taki układ w Sejmie, który przeprowadzał drobniutkie zmiany, na pozór korzystne. Taka robota pod przykrywką. Na pewno pamięta pani senatora Aleksandra Gawronika, który jednej nocy postawił sieć kantorów na granicy polsko-niemieckiej, a następnego dnia rano wszedł w życie przepis pozwalający na handel walutą. Trzeba było wiedzieć o takim przepisie, który był trzymany w tajemnicy, ale Gawronik o nim wiedział. Pełna jawność procesu legislacyjnego ukróciłaby większość takich praktyk. Także nagrywanie i publikowanie przebiegu posiedzeń komisji i podkomisji – tego ostatniego do tej pory nie możemy się doczekać.
Dostrzegał pan takie sytuacje, że dopisywano jakiś przepis z bzdurnym uzasadnieniem i wszyscy mówili: to jest świetne rozwiązanie?
Tak. To było widoczne, choć skutki najczęściej objawiały się post factum. Gdyby ktoś zadał sobie trud i prześledził wstecz, co trzeba było zmienić w prawie, żeby możliwy był przekręt, toby się dopatrzył, kto i kiedy to uczynił. Niestety, nikt nie miał zamiaru prowadzić takich śledztw. Po prostu było przyzwolenie na te afery. I tak bywa do tej pory.
A może posłowie I kadencji byli trochę naiwni i „łykali” każde argumenty, które im podsuwano?
To prawda, że manipulować posłami było łatwo. Ale też okazji do przekonywania lub wręcz przekupywania posłów było bez liku. Siedziałem sobie kiedyś w restauracji sejmowej i jadłem naleśniki. Przysiadł się do mnie jakiś pan, też zamówił naleśniki, choć nie wyglądał na takiego, który by je jadał, i przedstawił się jako przedstawiciel bardzo znanego biznesmena, który chciałby kupić drukarnię amerykańską w Krakowie. Ta drukarnia została kupiona jeszcze w PRL i wtedy należała do najnowocześniejszych w Europie. W wolnej Polsce ktoś chciał ją sprywatyzować. Gość siedzi nad tymi naleśnikami i mnie pyta: „panie Józefie, a ile kosztuje jeden poseł?”. Pogoniłem tego pana, ale czy inni posłowie też tak robili? I do tej pory nie wiem, ile kosztuje jeden poseł. (śmiech) Rozmawiałem kiedyś z takim biznesmenem, z grubym, złotym łańcuchem na szyi. Pytał, jak załatwić sobie kasyno w Warszawie, bo przecież znam prezydenta Warszawy. Czyli dla wielu ludzi zadawanie tego typu pytań było normalną sprawą. A teraz?
Józef Orzeł Filozof
Ekonomista, jeden z założycieli w 1990 r. Porozumienia Centrum. Poseł tej partii w Sejmie I kadencji. Odszedł z PC, bo, wbrew linii partii, popierał rząd Hanny Suchockiej. Współzakładał Polski Program Liberalny. W 1993 r. wycofał się z polityki. W 2007 stworzył, z Rafałem Ziemkiewiczem, Klub Ronina – prawicowy dyskusyjny klub polityczny. Zasiada w Radzie Polskiej Fundacji Narodowej i kieruje Radą do spraw Cyfryzacji przy ministrze cyfryzacji.