Tamta kadencja, którą pan obserwował, była ważna, bo decyzje wówczas podejmowane doprowadziły do samodzielnych rządów PiS. Czy potrafi pan zidentyfikować taki moment, o którym mógłby pan powiedzieć, że wtedy koalicja PO–PSL oddała władzę PiS-owi?
To nie był jeden moment, tylko cały proces, który zachodził przede wszystkim w PO, bo to ta partia straciła władzę. Przede wszystkim nie potrafiła odciąć się od wizerunku formacji, która poszła do polityki, żeby się nachapać. Według mnie PiS wygrało wybory w 2015 roku dlatego, że przekonało ludzi, iż PO to złodzieje, że upaśli się na polityce. Znakomicie ilustrowały to słynne ośmiorniczki z afery taśmowej. A drugi grzech PO to niedostrzeżenie faktu, że Polska B naprawdę istnieje.
Rządzący jej nie zauważali?
Nie brali jej pod uwagę. Owszem, budowali drogi i autostrady, co jest fajną sprawą i było widoczne. Ale w mniejszych miejscowościach usługi medyczne czy oświatowe były zaniedbywane. Pamiętam walkę o to, żeby nie zamykano małych wiejskich szkół. Dla mieszkańców wsi było ważne, żeby mieć szkołę na miejscu, a nie dowozić dzieci nie wiadomo dokąd. Mieszkańcy takich miejscowości odczytali te działania rządzących w następujący sposób: PO nas nie lubi. A że na dodatek posłowie Platformy nie spotykali się z wyborcami z Polski B, nie jeździli do nich, nie rozmawiali, to w 2015 roku zebrali to, co zasiali. Poza tym ludzie wiedzieli, że jeżeli jesteś w partii, to masz dobrą pracę w spółce publicznej albo w jakiejś instytucji. A jeżeli nie należysz do partii, to masz wolny rynek z nędznymi płacami i bez stabilnego zatrudnienia.
Mówi pan o umowach śmieciowych?
Oczywiście. Kiedyś spotkałem nową szefową PFRON, która opowiadała mi ze zgrozą, że w siedzibie Funduszu zastała pracowników zatrudnionych na umowach śmieciowych – portierów, sprzątaczki itd. Rządzących nie bolało, że w różnych instytucjach państwowych takie sytuacje były tolerowane. Jak w takiej sytuacji politycy PO mieli budować swój wizerunek? Jak mieli rozmawiać z ludźmi? A PiS rozmawiało z Polską B. Ludzie uznali, że choć ta partia nie może dla nich nic zrobić, bo jest w opozycji, to przynajmniej interesuje się ich problemami. PO to zaniedbała. Jeżeli się patrzy tylko na estetyczną stronę rzeczywistości i uważa, że interesuje nas tylko Polska tak samo ładna jak my, to później u tych brzydszych, może krzywych, nie mamy szans.
Afera taśmowa przyczyniła się do przegranej PO?
Te nagrane rozmowy były dowodem, że rządzący fajnie sobie żyją, mają mnóstwo pieniędzy i lekceważą uboższą część społeczeństwa. Gdy jeździłem na spotkania z wyborcami, to zazwyczaj byłem pytany, ile zarabia poseł. I jeżeli jeździłem do wyborców w większej grupie polityków, to jako jeden z nielicznych szczegółowo wyliczałem, ile i z jakiego tytułu dostaję pieniądze z Sejmu. Koledzy posłowie dość zniesmaczeni pytali mnie, dlaczego to wszystko mówię. Odpowiadałem: „jak to dlaczego, przecież wiadomo, że żyję z podatków obywateli”. Zawsze na spotkaniach klubowych mówiłem, że Polaka tylko dwie rzeczy mogą wkurzyć: pieniądze i pakowanie się w jego rodzinę. Strajk kobiet pokazał, jak bardzo wkurzyła ludzi ingerencja w najbardziej intymne zagadnienie, jakim jest decyzja o posiadaniu dzieci. PO natomiast nie zauważała problemu pieniędzy, stąd wzięła się opowieść, że politycy tej partii są złodziejami, a Polska jest w ruinie.
Wróćmy do klubu Ruchu Palikota i tego momentu, gdy zaczął się rozsypywać. Czego brakowało posłom, którzy zaczęli odchodzić?
Jeżeli mamy drużynę na mistrzostwa i ona nie jest wcześniej zgrana, to trzeba się liczyć z tym, że będą wybuchać animozje i one się pojawiały. Były grupki, które razem się trzymały, ale było też tak, że jedni drugich nie lubili.
Kapitan takiej mało zgranej drużyny, czyli Janusz Palikot, powinien był łagodzić wewnętrzne napięcia. Nie robił tego?
Charakterologicznie się do tego nie nadawał. On lubi, żeby wszystko było na tip-top, ale z ludźmi tak się nie da. Poza tym Janusz nie miał może takiego doświadczenia w zarządzaniu klubem jak starzy wyjadacze partyjni typu Donald Tusk czy Jarosław Kaczyński. Dlatego w polityce kierował się filozofią biznesową – jak coś nie idzie, to czym prędzej zamyka się interes i ogranicza straty. Z drugiej strony wśród członków klubu też powoli wypalał się entuzjazm. Ktoś przychodził do Janusza z jakimś pomysłem. Janusz raz mówił: „Ok. Opracuj ten pomysł”, a innym razem mógł być czymś zajęty, nic nie powiedział, a koledzy mieli poczucie, że zostali zlekceważeni.
I frustracja narastała?
Tak. Niektórzy chcieli zrobić coś więcej, szybciej, a Janusz np. nie zwracał uwagi na ich propozycje.
Pamięta pan wyrzucenie z klubu Wandy Nowickiej po tym, jak odmówiła podania się do dymisji z funkcji wicemarszałek Sejmu?
Oczywiście. Nastrój był wtedy trochę smętny. To ja na posiedzeniu klubu, który miał zdecydować, co robimy z tą sytuacją, powiedziałem, że nie możemy decydować o Wandzie pod jej nieobecność. Janusz powiedział: „faktycznie, to idź Piotr po nią”. Poszedłem do Wandy z bukietem róż i powiedziałem: „przyjdź, musimy porozmawiać”. Mam mnóstwo zdjęć z tego momentu, kiedy idziemy razem na posiedzenie klubu. Dyskusja niczego nie przyniosła, odbyło się głosowanie i Wanda została wykluczona.
Pamiętam, że chodziło o premie, które dostali wszyscy wicemarszałkowie Sejmu, a Nowicka nie chciała zrzec się swojej premii, mimo że Palikot tego od niej zażądał.
No właśnie, później Janusz się o niej brzydko wyraził. Powiedziałem mu wtedy, żeby się ugryzł w jęzor, bo spieprzył całą robotę. Byłem jedynym posłem, który potrafił się postawić Januszowi.
Doszło wtedy do nieczytelnej rozgrywki wokół tego stanowiska, m.in. pojawiło się nazwisko Anny Grodzkiej.
To nie było tak. Anna Grodzka była rozważana na stanowisko wicemarszałek Sejmu na samym początku kadencji, kiedy dopiero kształtowało się kierownictwo izby. To miała być prowokacja, ale Janusz się na to nie zdecydował. Tłumaczył nam później, że to byłoby za mocne uderzenie w konserwatywnych posłów. Że już sama obecność Roberta Biedronia i Anny Grodzkiej w ławach poselskich była dużym wydarzeniem w życiu publicznym. A jeszcze mieliśmy w swoich szeregach kolegę, który prowadził mocno antyklerykalną gazetę. Janusz uznał, że taka prowokacja z Grodzką mogłaby zbyt mocno naruszyć powagę Sejmu.
Naprawdę miał to na względzie? Miałam wrażenie, że nie miał żadnych oporów, jeżeli chodzi o prowokacje.
Nie był taki. Naprawdę myślał o powadze Sejmu jako instytucji. Zapomniał tylko o jednej rzeczy – że do polityki idzie się po władzę, a gdy mu Platforma Obywatelska zaproponowała udział we władzy, to się nie zgodził. Rozważał, rozważał i uznał, że nie. A przecież nie był nowicjuszem w polityce. W Sejmie zasiadał od 2005 roku. Mało tego, widział, jak jedną decyzją szefa partii przestał kierować komisją Przyjazne Państwo. Powinien był wyciągnąć z tego wnioski.
A dlaczego doszło do dogadania się z byłym już prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim w sprawie powołania komitetu Europa Plus na wybory do europarlamentu? To zupełnie nie były wasze klimaty.
Aleksander Kwaśniewski w lewicowym elektoracie był osobą rozpoznawalną i pozytywnie ocenianą. Wykorzystanie tego było pomysłem na zwiększenie naszych szans w eurowyborach. Niestety, poszło nam źle, bo mieliśmy złe twarze. Kilka osób, które były pokazywane jako lokomotywy, nie było dobrze postrzeganych.
Kogo ma pan na myśli? Marka Siwca, Roberta Kwiatkowskiego, Ryszarda Kalisza? Bo to oni byli wizytówkami tej inicjatywy.
No właśnie, Siwiec, który całował ziemię kaliską, parodiując papieża, w Polsce, która kocha Jana Pawła II, to był strzał w kolano. Robert Kwiatkowski, były prezes TVP, też nie miał dobrej prasy. Przestrzegałem Janusza, że to nie jest dobry pomysł, żeby stawiać na takie twarze. Lepszy był pomysł na Ruch Palikota i na mało znanych lokalnych liderów.
Dlaczego lewica w 2015 roku nie weszła do Sejmu?
Moim zdaniem dlatego, że wszystko, co zrobiono przed wyborami, zrobiono za późno. Miller z Palikotem dogadali się dzięki mediacji OPZZ, ale stało się to dopiero w połowie sierpnia, na ok. dwa miesiące przed wyborami. Gdyby do tego porozumienia doszło w czerwcu i Barbara Nowacka została wtedy przedstawiona jako liderka Zjednoczonej Lewicy, to zdążylibyśmy zbudować dla niej poparcie do wyborów.
A nie sądzi pan, że wyborcy po prostu nie uwierzyli w zjednoczenie SLD i Ruchu Palikota. Obie te partie przez cztery lata obrzucały się obelgami. Palikot mówił o Millerze, że ma krew na rękach. Miller o posłach Ruchu Palikota mówił „naćpana hołota”. Czy było możliwe, że to się uda?
Mimo wszystko twierdzę, że gdyby dogadano się wcześniej, to mielibyśmy szanse. A tak do połowy sierpnia twarzami tego dogadywania się byli dwaj panowie. Gdyby od razu się wycofali do drugiego szeregu, to do wyborów wszyscy by zapomnieli, że za plecami Nowackiej stoją Palikot i Miller. Nie da się odwrócić wizerunku partii w dwa miesiące, nawet przy pomocy tak pozytywnej osoby jak Barbara Nowacka. Palikot, żeby wejść do Sejmu jesienią 2011 roku, zaczął się promować jesienią 2010 roku, a w lutym 2011 roku zaliczył potężny kryzys wizerunkowy, w badaniach sondażowych było chyba mniej niż 2 proc. Wszyscy wiedzą, że tak to w polityce wygląda, a czas gra tu szczególną rolę.