Miał. Słuchali się. Ich obecność wynikała z porozumienia Okrągłego Stołu. Ale Czesław Kiszczak znalazł się w rządzie na usilną prośbę Tadeusza. Kiszczak był autorem Okrągłego Stołu i bronił tego porozumienia przed krytykami z PZPR. Poza tym gwarantował kontrolę nad strukturami siłowymi. I rzeczywiście wykonał ją dobrze, z wyjątkiem ognisk, w których płonęły akta MSW. Długo o tym nie wiedzieliśmy. Oczywiście to było bulwersujące, ale na tle problemów realnych nie aż tak ważne.
Dlaczego to było nieważne?
Lepiej byłoby, aby ich nie palił. Ale nasze nastawienie było takie, że to toksyczna materia i dla klimatu w kraju najlepiej byłoby ją zabetonować na dziesięciolecia, a gdyby spłonęła, to też nic by z tego powodu się nie zawaliło. Były ważniejsze sprawy. Jak pani widzi, jestem szczery.
Takie jest podejście kronikarza?
Jako kronikarz bardzo z tego powodu bym cierpiał. To były materiały źródłowe – co prawda toksyczne, zatrute, ale bezcenne historycznie. Jednak zniósłbym ich zniszczenie. Mimo palenia akt Kiszczak jeszcze zostałby w rządzie, gdyby nie odnalezienie akt Grzegorza Przemyka. To była obrzydliwa historia. Próba wrobienia Bogu ducha winnych ludzi w zabójstwo. Gdy te akta zostały odkryte, Mazowiecki poprosił Krzysztofa Kozłowskiego, wiceszefa MSW, żeby zrobił dla nas wyciąg z kluczowych dokumentów. Powstał z tego 150-stronicowy dokument. Obaj z Tadeuszem spędziliśmy całą noc czytając materiały, i nad ranem było dla nas jasne, że Kiszczak będzie musiał odejść. Na różnych dokumentach były jego dyspozycje świadczące, iż on wszystko aprobował.
Gdyby wszystkie akta spłonęły, to nigdy byście się tego nie dowiedzieli. Tak byłoby lepiej?
Z ręką na sercu – nie wiem. Chyba gorzej. Ale nie spłonęły.
Jak się pan znalazł w rządzie Buzka?
To było w czasie kadrowej rewolucji w Kancelarii. Premier powyrzucał masę ludzi. Szefem Gabinetu Politycznego został Kazimierz Marcinkiewicz, który tworzył sześcioosobowy zespół głównych doradców i zaproponowano mnie jako głównego doradcę ekonomicznego. Moim zdaniem zrobił to przeciw Balcerowiczowi, który w tym akurat momencie bardzo mnie nie lubił, bo uznałem ówczesne chłopskie protesty za zasadne. Stosunek Leszka do ludzi jest funkcją zbieżności ich poglądu z jego w danym momencie. A więc gdy usłyszał, że będę doradcą Buzka, udał się do premiera z awanturą. Ale nic nie wskórał. W ten sposób wróciłem do służby państwowej na dwa i pół roku.
Buzek się pana słuchał?
Rola głównych doradców nie była taka główna. Główny team doradczy tworzyli ludzie AWS: Marian Krzaklewski, szef NSZZ „S", Teresa Kamińska, Piotr Naimski, Janusz Pałubicki. Oni byli w pokoju narad. My byliśmy w przedpokoju, ale premier korzystał z naszej pomocy i chyba potrzebował naszych głosów. Mam gotowy do wydania dziennik z czasów rządu AWS – UW, ale on musi na publikację sporo poczekać. To nie był dobry rząd. Reformy, które przyprowadzał, były ustalane na zasadzie wrzutek. Ktoś przychodził i mówił: „Jerzy może to". I premier mówił: „Dobrze". Gdyby ktoś nad tym panował, to rozłożyłby reformy w czasie, zamiast wprowadzać je wszystkie naraz.
A jak pan wspomina rozchodzenie się koalicji AWS – UW?
To było dramatyczne, ale nie miało takiego wymiaru jak wojna na górze. Leszek Balcerowicz walczył o słuszne sprawy, o nieprzeznaczanie pieniędzy na idiotyczne uwłaszczanie i o inne podobne rzeczy, ale robił to niepolitycznie. Dawał do zrozumienia AWS-owcom, że nimi pogardza, że są ignorantami, a oni reagowali na to wściekłością i podstawiali mu nogi, gdzie się dało. Uzyskałby więcej, gdyby z nimi grał, udawał, że traktuje ich po ludzku, ale nie miał na to ochoty. Potem było przykre widowisko, jak to się wszystko w AWS rozłaziło. Generalnie końcówka rządu Buzka to przygnębiający obraz.
A jak to było z dziurą ministra finansów Jarosława Bauca? Niektórzy politycy prawicy twierdzą, że to była propaganda SLD idącego po władzę.
Dziura była, choć po części miała charakter prognostyczny. Została skalkulowana przy założeniu, że wejdą w życie projekty rozmaitych ustaw, nad którymi akurat pracowano. Pewnego dnia przyszła do mnie wiceminister finansów Elżbieta Hübner i powiedziała, że resort wyliczył, iż rysuje się deficyt na 100 mld złotych. I że trzeba o tym uprzedzić premiera. Dodała, że Bauc gotów jest wziąć na siebie odium sprawy, pod warunkiem że premier zaakceptuje posunięcia zwiększające dochody i dyscyplinujące wydatki. Poprosiła mnie, by powiedzieć o tym premierowi, ale delikatnie, i namówić, by przyjął Bauca. Do premiera nie było łatwo się dostać. Jednym z blokujących dostęp był Krzysztof Kwiatkowski, obecny szef NIK, o którym miałem wówczas fatalne zdanie.
Ale dostał się pan do premiera?
Tak. Poszedłem do niego i mówię: „Jerzy, rysuje się potężna dziura budżetowa, powinieneś przyjąć Bauca i porozmawiać z nim". Na to Buzek: „A co możemy na tym skorzystać?". Zbaraniałem, bo nie rozumiałem, o co mu chodzi. Ale Buzek zaraz powiedział: „Dobrze, dobrze, przyjmę go". I oczywiście go nie przyjął, bo taki właśnie był. Później jeszcze raz interweniowałem w tej sprawie i też bez rezultatu. Aż pewnego dnia w „Trybunie" pojawił się artykuł na ten temat i wtedy rozpętało się piekło. Premier szalał. Krzyczał, że to spisek, że to uknute, że celowe. To samo mówili ministrowie, pogłębiając awanturę. Przeciw Baucowi wystąpili też ekonomiści Krzysztof Rybiński i Witold Orłowski, o których Buzek niewiele wiedział, ale nagle stali się dla niego i ministrów ewangelistami, bo mówili to, co chciano usłyszeć. Uradzono, że należy wprowadzić do resortu weryfikatorów z zewnątrz i sprawdzić, czy dziura rzeczywiście istnieje. Oni dziurę potwierdzili, nawet większą, gdyby rząd nie zastopował radosnego rozdawnictwa AWS. Później coś przy tej sprawie chachmęcono, aż któregoś wieczoru zadzwonił do mnie Antek Sułek, główny doradca socjologiczny, i powiedział, że właśnie odstrzeliwują Bauca. Odbyłem wówczas przez telefon burzliwą rozmowę z Buzkiem, ale to nic nie dało. Stał się kozłem ofiarnym.
W 2005 roku zakończył pan swoją działalność polityczną, występując z Partii Demokratycznej. Dlaczego tak się stało?
Całe życie byłem w jakiejś formacji. Najpierw parę lat w PZPR, później w „Solidarności", w UD, w UW, w Partii Demokratycznej i stwierdziłem, że czas na wolność. Zresztą nie widziałem przyszłości dla demokratów. Uważałem, że po rozłamie z liberałami UW powinna była zwołać kongres i wrócić do nazwy Unia Demokratyczna. To była stara, ale dobra marka, w odróżnieniu od Unii Wolności o skrajnie liberalnej twarzy. Uważałem, że partię trzeba przesunąć w kierunku centrolewicowym. A ponieważ nie udało mi się przekonać kolegów, postanowiłem zostać bezpartyjny i zacząć korzystać po raz pierwszy z wolności słowa jako człowiek niezwiązany obowiązkiem lojalności z nikim poza samym sobą i moim aniołem stróżem.
I ofiarą tej wolności padło akurat PiS.
Nie jestem przeciwko PiS, w wielu sprawach zgadzam się z tą partią. Jestem przeciwko przywództwu Jarosława Kaczyńskiego. To człowiek niebezpieczny, wyrządzi Polsce dużą krzywdę.
—rozmawiała Eliza Olczyk („Wprost")