Witold Waszczykowski: Jak SLD hamował polski marsz do NATO

To, że sojusz północnoatlantycki jest przeżytkiem, nie było wymysłem naszych postkomunistów. Polskie zabiegi o członkostwo spotykały się z niechęcią w Niemczech, we Francji, a nawet w Stanach Zjednoczonych - mówi Witold Waszczykowski, były szef MSZ, europoseł PiS.

Publikacja: 12.08.2022 10:00

Witold Waszczykowski: Jak SLD hamował polski marsz do NATO

Foto: Dudek Jerzy/Fotorzepa

Plus Minus: Jak wyglądał MSZ w 1992 roku, gdy zaczynał pan pracę w dyplomacji?

To był czas wielkich przemian i wielkiej wymiany. Po 1989 r. przyszło do MSZ dużo nowych ludzi, ale też część z nich się nie sprawdziła i musiała odejść. Wiele osób było spoza branży spraw międzynarodowych. Na ambasadorów robiliśmy zaciąg wśród artystów, dziennikarzy, poetów, ludzi kultury. Chodziło o to, żeby pokazać nowe twarze i nową twarz Polski. Ale sporo starych pracowników pozostało, a poza tym ciekawe były powroty z placówek. Ludzie, którzy wyjechali pod koniec lat 80., a wrócili już po przełomie, nie byli w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W czasach komunistycznych MSZ zarządzała partia. Urzędnicy przychodzili do pracy przed godziną 9, zaczynali od śniadania, kawy i gazety, trochę popracowali i szli na obiad, a po obiedzie lektoraty językowe i już szykowali się do wyjścia z pracy. Punktualnie o 16.15 otwierały się wrota MSZ i wszyscy wypadali jak stado bawołów. Po wyborach w 1989 r. polityka zagraniczna nagle zaczęła odgrywać istotną rolę. Polska miała siedmiu nowych sąsiadów, zniknęły: NRD, Czechosłowacja, Związek Radziecki. Aspirowaliśmy do Unii Europejskiej i NATO. Słowem – był huk roboty.

W poprzednim ustroju tej pracy dla urzędników MSZ nie było?

Wie pani, co znaleźliśmy w szafach pancernych MSZ, gdy je otworzyliśmy na początku lat 90.? Papier toaletowy, herbatę, mydło, jakiś ręcznik, czyli towary deficytowe, a oprócz tego skromne wycinki z zachodnich gazet. To było główne źródło informacji dla PRL-owskich dyplomatów. Wszystko się zmieniło i ci, którzy nie byli w stanie zaadaptować się do nowej rzeczywistości, odchodzili. Otwarcie się na świat spowodowało lawinę informacji do przetwarzania. Rozpowszechniały się komputery osobiste z edytorami tekstów i wyparły maszyny do pisania. Wypierało to też pracowników niechętnych do przystosowania się do nowych form pracy.

Ale gdy w 1993 r. wybory wygrały SLD i PSL, fala byłych pracowników dyplomacji na powrót wlała się do MSZ. Wiązał się z tym pewien problem – większość z nich była sceptycznie nastawiona do NATO. Latami tkwili w paradygmacie, że sojusz jest wrogiem. Po 1989 r. nie mogli już tak mówić, ale pojawiła się koncepcja, że NATO jest przeżytkiem. Skoro ZSRR upadł, NATO też nie ma racji bytu i dlatego trzeba budować nowy, inkluzywny system bezpieczeństwa, oparty na KBWE (Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – red.), dziś OBWE. Guru tej koncepcji był Adam Rotfeld, wówczas szef Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie. Należy pamiętać, że dyplomacja PRL działała pod dyktando Moskwy i miała wytyczone zadania. Była aktywna w procesie helsińskim, procesie detente, który doprowadził do powstania KBWE – system ten miał zastąpić rywalizację zimnowojenną. Powrócili wtedy do aktywności w MSZ tacy ludzie, jak Andrzej Towpik lub Jerzy Nowak.

Czytaj więcej

Mirosław Czech: Ukraińcy wiedzą, że muszą odzyskać Krym

Co ma pan im do zarzucenia?

Tylko to, że z wielką rezerwą i bojaźnią podchodzili do koncepcji Polski w NATO. A byli wspierani przez grupę wojskowych, szczególnie tych, którzy pracowali w kontrwywiadzie. Wszyscy byli wyszkoleni w ZSRR, często wspominali, że spędzili lata w tym kraju, mieli tam przyjaciół, którzy w stanie wojennym przysyłali im paczki. „I teraz mamy zerwać z nimi kontakty” – mówili z żalem.

A co pan robił w MSZ?

W 1993 r. dostałem propozycję, by objąć stanowisko naczelnika wydziału sojuszy. Wydział był silnie zakonspirowany, bo w przeszłości zajmował się Układem Warszawskim. Ale Układu Warszawskiego już nie było i pracownicy rozpierzchli się po innych wydziałach. Nie chcieli albo bali się pracować nad przystąpieniem do NATO, a głównie na tym się skupialiśmy. Zatem musiałem zatrudnić nowych ludzi. Przewinęło się przez ten wydział wiele późniejszych gwiazd dyplomacji, m.in. Paweł Soloch, dzisiejszy szef BBN, Joanna Stempińska, która później została ambasadorem w Budapeszcie, Robert Kupiecki, były wiceminister obrony, i kilka innych osób.

Czym się zajmowaliście?

Współpracowaliśmy z wojskiem, z nowymi kadrami MSZ, z placówkami. Bo trzeba pamiętać, że nie tylko duża część MSZ była niechętna przystąpieniu Polski do NATO. Spotykaliśmy się też z niechęcią na świecie. To, że sojusz północnoatlantycki jest przeżytkiem, nie było wymysłem naszych postkomunistów. W Niemczech, we Francji też można było usłyszeć takie głosy. Nawet w Stanach Zjednoczonych była koncepcja liberalna, mówiąca, że nie wolno dopuścić do izolowania Rosji, bo to doprowadzi do stworzenia kolejnego antyzachodniego bloku. Amerykanie bardzo mocno wtedy przypominali, że po I wojnie światowej w wyniku traktatu wersalskiego Rosja i Niemcy były izolowane na arenie międzynarodowej, co w wyniku ich rewizjonistycznej polityki doprowadziło do wybuchu II wojny światowej. Po niej włączono szybko Niemcy w układ zachodni. Dla Związku Radzieckiego też była oferta planu Marshalla, ale Stalin, który miał inne pomysły, jej nie przyjął. Zbudował obóz komunistyczny i w efekcie mieliśmy 45 lat zimnej wojny. Dlatego Amerykanie uważali, że w 1990 r. nie można powtórzyć tego błędu, trzeba włączyć wszystkich do współpracy międzynarodowej, łącznie z Rosją. Zatem nasze postulaty o przystąpieniu do NATO były przyjmowane powściągliwie.

Żeby nie drażnić Rosji?

Dokładnie tak. Uważano, że gdy Polska wstąpi do NATO, Rosja może się obrazić i stworzy jakiś nowy układ antyzachodni. Dlatego tworzono dla nas takie atrapy, jak Północnoatlantycką Radę Współpracy albo Partnerstwo dla Pokoju. Musieliśmy w tym wszystkim uczestniczyć i robiliśmy to, żeby udowodnić, że nie stwarzamy problemu, tylko przyczyniamy się do umacniania bezpieczeństwa. Poza tym musieliśmy potwierdzić wszystkie traktaty graniczne z nowymi sąsiadami, udowodnić, że nie jesteśmy agresywni, że jesteśmy krajem demokratycznym i liberalną gospodarką. Przyjęliśmy nawet ambitną propozycję wydawania 3 proc. PKB na wojsko. Kilku pracowników MSZ sporządziło raport o kosztach rozszerzenia NATO. Dowiedliśmy w nim, że nie będą one duże. Zostaliśmy za to ukarani przez Dariusza Rosatiego, ówczesnego szefa MSZ.

Jak to ukarani?

Normalnie, dostaliśmy nagany i zabrano nam po tysiąc złotych z pensji za to, że zajęliśmy się sprawą, która – jak twierdził Rosati – do nas nie należała. A tak naprawdę Rosati, podobnie jak cała ekipa SLD, nie chciał szybkiej ścieżki do NATO. A jeśli już mieliśmy zostać jego członkiem, cała zasługa miała przypaść politykom i pracownikom kojarzonym z SLD.

Jak z punktu widzenia MSZ i naszej drogi do NATO wyglądała afera „Olina”?

To był 1995 r. Pamiętam Andrzeja Milczanowskiego, szefa MSW, który w Sejmie oskarżył premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Następnego dnia rano musiałem asystować zastępcy ambasadora amerykańskiego w Warszawie, który przyszedł na rozmowę do ministra. Gdy go prowadziłem do szefa resortu, powiedział mi: „To nie on”.

Czytaj więcej

Tomasz Nałęcz: Lata 90. Wypiękniały w mojej pamięci

Co to miało znaczyć?

Że Oleksy nie był rosyjskim szpiegiem.

A czy to oznaczało, że Olinem mógł być ktoś inny?

Tego nie wiem, ale chodziło o to, że Amerykanie dali jasny sygnał, iż zarzuty pod adresem premiera są nieprawdziwe. Co nie zmienia faktu, że Amerykanie byli generalnie wściekli na SLD-owców za wstrzymywanie procesów, które miały nas przybliżać do NATO. Wtedy m.in. lansowana była koncepcja, żeby powołać ogólnoeuropejską agencję kontroli zbrojeń, w której zasiadaliby także Rosjanie. Tak jakby chciano, żeby Rosjanie kontrolowali NATO. To wszystko było pokłosiem myślenia, że sojusz jest przeżytkiem i że Rosja musi być częścią bezpieczeństwa europejskiego.

Główni liderzy SLD procesu przystąpienia Polski do NATO chyba nie blokowali?

A jednak do przyspieszenia w tej sprawie doszło z inicjatywy Amerykanów. Zbigniew Brzeziński wymyślił wtedy podwójną ścieżkę dochodzenia do NATO, żeby przyjąć nas, a przy okazji zaproponować coś Rosji, aby się nie obraziła. W pewnym momencie Amerykanie uznali, że koniec tych zabaw. Latem 1997 r. zaproszono Polskę na szczyt madrycki. Namówiłem Bronisława Geremka, szefa sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, żeby domagał się od SLD dołączenia do delegacji rządowej przedstawicieli parlamentu. I on to wymusił na MSZ, a mnie dołączył jako sekretarza. Uważałem, że w tej sprawie opozycja musi patrzeć ekipie rządzącej na ręce, bo cała delegacja rządowa i prezydent Aleksander Kwaśniewski byli z SLD. W grudniu 1998 r. zostaliśmy zaproszeni oficjalnie do NATO, proces ratyfikacji został zakończony.

Ale dopiero w marcu następnego roku oficjalnie wstąpiliśmy do NATO?

No tak. Kilka dni po oficjalnym zaproszeniu nas do NATO odbyło się spotkanie trzech delegacji krajów aspirujących – Polski, Czech i Węgier – z Madeleine Albright, amerykańską sekretarz stanu, która powiedziała: „Dostaliście zaproszenie, ale nie ważcie się odpowiadać, dopóki nie spełnicie kilku warunków”. Musieliśmy m.in. przyjąć całą NATO-wską procedurę dopuszczenia do tajemnicy państwowej pracowników, którzy mieli odpowiadać za kontakty z sojuszem. To spowodowało, że podpisaliśmy traktat o przystąpieniu do NATO dopiero w marcu 1999 r. Zatem zajęło to nam trzy miesiące. Bronisław Geremek, który już wówczas był szefem MSZ, i Janusz Onyszkiewicz, szef MON, starali się zachować to opóźnienie w tajemnicy przed opinią publiczną. A było ono wynikiem tego, że przez lata hamowano nasz marsz do NATO.

No dobrze, ale ostatecznie wszystko się udało.

Sukces ma wielu ojców. Zresztą prezydent Kwaśniewski, walcząc o reelekcję w 2000 r., chwalił się m.in. tym, że wprowadzał Polskę do NATO. I rzeczywiście, miał w tym swój udział, bo premier Włodzimierz Cimoszewicz był marginalizowany przez prezydenta i szefa BBN Marka Siwca w sprawach bezpieczeństwa. Z tego powodu mieliśmy nawet dwóch ambasadorów w Waszyngtonie – jeden był z MSZ, a drugi, Sławomir Cytrycki, był człowiekiem prezydenta. Formalnie zatrudniony był w ambasadzie, ale podlegał bezpośrednio Kwaśniewskiemu i Siwcowi. Ja od 1997 r. byłem w polskim przedstawicielstwie przy NATO. Gdy oficjalnie przystąpiliśmy do paktu północnoatlantyckiego, wezwał mnie minister Geremek i powiedział: „Pan na tym stanowisku będzie się już nudził, bo to będą sprawy wojskowe, dlatego proponujemy panu stanowisko ambasadora w Teheranie”.

To był awans czy wręcz przeciwnie?

Taki krok w bok, żeby odsunąć nie do końca wygodnego człowieka. Geremek już wtedy zezował w kierunku SLD i układu okrągłostołowego. Nie chciał takich ludzi jak ja, którzy patrzyli na ręce SLD. Z drugiej strony nie mógł mnie wyrzucić, bo rządziła wtedy AWS. No to wysłali mnie do Iranu. Geremek powiedział, że gdy podpisywał traktat waszyngtoński, pytał panią Albright, co Polska może dla Amerykanów zrobić, a ona wymieniła dwie placówki – Teheran i Hawana. „Hawana to obszar hiszpańskojęzyczny, pan będzie nieprzydatny – tłumaczył mi Geremek. „A Teheran będzie dla pana w sam raz”.

Czytaj więcej

Mariusz Jędrzejko: Alkohol powinien być dostępny od 20. roku życia

Sprytnie.

Oczywiście w mediach SLD-owskich była awantura, że mnie w ogóle nie wyrzucono z MSZ, ale przedstawiano to jako odsunięcie na boczny tor. Wyjechałem zatem do Teheranu i stamtąd obserwowałem ataki z 11 września 2001 r.

I jak to wyglądało z tamtej perspektywy?

W tamtym okresie w Iranie zaczęły się zmiany. Do władzy doszedł prezydent Mohammad Chatami, który starał się tworzyć pozory wewnętrznej wolności, co obudziło w społeczeństwie wielkie nadzieje. Odbywały się ogromne demonstracje – studentów, kobiet – z żądaniami większej otwartości. Ale w 2001 r. religijny naczelnik państwa powiedział „Dosyć tego!” i otwartość się skończyła. Prezydent się popłakał, mówił, że chciał dobrze, ale musiał się wycofać. 11 września byłem w ambasadzie fińskiej na przyjęciu i nagle zauważyłem wielkie poruszenie. Usłyszałem, że jest zamach, wróciłem szybko do ambasady i tam oglądałem relacje na żywo ze Stanów Zjednoczonych. Na drugi dzień poszedłem do irańskiego MSZ, żeby zasięgnąć języka. Irańskie media były pełne antyamerykańskich artykułów ze stwierdzeniami typu: „Dobrze im tak”. Ale wysoki rangą urzędnik MSZ powiedział mi: „To nie my”. Przekazałem to do kraju. Amerykanie od 1979 r. nie mają swojego przedstawicielstwa w Iranie. Przed 11 września pojawiły się symptomy nieśmiałego zbliżenia między Teheranem i Waszyngtonem. Ale zamachy to przekreśliły, a potem Amerykanie popełnili wiele błędów w tym regionie, szczególnie podczas wojny w Iraku.

Co pan ma na myśli?

Polskę po 1989 r. namawiali, żeby nie robić krzywdy komunistom, żeby ich włączać do współpracy, bo inaczej nie będą szanować nowego ustroju. A w Iraku nikogo nie włączali, całą administrację obsadzili ludźmi z zewnątrz. Nawet Marek Belka został takim quasi-ministrem finansów. W rezultacie pół Iraku wznieciło powstanie przeciwko Amerykanom.

W rządzie Kazimierza Marcinkiewicza został pan wiceministrem spraw zagranicznych. Jak do tego doszło?

Jesienią 2005 r. byłem włączony w negocjacje w sprawie powołania wspólnego rządu z PO. Spotkaliśmy się u Władysława Bartoszewskiego, który był szefem Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa. Tam toczyły się rozmowy koalicyjne m.in. z udziałem Bronisława Komorowskiego. Ale po przegranych dla PO wyborach prezydenckich i parlamentarnych Platforma była coraz mniej chętna do wspólnego rządzenia. Chcieliśmy namówić Jacka Saryusza-Wolskiego, żeby został szefem MSZ, ale on był wtedy związany z PO i nie chciał wejść do naszego rządu w sytuacji, gdy rozmowy z PO zostały zerwane.

Wymyśliliśmy więc Stefana Mellera, który był ambasadorem w Moskwie. A mieliśmy wtedy problem z Rosją, która nałożyła embargo na naszą żywność, w odwecie za wsparcie ukraińskiej pomarańczowej rewolucji w 2004 r. Uznaliśmy, że Meller, mając dobre kontakty, przynajmniej nawiąże jakiś dialog z Kremlem. Pojechał nawet do Moskwy, a gdy wrócił, okropnie przeklinał i powiedział, że Rosjanie na każdym kroku nas okłamują. Okazało się, że jego samego, gdy tylko został ministrem, zaczęto traktować zupełnie inaczej niż wtedy, gdy był ambasadorem.

Ja zostałem wtedy wiceministrem ds. polityki bezpieczeństwa. W MSZ to nie był łatwy czas. Walczyliśmy na trzech frontach – z Rosjanami o zniesienie embarga, z kolejnymi prezydencjami w UE, które nas nie wspierały, szczególnie fińska była zdecydowanie prorosyjska, i jeszcze z administracją brukselską. Wszyscy nas okłamywali – co innego mówili w oczy, a co innego za plecami. W końcu, za prezydencji niemieckiej, udało nam się skłonić kanclerz Angelę Merkel do przyjęcia naszego punktu widzenia. To ona podczas szczytu w Samarze nacisnęła Putina, mówiąc, że embargo na polską żywność jest embargiem nałożonym na całą Unię Europejską. To były początki jej kariery, sama Merkel była zupełnie inna niż pod koniec swojego urzędowania, i wtedy nam pomogła. Wtedy zapowiadała też, że przy okazji każdej podróży do Moskwy zatrzyma się w Warszawie.

Rząd PiS już wtedy miał kłopoty z Unią Europejską?

O praworządności nie było mowy, ale te problemy z embargiem rosyjskim na żywność pokazały, że mimo obecności w UE musimy samotnie walczyć o niektóre sprawy. Wynikało to z faktu, że większość polityków zachodnioeuropejskich była prorosyjska i uważała, że to my powinniśmy ustępować. To samo było, gdy chcieliśmy uczestniczyć w amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Niemcy i Francja jawnie tego nie chciały, bo uważały, że chcemy zbyt mocno związać się z USA, a w ogóle taka tarcza na terytorium Unii nie jest potrzebna. Zresztą w Polsce też mieliśmy potężną opozycję w tej sprawie – część naszych polityków uważała, że powinniśmy pielęgnować przede wszystkim Trójkąt Weimarski.

Nie pielęgnowaliście go. Trójkąt Weimarski już wtedy zamierał.

Ale nie z naszego powodu. Gdy weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej, Niemcy oraz Francja uznały, że wypełniły swoją misję promocji naszego kraju i przestały podejmować kolejne inicjatywy w ramach Trójkąta Weimarskiego. Uważały, że jeżeli utrzyma się Trójkąt, Polska zacznie zdradzać ambicje współdecydowania o Unii, a do tego oba kraje nie chciały dopuścić. W 2006 r. prezydent Lech Kaczyński na spotkaniu z dyplomatami powiedział: „Unia steruje w kierunku republiki oligarchicznej”. Od tego momentu zaczęto nas nienawidzić, bo dostrzegliśmy te niekorzystne zmiany zachodzące w Unii. Chciano nas jeszcze przekonywać, że trzeba zapomnieć o narodowych interesach i postawić na solidarność, ale wyczuwaliśmy fałsz tych argumentów. Niemcy nie chcieli być z nami solidarni, gdy budowali Nord Stream 1 i 2. Gdy Platforma doszła do władzy, odszedłem z MSZ i do 2010 r. pełniłem funkcję zastępcy szefa BBN u prezydenta, ale po katastrofie smoleńskiej to też się skończyło.

Ale pięć lat później został pan szefem polskiej dyplomacji.

Pomagałem w kampanii Andrzeja Dudy, a później Beaty Szydło. To ona na jednym ze spotkań, które zorganizowałem, powiedziała o mnie: „To jest nasz przyszły szef MSZ”. Wcześniej media obstawiały kandydaturę Michała Ujazdowskiego, ale po tych jej słowach to się skończyło.

O dwie sprawy z tego okresu chciałam pana zapytać. Po pierwsze, sprowadzenie do Polski Komisji Weneckiej, gdy trwał już spór o Trybunał Konstytucyjny.

Na przełomie listopada i grudnia 2015 r. zostaliśmy zaatakowani przez instytucje europejskie za sprawę Trybunału Konstytucyjnego, choć to odchodzący rząd Platformy Obywatelskiej i PSL zepsuł Trybunał latem 2015 r. Bali się utraty władzy i chcieli tak ułożyć Trybunał Konstytucyjny, żeby stał się trzecią izbą parlamentu. My tylko próbowaliśmy to odkręcić, ale nie dało się tego wytłumaczyć w Europie. Platforma miała tam więcej przyjaciół niż my, dlatego nikt nie chciał słuchać, że ten zamach został zrobiony latem 2015 r. Premier Szydło została zaproszona na styczeń 2016 r. do Parlamentu Europejskiego, dlatego szukaliśmy różnych sposobów obrony. Z Ministerstwa Sprawiedliwości wyszła sugestia, że skoro premier Viktor Orbán od kilku lat prowadzi rozmowy z Komisją Wenecką, to my też moglibyśmy ją włączyć. Wiedzieliśmy, że Komisja już została zaproszona do Polski przez organizacje pozarządowe, m.in. Fundację Batorego, uznaliśmy więc, że będzie lepiej, gdy przyłączymy się do zaproszenia, zorganizujemy wizytę i Komisja będzie się mogła zapoznać nie tylko z racjami opozycji, ale i rządu.

A media informowały, że to był pana pomysł, żeby sprowadzić Komisję Wenecką. To prawda, że Kaczyński później był na pana wściekły?

Nie. Decyzja tej rangi nie mogła być podjęta i zrealizowana tylko przez MSZ.

No ale pożądanych rezultatów ta wizyta nie przyniosła.

Sądziliśmy, że rozmowy z Komisją Wenecką będą trwały miesiącami, a nawet latami. Tymczasem oni przyjechali z tezą, dostali wykładnię od opozycji. Nawet Hanna Suchocka, która tam pracowała i nas wspomagała, była zaskoczona i bezradna wobec takiego zachowania. Uznała, że to decyzja polityczna, bo oni nie chcieli dyskutować o meritum wymiaru sprawiedliwości, tylko włączyli się w wojnę ideologiczną.

Czytaj więcej

Marek Belka: Walka z inflacją musi boleć

Druga sprawa – jak to było z Donaldem Tuskiem w Radzie Europejskiej? Po co w ogóle wszczęliście tę wojnę?

To była kwestia drugiej kadencji Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej. W Unii Europejskiej uznano, że jego urzędowanie zostanie przedłużone z automatu. Nie chcieliśmy się na to zgodzić, argumentując, że skoro polski rząd proponował swojego kandydata na pierwszą kadencję, to powinien też proponować na drugą. Zgłosiliśmy Jacka Saryusza-Wolskiego, który wtedy nosił się z odejściem z PO. Z Jackiem znaliśmy się od wielu lat, przywiozłem go na Nowogrodzką i on się zgodził kandydować, choć mieliśmy świadomość, że to jest misja samobójcza. Rozstrzygnięcie podyktowała Merkel. Ogłosiła wybór Tuska w Bundestagu na dzień czy dwa przed oficjalnymi quasi-wyborami w Radzie Europejskiej.

Skoro misja była samobójcza, to dlaczego została podjęta?

Musieliśmy zaznaczyć, że Tusk nie jest naszym kandydatem i nie zgadzamy się na taki tryb wyborów, w których rząd nie ma prawa wystawić innego kandydata na drugą kadencję. Mieliśmy dwie ekspertyzy prawne dwóch profesorów, m.in. Jacka Czaputowicza, że mamy do tego prawo.

Media spekulowały, że obiecał pan prezesowi Kaczyńskiemu, iż więcej krajów podzieli polski punkt widzenia, a okazało się, że nikt za nami nie stanął.

Liczyliśmy tylko na Orbána, który nas wtedy zdradził. Tłumaczył, że już wcześniej napisał list popierający Tuska i nie mógł się wycofać. Później opozycja wymyśliła hasło „27 do jednego”. Na co odpowiedzieliśmy, że faktycznie było 27 do jednego, bo to Merkel wygrała z 27 państwami unijnymi, narzucając im swą wolę. To było zwycięstwo Niemców w ich bitwie z resztą Europy. W trakcie tych quasi-wyborów wykręcono wszystkie procedury europejskie. Maltańska prezydencja – nie wiadomo dlaczego – zgłosiła kandydaturę Tuska, a choć premier Szydło to oprotestowała, Niemcy nawet nie dopuścili do dyskusji w tej sprawie ani do głosowania. Na tym przykładzie było widać, jak się przekręca prawo europejskie. Opozycja się z nas wtedy wyśmiewała, tylko z kogo się śmiali? Z samych siebie się śmiali. Pozwolili na to, że państwo takie jak Polska nie miało prawa wystawić swojego kandydata na szefa Rady Europejskiej, choć teoretycznie to nam przypadło to stanowisko. Dziś mamy efekty tamtego zdarzenia, czyli przeinaczanie i lekceważenie prawa europejskiego przez Brukselę.

Dlaczego został pan odwołany z resortu po zmianie premiera? Był pan za bardzo utożsamiany z premier Szydło?

To też. Ale przede wszystkim chodziło o to, żeby Mateusz Morawiecki mógł sobie dobrać zespół. Nowy premier miał być bardziej europejski, prowadzić łagodniejszą politykę wobec Europy, a ja byłem postrzegany jako polityk, który nie jest w stanie się dogadać z Unią. Efekty tego złagodzenia kursu już dzisiaj znamy. Gdy my odeszliśmy, Komisja Europejska zaczęła się domagać większych ustępstw. Bo wszelkie kompromisy, wszelkie ustępstwa, filozofia, że możemy spotkać się w pół drogi, to wszystko było zachętą dla Komisji Europejskiej do eskalowania żądań. Cała koncepcja rekonstrukcji rządu z tego punktu widzenia okazała się nietrafiona.

A może wasz błąd polegał na tym, że opuściliście Europejską Partię Ludową? Viktor Orbán zasiadał w tej frakcji latami i dzięki temu skutecznie bronił się przed Komisją Europejską, choć robił rzeczy, które jej się bardzo nie podobały. A wy założyliście własną, słabą frakcję.

A jaką siłę mają dziś deputowani Platformy w EPP? Jest ich kilkunastu na 200 członków. My mamy swoją frakcję 60-osobową, nas jest 27. Ja jestem wiceprzewodniczącym największej komisji, spraw zagranicznych, i przewodniczącym delegacji ds. Ukrainy. Na każdym spotkaniu plenarnym mogę przynajmniej raz wystąpić. Proszę porównać, ilu posłów PO występuje na sesjach plenarnych, poza tymi przypadkami, gdy mogą zaatakować polski rząd. My mamy frakcję, którą możemy kierować, i jesteśmy widoczni. Mamy swojego wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Sądzę, że uda nam się tę frakcję poszerzyć. Były rozmowy z Fideszem i Salvinim w tej sprawie.

Z Fideszem to chyba wam teraz nie po drodze?

Tylko w sprawach rosyjskich.

Sprawy rosyjskie są teraz najważniejszymi sprawami europejskimi.

Ale można rozmawiać. Jestem przekonany, że za dwa lata w nowym Parlamencie Europejskim powstanie duża, ponad 100-osobowa frakcja konserwatywna, bo z innych frakcji ludzie chcą uciekać. EPP, liberałowie Macrona, zieloni skręcają bardzo mocno w stronę lewicy. W wielu kwestiach między tymi frakcjami nie ma różnic. Głosują 400-osobowym blokiem i wielu posłom się taka urawniłowka nie podoba.

Plus Minus: Jak wyglądał MSZ w 1992 roku, gdy zaczynał pan pracę w dyplomacji?

To był czas wielkich przemian i wielkiej wymiany. Po 1989 r. przyszło do MSZ dużo nowych ludzi, ale też część z nich się nie sprawdziła i musiała odejść. Wiele osób było spoza branży spraw międzynarodowych. Na ambasadorów robiliśmy zaciąg wśród artystów, dziennikarzy, poetów, ludzi kultury. Chodziło o to, żeby pokazać nowe twarze i nową twarz Polski. Ale sporo starych pracowników pozostało, a poza tym ciekawe były powroty z placówek. Ludzie, którzy wyjechali pod koniec lat 80., a wrócili już po przełomie, nie byli w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W czasach komunistycznych MSZ zarządzała partia. Urzędnicy przychodzili do pracy przed godziną 9, zaczynali od śniadania, kawy i gazety, trochę popracowali i szli na obiad, a po obiedzie lektoraty językowe i już szykowali się do wyjścia z pracy. Punktualnie o 16.15 otwierały się wrota MSZ i wszyscy wypadali jak stado bawołów. Po wyborach w 1989 r. polityka zagraniczna nagle zaczęła odgrywać istotną rolę. Polska miała siedmiu nowych sąsiadów, zniknęły: NRD, Czechosłowacja, Związek Radziecki. Aspirowaliśmy do Unii Europejskiej i NATO. Słowem – był huk roboty.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi