Marek Belka: Walka z inflacją musi boleć

Prawica polska ma to do siebie, że jest bardziej socjalistyczna, w najgorszym znaczeniu tego słowa, niż polska lewica. Stara się za wszelką cenę, nawet jeżeli jest to bezsensowne, nie dopuszczać do spadku tempa wzrostu gospodarczego - mówi Marek Belka, europoseł, były premier i prezes NBP.

Aktualizacja: 13.05.2022 11:33 Publikacja: 13.05.2022 10:00

Marek Belka: Walka z inflacją musi boleć

Foto: Reporter, Łukasz Szeląg

Plus Minus: Czy ogarnia pana groza, gdy patrzy pan na inflację, która jest dwucyfrowa i jeszcze się rozkręca?

Tak.

Czyżby sądził pan, że jesteśmy na drodze powrotu do hiperinflacji?

Nie, ale pamiętam koszty walki z inflacją, pod koniec lat 90., a była ona wtedy na obecnym poziomie, tyle że miała charakter lekko spadkowy, a obecna inflacja się rozkręca. Wtedy ponieśliśmy ogromne koszty społeczne, walcząc z inflacją. Teraz mogą one być jeszcze wyższe.

Zanim dojdziemy do końcówki lat 90., chciałam pana spytać o ich początek, kiedy mieliśmy do czynienia z hiperinflacją. Co było jej przyczyną?

To była inflacja transformacyjna, spowodowana przede wszystkim uwolnieniem cen, głównie energii. Można powiedzieć, że mamy tu analogię z dzisiejszymi czasami – wzrost cen energii nakręca i obecną inflację. Tamta inflacja w pierwszym miesiącu wyniosła jakieś 80 proc., później spadała, ale i tak dość długo utrzymywała się na wysokim poziomie.

Zgodnie z danymi GUS w 1990 roku inflacja sięgnęła 585 proc., ale już rok później wyniosła 70 proc. i w kolejnych latach spadała. Jednak do końca dekady była dwucyfrowa. Dlaczego?

Wysoka inflacja utrzymywała się tak długo z powodu mechanizmu pełzającej dewaluacji złotego, który został wprowadzony w 1993 roku.

Na czym to polegało?

To był instrument, który miał chronić polskich producentów. Jednym z podstawowych elementów polityki transformacyjnej, czyli nowej polityki ekonomicznej Leszka Balcerowicza, było otwarcie gospodarki. To było słuszne, bo chodziło o wywarcie nacisku konkurencyjnego na polskich producentów – żeby podwyższali jakość produkcji i obniżali koszty. Pamiętam, jaki się podniósł lament, gdy pierwszy raz pojawiło się w Polsce importowane mleko w kartonikach, które klienci chętniej kupowali niż mleko rodzimej produkcji.

Nad czym lamentowano?

Że stajemy się atrakcyjnym rynkiem zbytu dla Zachodu i zostaniemy zalani przez tanią żywność z importu. Dziś już wiemy, że nie tylko nie zostaliśmy zalani żywnością, ale przeciwnie – to nasze produkty skutecznie w Europie konkurowały o konsumentów, lecz ten pierwszy okres był dla producentów bolesny. Z drugiej strony szybko zareagowali i zaczęli poprawiać jakość, chociażby opakowań tego mleka. Dzisiaj jesteśmy nie tylko samowystarczalni, lecz staliśmy się także wielkim eksporterem mleka. Właśnie po to, żeby złagodzić ból producentów, wprowadzono reżim pełzającej dewaluacji, która stwarzała dla rynku wewnętrznego, dla polskich producentów pewną ulgę. Osłabiająca się złotówka czyniła import drogim, a eksport tanim. Zatem z jednej strony wspomagała eksporterów, a z drugiej chroniła rodzimych producentów przed nadmierną konkurencją z Zachodu. Ceną tej regulacji było utrzymywanie się bardzo wysokiej jak na standardy międzynarodowe inflacji. Pod koniec lat 90. ciągle była dwucyfrowa.

W jaki sposób gospodarka dawała sobie radę z ogromną inflacją.

Z trudem. Ekonomiści mówią, że wysoka inflacja utrudnia inwestowanie, bo trudno jest zrobić biznes-plan, trudno jest oszacować ryzyko i na ogół do kalkulacji bierze się wartości zawyżone, żeby nie wpaść w kłopoty. Przykładem konsekwencji takiego działania była autostrada wielkopolska wybudowana w systemie tzw. partnerstwa publiczno-prywatnego.

Chodzi panu o autostradę wybudowaną przez Jana Kulczyka.

Nie inaczej. I mamy tego następujące skutki – do dzisiaj płacimy za przejazd tą autostradą bardzo wysoką taryfę. Ta obecna wysoka cena nie wynikała z faktu, że ktoś popełnił zasadnicze błędy przy negocjacjach, choć Kulczyk był podobno bardzo dobrym negocjatorem. Po prostu w tamtych czasach inflacja była jeszcze powyżej 10 proc., dlatego koszty finansowania budowy tej autostrady były horrendalnie wysokie. Oto dowód, że wzrost gospodarczy w warunkach wysokiej inflacji jest wolniejszy, droższy i bardziej ryzykowny.

A jak ludzie sobie dawali radę, bo przy inflacji rzędu 70 proc. ceny rosły z miesiąca na miesiąc?

Tak było tylko przez rok, może półtora. Ale rzeczywiście był to okres dramatycznego ubożenia społeczeństwa, a szczególnie tych Polaków, którzy mieli zasoby z czasów PRL ulokowane np. w walutach zagranicznych. One straciły bardzo szybko 95 proc. siły nabywczej. Zatem wczesne lata 90. były okresem gwałtownej redystrybucji bogactwa.

Niektórzy utrzymywali, że ubożenie Polaków było częścią planu transformacji. Czy to prawda?

Trudno mi powiedzieć, ale tak jak mówiłem, to zjawisko wystąpiło w pierwszym roku, kilkunastu miesiącach. W połowie 1992 roku polska gospodarka zaczęła rosnąć, zaczęły napływać inwestycje zagraniczne i zaczęły rosnąć płace, zatem to ubożenie zostało zahamowane. Najważniejszą konsekwencją wysokiej inflacji było to, że wzrost gospodarczy nie mógł się opierać na prywatnych inwestorach krajowych. Gdybyśmy nie mieli wtedy inwestorów zagranicznych, to ten wzrost byłby o wiele wolniejszy.

W 1996 roku został pan ministrem finansów i wicepremierem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Jak pan radził sobie z inflacją?

Mój pierwszy epizod w rządzie – w roku 1997 – upłynął na uzupełnianiu ostatnich brakujących elementów gospodarki rynkowej. Pamiętam, że zrezygnowaliśmy wtedy z regulowania cen paliw. To niby był drobiazg, ale społecznie niezmiernie delikatny. Jeżeli państwo reguluje ceny, to jest winne każdej podwyżce, a jeżeli przestaje regulować, to odpowiedzialność spada na producenta. Obawialiśmy się, że po uwolnieniu cen pójdą one gwałtownie do góry, jednak nie poszły i obyło się bez napięć społecznych. Poza tym staraliśmy się bardzo oszczędnie przykrawać budżet. Do tego stopnia, że gdy po wyborach parlamentarnych w 1997 roku ministrem finansów został Leszek Balcerowicz, to przyjął nasz budżet bez zmian, bo odpowiadał on polityce hamowania popytu. Wszyscy wtedy uważaliśmy, że inflacja kilkunastoprocentowa jest złem, dlatego polityka budżetowa musiała być w miarę restrykcyjna i taka była. Tyle że nie robiliśmy z tego wielkiego halo, gdyż hasło schładzania gospodarki zawsze było źle odbierane. Wiedzieliśmy, że władzę oddajemy, i chcieliśmy przekazać gospodarkę w jak najlepszym stanie.

Bardzo propaństwowo i patriotycznie.

W latach 90., a nawet dłużej, przejmowanie władzy zawsze wiązało się z koniecznością podejmowania trudnych decyzji. Oczywiście te trudne decyzje władza starała się jakoś delikatnie wprowadzać, lecz panowało powszechne przeświadczenie, że jeżeli się bierze władzę, to traci się popularność. Teraz bierze się władzę, żeby trzymać ją jak najdłużej i konsumować konfitury.

Mówi pan, że budżet był oszczędny, ale w kampanii parlamentarnej 1993 roku SLD obiecywał, że ludziom będzie się żyło lepiej niż za rządów solidarnościowych. Jak to można było pogodzić?

To nie był budżet, który gospodarkę tłamsił. A polityka gospodarcza rządu SLD–PSL była z grubsza kontynuacją polityki z okresu tzw. heroicznej transformacji, gdyż wzrost był już widoczny. Wystarczyło gospodarce nie przeszkadzać. Było to skądinąd spore zaskoczenie dla Zachodu, gdzie chyba od Woltera pokutowało myślenie, że Polacy nie potrafią się rządzić.

A czy stosował pan inne instrumenty zwalczania inflacji?

Nie przypominam sobie jakichś szczególnych działań. Zresztą – jak już mówiłem – dopóki funkcjonował mechanizm pełzającej dewaluacji, dopóty byliśmy skazani na inflację. Ale z drugiej strony rynek pracy zachowywał się lepiej, a trzeba pamiętać, że wtedy cierpieliśmy na dość wysokie, miejscami strukturalne bezrobocie. I mimo tej pełzającej dewaluacji inflacja powoli hamowała.

To co się stało, że w okresie rządów AWS–UW doszło do schładzania gospodarki, a w rezultacie bezrobocie podskoczyło do 20 proc?

Stała się Rada Polityki Pieniężnej – całkiem nowe gremium powołane na mocy nowej konstytucji. I to była RPP, w porównaniu z następnymi, zupełnie niesłychana.

Czytaj więcej

Jan Rulewski: Europa musi pomóc Ukrainie

Same jastrzębie?

Tak to wygląda z perspektywy czasu. Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała, że należy skończyć z kilkunastoprocentową inflacją, bo na dłuższą metę koszta są wysokie. I bardzo szybko, metodą szokową, doprowadziła do wzrostu stóp procentowych. O ile dobrze pamiętam, stopy procentowe w pewnym momencie przekroczyły 20 proc.

W lutym 1998 roku stopa referencyjna NBP wyniosła 24 proc.

No właśnie. Inflacja rzeczywiście bardzo szybko zaczęła spadać do poziomu 4,5 proc., a potem nawet do poziomu 2 proc., ale bezrobocie przekroczyło 20 proc. Z perspektywy kogoś, kto musiał prowadzić politykę gospodarczą, to był dramat. A tym kimś byłem ja jako minister finansów od 2001 roku. Pamiętam moje dyskusje z prezesem NBP Leszkiem Balcerowiczem i całą Radą Polityki Pieniężnej, żeby trochę odpuścili, żeby zaczęli obniżać stopy procentowe. Starałem się coś im sugerować, ale RPP była niezależna, zresztą teoretycznie nadal tak jest. Myślę, że ówczesna RPP była zdeterminowana, żeby doprowadzić do recesji.

Dlaczego chciała zdusić wzrost gospodarczy?

Bo to był według nich jedyny sposób, żeby szybko obniżyć inflację. Na szczęście do recesji nie doszło, ale był taki jeden kwartał, w którym stopa wzrostu wynosiła 0,1 proc. PKB. To była pełna stagnacja, sytuacja bardzo niedobra. Wtedy się wściekałem i miałem wiele zastrzeżeń do tej polityki pieniężnej. Nawet Stanisław Gomułka ostatnio powiedział, że to były zbyt restrykcyjne posunięcia. Ale prawda jest taka, że przez 20 lat inflacja w Polsce utrzymywała się na poziomie niższym niż w strefie euro. Na dłuższą metę warto było.

Z drugiej strony bezrobocie w Polsce przez 20 lat utrzymywało się na wyższym poziomie niż w strefie euro.

Dokładnie tak, ale to pokazuje, że z inflacją można nawet żyć, jednak gdy zaczyna ona przyspieszać, to wtedy koszt jej opanowania staje się bardzo wysoki. A wtedy mieliśmy jeszcze jeden problem – koszt obsługi długu publicznego, który urósł niebotycznie. Banki nie były zainteresowane kupowaniem obligacji państwowych. Groziła nam niewypłacalność. A do tego doszła słynna dziura Jarosława Bauca, która była w pewnym stopniu wyobrażona, bo do niej nie dopuściliśmy, niemniej jednak była pochodną polityki rządu AWS, który po odejściu Balcerowicza postawił na rozbuchane wydatki. Prawica polska ma to do siebie, że jest bardziej socjalistyczna, w najgorszym znaczeniu tego słowa, niż polska lewica. Stara się za wszelką cenę, nawet jeżeli jest to bezsensowne, nie dopuszczać do spadku tempa wzrostu gospodarczego.

A wtedy nie miało to uzasadnienia makroekonomicznego?

Nie. Już wtedy widać było, że najważniejsze jest utrzymanie władzy. W rezultacie po wyborach my w Ministerstwie Finansów w obawie przed problemami ze sfinansowaniem długu, czyli w obawie przed bankructwem, musieliśmy prowadzić ostrożną politykę budżetową. Nie mogliśmy szaleć z wydatkami, a nawet wprowadziliśmy taką długofalową strategię, która została nazwana kotwicą Belki – limitowania wzrostu wydatków państwa o stopę inflacji plus 1 proc. To było znaczne przykręcenie śruby. Dlatego po jakimś czasie Leszek Miller z ulgą przyjął moją „rezygnację" z rządu. Ale mój następca Grzegorz Kołodko robił niemal dokładnie to samo co ja.

I to nie przeszkadzało Millerowi?

Kołodko był na tyle rozsądny, że robił swoje, tylko gadał co innego. On był pierwszym ministrem finansów, który wiedział, że dla odbiorców polityki ważniejsze jest to, co się mówi, niż to, co się robi. (śmiech) Dlatego gdy spytała mnie pani, czy się martwię obecną sytuacją, to powiedziałem, że tak. Bardzo się martwię. Te obecne 12 proc. inflacji to nie jest jeszcze jej szczyt. Możemy mieć znacznie wyższą inflację, a do tego nakręcającą się spiralę płacowo-cenową. Na szczęście mamy inną sytuację na rynku pracy – wysokie bezrobocie nam nie grozi, raczej cierpimy na brak pracowników. Poza tym gospodarka jest znacznie bardziej dojrzała. Pamięta pani takie założenia z czasu rządu SLD 1–3–5?

O ile pamiętam, taki miał być wzrost gospodarczy w kolejnych latach waszych rządów.

Wszyscy się śmiali – jaki wzrost gospodarczy, będzie katastrofa. Tymczasem w pierwszym roku osiągnęliśmy wzrost 1,7 proc., w drugim ponad 4 proc., a w trzecim chyba nawet 7 proc. Zatem polska gospodarka potrafiła wtedy się odbić. Podejrzewam, że i dzisiaj jest w niej sporo siły, szczególnie, że mamy dostęp do rynku Unii Europejskiej, co nam pozwala na bardziej odważną politykę gospodarczą wewnątrz kraju. To jest dla nas taki amortyzator.

Chodzi o to, że jeżeli w Polsce spadnie popyt, to jeszcze producentom pozostają rynki europejskie?

Z grubsza mówiąc, o to chodzi. Ale państwo musi zacząć mówić, że karnawał się skończył, a teraz ogłaszamy początek postu. Rzecz w tym, że to jest politycznie niewygodne. Uważam, że obecny rząd nie działa w interesie długofalowym polskiej gospodarki i polskiego społeczeństwa, tylko chodzi mu o utrzymanie się przy władzy. Każdy dzień rządów PiS utwierdza mnie w tym przekonaniu. Nie wiem, co ostatnio wstąpiło w prezesa NBP Adama Glapińskiego, że zaczął jak wściekły podnosić stopy procentowe. Oczywiście to jest uzasadnione, bo w stosunku do inflacji stopy procentowe ciągle są ujemne. Ale samymi stopami inflacji się nie zwalczy, tylko zabije się w pierwszej kolejności budownictwo, a w drugiej inwestycje. Żeby zdusić inflację, rząd powinien ograniczyć wydatki, a nie sprawiać kolejne podarunki wyborcom. Ta polityka nie prowadzi do ograniczania inflacji, tylko do jej zwiększania.

Ale dlaczego? Czy podwyżka stóp tego nie zrównoważy?

Wzrost stóp procentowych ogranicza skłonność do brania kredytów, ale wpływ tego będzie znacznie mniejszy niż morza pieniędzy, które płyną z budżetu do społeczeństwa w postaci obniżek podatków. To jest działanie proinflacyjne. Nie można walczyć z inflacją obniżaniem podatków. To jest kontrproduktywne, po prostu skandal.

Tarcze antyinflacyjne też są bez sensu?

Oczywiście. One mają charakter wspierania pewnych grup konsumentów. W porządku, wszyscy uważamy, że są grupy, które trzeba wspomagać. Wyobrażam sobie, że gospodarstwom o niskich dochodach powinno się oferować rekompensaty z powodu rosnących cen gazu i energii. Ale benzyny nie kupują najubożsi Polacy. Owszem, wielu ludziom droga benzyna strasznie komplikuje życie, ale nie powinno się oferować ulgi wszystkim, jak leci. A już obniżanie podatków, czyli pozostawienie większej ilości pieniędzy w portfelach Polaków, jest zupełnie bez sensu. Walka z inflacją powinna polegać na tym, że w kieszeniach Polaków zostanie mniej pieniędzy. Ograniczenie inflacji musi boleć. Jak nie boli, to nie ma walki z inflacją.

Czytaj więcej

Rafał Chwedoruk: Co Polska może ofiarować Ukrainie? Prawie nic

Niech pan powie ludziom, że teraz będzie bolało.

Gdybym był premierem, tobym to powiedział. Dlatego zostawiałem gospodarkę w dobrym stanie i taka jest moim zdaniem rola polityka gospodarczego. To, co jest w Polsce, jest chore, zresztą w większości krajów na świecie widzę taką tendencję, że ekipa oddająca władzę nie martwi się, co będzie potem. A stopy procentowe dalej będą rosły.

Przecież rząd zapowiedział pomoc dla kredytobiorców – wakacje kredytowe, dopłaty do kredytów, zmiana WIBOR na inny wskaźnik.

To są propozycje na otarcie łez. Ci kredytobiorcy, którzy są w bardzo trudnej sytuacji, teraz mogą uzyskać wsparcie z Funduszu Wsparcia Kredytobiorców. Dotychczas ten fundusz nie był wykorzystywany, bo nie było takiej potrzeby. Dobrze byłoby, żeby banki go zasiliły. A zmiana WIBOR na inny wskaźnik to jest operacja, która przyniesie jednorazowy skutek, bo ten nowy wskaźnik też będzie rósł w ślad za stopami procentowymi. Rozumiem, że premier musi coś powiedzieć, bo trzeba coś robić. Skoro prezes banku centralnego opowiadał, że ultraniskie stopy procentowe będą właściwie na zawsze, to teraz trzeba jakoś ludziom pomóc, gdyż z winy prezesa NBP wybierali kredyt o stopie zmiennej, a nie stałej. Zgadzam się jednak z posłem Markiem Suskim, z którym na ogół się nie zgadzam, że jak się wzięło kredyt, to trzeba go spłacać. Na marginesie – to jest najbardziej oczywista manifestacja politycznych preferencji PiS. Kredytobiorcy nie są wyborcami PiS.

Czym grozi ta wysoka inflacja?

W niedalekiej perspektywie obniżeniem tempa wzrostu gospodarczego.

Podobno w pierwszym kwartale tego roku wzrost gospodarczy wyniósł 8 procent.

Ale to nie znaczy, że się utrzyma. A to, że mamy 8 proc., to jest najlepszy powód do rozpoczęcia skutecznej polityki antyinflacyjnej. Nawet gdyby tempo wzrostu spadło nam do 4 proc. PKB wskutek działań antyinflacyjnych, to w dalszym ciągu mielibyśmy bardzo dobry wzrost gospodarczy, który nie będzie powodował znaczącego bezrobocia. Natomiast jeżeli pozwolimy się inflacji utrzymywać, to w przyszłości nie zdołamy jej zahamować. W Turcji inflacja wynosi 70 proc., bo tam prowadzono politykę gaszenia ognia benzyną. Coś jak u nas. Zatem Polsce nie grozi Grecja, jak kiedyś mówiono, tylko Turcja. Nie wiem, co lepsze. W roku 1990 wierzyliśmy, że tamta inflacja jest przejściowa, że to jest koszt normalizacji sytuacji gospodarczej. Teraz to nie jest żaden koszt normalizacji, tylko symptom utraty kontroli nad gospodarką.

A co będzie z naszym długiem?

Obligacje rządowe oprocentowane są na 7 proc. To już jest drogo, a będzie drożej. Zatem może nas dotknąć syndrom śnieżnej kuli i wtedy będziemy mieć połączenie Turcji z Grecją.

Prof. Marek Belka

Ekonomista i polityk. Premier w latach 2004–2005. Wicepremier i minister finansów w 1997 r. w rządzie Cimoszewicza oraz w latach 2001–2002 w rządzie Millera. W latach 2004–2005 przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej, współzałożyciel Partii Demokratycznej – demokraci.pl. Od 2010 do 2016 prezes NBP. Poseł do Parlamentu Europejskiego IX kadencji od 2019 r.

Plus Minus: Czy ogarnia pana groza, gdy patrzy pan na inflację, która jest dwucyfrowa i jeszcze się rozkręca?

Tak.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi