Plus Minus: Z pana książki wynika, że patodeweloperka nie jest wcale nowym zjawiskiem w Polsce. Problem ten widać było już w dwudziestoleciu międzywojennym.
Właściwie nigdy nie istniało u nas coś takiego, jak polityka mieszkaniowa. Chociaż z perspektywy naukowca, który zajmuje się też politykami publicznymi, powiedziałbym, że brak takiej polityki jest jakąś formą jej prowadzenia. Rzeczywiście, te problemy mają długie korzenie i istniały zarówno w okresie Polski Ludowej, jak i w międzywojniu. A także jeszcze wcześniej. Pomysł na systemowe organizowanie zamieszkania dla ludzi wyszedł, jak na ironię, od przemysłowców. Bo przecież często kojarzymy ich z drapieżną działalnością biznesową. Wtedy oczywiście nikt tego słowa nie używał, ale chodziło o dużych inwestorów, którzy doszli do wniosku, że trzeba zorganizować miejsce do życia dla robotników. W pewnym momencie zaczęli nawet poprawiać standardy zamieszkiwania tych ludzi.
Lubimy mówić o międzywojniu jako o czasach eksperymentów, na przykład z architekturą modernistyczną.
Jest wiele publikacji na temat Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i innych rozwiązań tego typu. Jednak w rzeczywistości był to marginalny fragment ówczesnego mieszkalnictwa. Większość ludzi żyła w warunkach strasznych. Zatem problemy, które dzisiaj omawiamy pod hasłem patodeweloperki czy szeroko rozumianych patologii związanych z polityką mieszkaniową, datują się często na wiele lat wstecz. Myślę, że dużą skalę zachowań patodeweloperskich można było obserwować właśnie w mieszkalnictwie peerelowskim, międzywojennym czy nawet jeszcze wcześniej.
Wielkomiejskie kamienice, które lubimy idealizować, miały wiele mieszkań o niskim standardzie.