Katarzyna Nosowska: Zmiana sposobu życia jest ryzykowna, ale się opłaca

Przekroczenie czterdziestki to jest znakomity czas, moment, w którym bezwzględnie trzeba sobie zadać pytanie, czy rozpoznajemy w sobie możliwość, by być twórcą własnego życia. Czy scenariusz, na podstawie którego funkcjonowaliśmy, się sprawdza? Czy owoce naszego życia są kwaśne, soczyste czy nadgniłe? - mówi Katarzyna Nosowska, piosenkarka, pisarka.

Publikacja: 09.10.2020 10:00

Katarzyna Nosowska: Zmiana sposobu życia jest ryzykowna, ale się opłaca

Foto: Jakub Kamiński, Dzień Dobry TVN

Plus Minus: Zerkam na pani paznokcie...

No, łopatki. Łopatki jakby pługiem potraktowane – wszystko się zgadza, czysta prawda.

Paznokcie są jednymi z bohaterów pani najnowszej książki „Powrót z Bambuko". Znajdziemy tam wiele tekstów traktujących o zwyczajności.

Paznokcie są przykładem, ale można potraktować ten rozdział jako opowieść o głębszych sprawach, czyli o poczuciu osamotnienia w pewnej grupie, do której z jakiś powodów nie jesteśmy w stanie przynależeć w 100 procentach. To kosztuje nas czasami smutną refleksję na temat nas samych lub grupy. A wystarczy znaleźć taką grupę, na łonie której czujemy się znakomicie i bezpiecznie od pierwszego momentu. Warto sprawdzić takie podejście do życia.

„Powrót z Bambuko" to książka misja?

Przypomniał mi się konstrukt „zrobić kogoś w bambuko". Uznałam, że przecież bambuko może być krainą – metaforą życia. Życia, które realizuje się na podstawie scenariusza, który nie jest naszym wymarzonym.

Czy to rozprawa filozoficzna?

Nie, nie, to piękne określenie, ale na wyrost... Ta książka nie przynależy do żadnego z obowiązujących gatunków literackich. Nie wiadomo, czym jest. Jeżeli założymy, że jest to zbiór pewnych przemyśleń i refleksji, jeżeli to nazwiemy filozoficzną rozprawką (śmiech), to rzeczywiście możemy zawartość tej książki włożyć do tej szufladki. Na pewno są to rozważania na temat wszechrzeczy, bo dotykam w nich różnych kwestii, które składają się na naszą egzystencję. Moim zdaniem są ważne, jednak nie twierdzę, że to wszystkie, nad którymi warto byłoby się pochylić.

W tych rozważaniach niezwykle istotny jest czytelnik.

Moje pisanie nie miałoby miejsca, gdyby nie on. Zależy mi na tym, by te teksty były dla człowieka. Mam wrażenie, że jest możliwość skomunikowania się bez fizycznej obecności drugiej osoby. Bardzo chcę coś dać: inspirację i otuchę, która sprawi, że ktoś weźmie realną odpowiedzialność za swoje życie. Bo o tym jest ta książka.

Za tym stoi także pani doświadczenie?

Jestem typową przedstawicielką gatunku, żyję już prawie pół wieku na tym świecie. Sporo przeżyłam, sporo widziałam i doświadczyłam czegoś na kształt przemiany, czyli ucieczki z Bambuko w stronę krainy przytomności, o której wspominam w książce.

Kiedy to się stało?

Tym momentem była czterdziestka. Wtedy bardzo skondensowałam swoje ruchy. One miały mnie doprowadzić do miejsc w samej sobie, ale i w relacji ze światem. Zagubienie w życiu czułam od zawsze. Czułam fale emocji, których nie potrafiłam nazwać i ogarnąć. Mam wrażenie, że to zagubienie, rodzaj emocjonalnego przykurczu jest obecny w ludziach małych, trochę starszych i zupełnie dorosłych. Teraz w szczególności. Widzę to wyraźnie. Może to jest kwestia tego, że stałam się bardziej czujna? Obserwuję w ciszy, nie uruchamiam od razu opcji „komentarz", bo ciekawi mnie człowiek i to, co widzę. Staram się na tym skupić.

Trzeba mieć odwagę, by powiedzieć staremu życiu „stop" i zacząć nowe.

Zmiana jest dla nas niepokojąca i przerażająca. Bardzo cenimy i hołubimy to wszystko, co jest nam znane. Czasami za cenę akceptacji zdarzeń i relacji, które są dla nas bolesne. Budujemy wokół tego wrażenie małego szczęścia. A tymczasem czas leci. Przekroczenie czterdziestki to znakomity czas. Szkoda, że dopiero wtedy dochodzimy do pewnych wniosków. To jest taki moment, w którym bezwzględnie trzeba sobie zadać pytanie, czy my naprawdę mamy poczucie sprawczości we własnym życiu, czy w ogóle rozpoznajemy w sobie możliwość, by być twórcą własnego życia? Czy scenariusz, na podstawie którego funkcjonowaliśmy do czterdziestki, się sprawdza? Czy owoce naszego życia (praca, dzieci) są kwaśne, soczyste czy nadgniłe? Jeżeli odpowiemy sobie uczciwie na te pytania, to może się okazać, że zmiana jest absolutnie konieczna. Wtedy mamy (przynajmniej tak było w moim przypadku) dziesięć lat do pięćdziesiątki, by to naprawić. Przy wielkim zaangażowaniu, cierpliwości, szacunku dla własnej niemocy. Wtedy po pięćdziesiątce (mocno w to wierzę) możemy sobie wreszcie pożyć.

To jest gra o wysoką stawkę?

Czasami tak. Dla mnie moment „zero", czyli decyzja o wielkiej zmianie, nastąpił w sytuacji, kiedy nie miałam żadnego zabezpieczenia. Często warunkiem podjęcia ważnej decyzji jest owo zabezpieczenie. Przestawiamy nogę ze szpagatu na stronę zmiany, ale dopiero gdy stworzymy sobie warunki, które pozwolą nam miękko lądować. Okazuje się, że to bardzo rzadko jest możliwe. U mnie tak było z urodzeniem dziecka. Pojawiło się w moim życiu w najgorszym momencie. Zawsze myślałam, że czas na dziecko przyjdzie, gdy będę miała własne mieszkanie, zabezpieczę się finansowo. Oczywiście, okazało się, że nie mam nic. Jednak podjęłam decyzję, że urodzę. Uważam, że takich momentów, w których jesteśmy w stanie zorganizować sobie poduszkę, by miękko wylądować w zmianie, po prostu nie ma. Zmiana jest zawsze ryzykowna. Ale się opłaca.

Ludzie potrzebują głosu wsparcia?

Zdecydowanie. Obserwując moje kontakty i korespondencję z odbiorcami, mam wrażenie, że często jestem być może pierwszą w ich życiu osobą, która uświadomiła im prawo do tego, by puścić mięśnie. Oni wiedzą, że nie muszą się starać, nie muszą niczego udowadniać. Czują, że ja ich zrozumiem, bo wiele lat spędziłam na podobnej gimnastyce. Dlatego w tej książce mówię o sobie otwarcie, nie staram się niczego kreować. Po prostu – mówię jak jest. Czasami są to opowieści bolesne, ale wydaje mi się, że tylko w ten sposób pokazuję, że można.

Czy musiała pani dojrzeć do napisania książki, do mówienia poprzez to medium?

Od dziecka marzyłam, by napisać książkę, ponieważ jestem czytelniczką z krwi i kości. We wczesnym okresie życia literatura pozwoliła mi przetrwać trudne momenty w dzieciństwie i czasy nastoletnie. Później zresztą też. Mam wrażenie, że zawsze realizowałam swój ludzki potencjał dzięki temu, że mogłam obcować z literaturą. To dla mnie niezwykle ważne medium. Nigdy jednak nie miałam śmiałości w nim pracować. Moje obie książki są owocem nowej mnie, mnie po zmianie, mnie po ryzykownym ruchu, kiedy zostawiłam zespół Hey. Podjęłam tę decyzję w najgorszym możliwym momencie. Zrezygnowałam z pracy, która przez tyle lat dawała mi względne poczucie bezpieczeństwa. To był karkołomny ruch, który spowodował destrukcję znanych przyczółków mojej egzystencji. Nie ukrywam – było to bolesne. Ale potem pojawiła się odwaga. To była pierwsza taka decyzja w moim życiu. Chciałam wreszcie zająć się sobą najczulej, jak potrafiłam. Nie oczekiwałam tego, by świat mi pomógł, by mnie uspokoił, by dał mi poczucie szczęścia. Przestałam też oczekiwać tego od ludzi. Po raz pierwszy wzięłam ster we własne ręce. Przestałam się besztać, mówić i myśleć o sobie źle. Musiałam się tego nauczyć. I moje książki, szczególnie ta, są namacalnym dowodem na to, że można.

„Powrót z Bambuko" to teksty bardzo często intymne, mówiące o przeżyciach z dzieciństwa, zdradzające wewnętrzne rozterki autorki. Czy to rodzaj oczyszczenia, terapii przez twórczość literacką?

Na pewno, bardzo w to wierzę. Istnieje przecież terapia poprzez pisanie. Wydaje mi się, że mamy skłonność do zakłamywania rzeczywistości. Chcemy ją widzieć lepszą. Bardzo chętnie milionom osób obserwujących nasze poczynania w sieci snujemy opowieść na temat własnego życia. Jednak pokutuje w nas myślenie w kategoriach „co ludzie powiedzą". To schemat bardzo obecny w naszym życiu, w mojej rodzinie na pewno. Moja babcia najbardziej bała się tego, co ludzie powiedzą, i przestrzegała: „Uważaj, bo ludzie będą gadać". Moja mama przejęła to od niej i przekazała mnie. Próba sprawdzenia, czy rzeczywiście ma znaczenie, „co ludzie powiedzą", jest istotna. Jednak zawsze okazuje się, że nie ma najmniejszego. Ludzie powiedzą, co będą chcieli, my nie mamy na to wpływu. Ich opinia nie powinna wpływać na nasze poczynania. Pisanie to dla mnie oczyszczenie, ponieważ czasami spotkanie z kartką papieru jest jedyną intymną chwilą z samą sobą.

Jak w tym kontekście umiejscawia pani teksty piosenek? Dla mnie to twórczość poetycka, skupiona na metaforze.

Tekst piosenki jest specyficzną i odświętną przestrzenią. To krótka forma, rządzona przez melodię. Tam nie sposób opowiedzieć niczego wprost. Nie ma na to miejsca, wobec tego używam metafory. To poprzez nią mówię. Jeśli człowiek zabierze się z nami w podróż z tekstem piosenki, to on sam sobie dopowiada wszystkie treści, które mogłyby zaistnieć w piosence. To jest zupełnie inne pisanie.

Działa na panią podobnie?

Bardzo podobnie. Kiedy paplamy (bo myślę, że jako ludzie trochę nadużywamy tej umiejętności), nie jesteśmy uważni. Natomiast kiedy już siadamy do pisania, to bez względu na to, czy to jest krótka, czy dłuższa forma, zaczynamy czuć szacunek dla słowa. Staram się wykorzystywać go z umiarem. To za każdym razem jest wspaniała przygoda z samym sobą.

Z metafory korzysta pani chętnie także w tekstach prozą. Mam wrażenie, że często bawi się w nich formą literacką.

Niezupełnie. W każdej z dziedzin, które uprawiam, postrzegam siebie jako amatorkę. Myślę, że z tym poczuciem będę odchodziła z tego świata. Z pewnością nie są to świadome zabawy formą literacką. To spontaniczne pisanie. Inaczej jest z tekstami piosenek. Ja je wysiaduję, to niemal matematyka. Tam słowa wkładam w wersy melodii. To praca z pipetą i probówką. Tu jest swoboda i wolność.

Pani poczucie humoru jest w „Powrocie z Bambuko" bardzo wyraziste i obecne zarówno w opowieściach o codzienności, jak i bolesnych doświadczeniach. Mam wrażenie, że ono ratuje autorkę i czytelnika. Pokazuje drogę.

Poczucie humoru nie jest dla wybranych. Dzieci mają je wykształcone naturalnie. Pewnie dlatego, że postrzegają świat abstrakcyjnie, ich umysły i pojmowanie nie zostały jeszcze wpasowane w ramy skrojone przez dorosłych. Dzieci są niesamowicie zabawne, dopóki się tego w nich nie przytępi. Uważam, że każdy dorosły człowiek jest w stanie użyć swojego osobistego poczucia humoru, które – nawet jeśli nierozpoznane – w nim jest. Warto spróbować je w sobie odkopać i użyć. To niezwykle pomaga. Łatwiej wtedy złapać dystans.

Dystans do siebie też jest w tych tekstach bardzo wyrazisty. Widać go również w pani filmikach zamieszczanych na Instagramie.

To się wydarzyło bardzo spontanicznie. Dla mnie był to także proces terapeutyczny. Podjęłam decyzję, że będę się za pomocą tych filmów komunikować. Udowodniłam sobie, że tylko od naszej decyzji zależy, czy będziemy się przejmować, „co ludzie powiedzą", czy pozwolimy sobie na swobodne działanie. Ważne, że w tej wolności nie chodzi o to, by robić wszystko, ale by się kontrolować. To jest wspaniałe w człowieku, że on może podjąć decyzję, że się zatrzyma. Nie będzie szedł na starcie z całym światem, tylko powie sobie: „Nie, nie przekroczę tej granicy". Robiłam filmiki bez makijażu, spontanicznie. To rodzaj dziecięcej zabawy. W ciele czułam to samo, jak wtedy, gdy bawiłam się jako dziecko. To mi daje szczęście. Okazało się, że owoc w postaci relacji z dużą grupą ludzi jest niezwykle soczysty, czyli warto było.

Czuć w tych tekstach, że dzieciństwo jest dla pani ważne.

Jest niesamowicie ważne. Nie wiem, czy to jest czytelne, ale jeżeli miałabym zaryzykować podanie recepty na zmianę świata, na ukrócenie tego pędu donikąd, to polecam spotkanie z własnym dzieciństwem, by przeżyć je jeszcze raz na poziomie emocji i ciała. To konieczne, by zaleczyć rany w nas, zetrzeć wszystkie kolce, którymi musieliśmy się obudować, by nie dać się zranić po raz kolejny. A potem świadomie zdecydować, że będziemy dbać o dzieci. Zrozumienie, że dziecko to skarb, jest kluczowe. To ono będzie opiekować się naszą planetą. Świat będzie znakomity, gdy uszanujemy dzieci.

Duże wrażenie zrobił na mnie tekst o pierwszej komunii. Czy żeby go napisać, musiała pani przypomnieć sobie tamte emocje, odnaleźć je w sobie?

Nie musiałam tego wspomnienia wyszarpywać z siebie teraz. Ono zawsze było ze mną. Miałam osiem lat i przez splot wydarzeń zataiłam przed rodzicami, że nie chodzę na religię. Był we mnie lęk przed wytłumaczeniem im, dlaczego tak się stało. Mały problem urósł potem we mnie – dziecku – do monstrualnych rozmiarów. Wszystko oczywiście skończyło się katastrofą. Okazało się bowiem, że nie mogłam przystąpić do pierwszej komunii. Rodzice nie mieli o tym pojęcia. Kupili mi sukienkę, przygotowali przyjęcie. Jako dorosła często tym wspomnieniem dzieliłam się z bliskimi, znajomymi, nawet z fanami. Tylko za każdym razem robiłam to w sposób prześmieszny: co za wspaniała anegdotka, jakie to było zabawne! Zawsze wiedziałam, że to był znaczący moment dla mnie jako człowieka. To doświadczenie na pewno ze mną coś zrobiło i jest obecne w mojej dorosłości. Ja jednak zaśmiewałam tę w gruncie rzeczy tragiczną historię. Tak sobie z tym radziłam. Poprzez śmiech. W książce postanowiłam przeżyć i opowiedzieć to zdarzenie tak, jak je zapamiętałam. Niezwykłe było to, że moje ciało pamiętało tamten stan, ten strach, rozpacz i samotność. Były chwile, że myślałam, że się uduszę. Ten rozdział pisałam na raty, musiałam wstawać i odpoczywać. Przy pisaniu czułam tamte zapachy. Naprawdę się z tym spotkałam. To było dla mnie ogromnie ciężkie. A kiedy skończyłam – rozpłakałam się. Myślę, że to były bardzo stare łzy.

To była wtedy pani tajemnica?

Nikt nie wiedział, że odgrywam teatr życia. Nie miałam nawet żadnej przyjaciółki, której bym powiedziała, że ja udaję, że chodzę na religię. Zafundowałam sobie ciężkie przeżycia jako dziecko i to w totalnej samotności.

Czy samotność – w różnych przejawach – to uniwersalne doświadczenie dzieciństwa?

Moja mama przeczytała ten tekst i rozmawiałyśmy o tym zdarzeniu już jako dojrzałe kobiety. To była nasza pierwsza rozmowa na ten temat. Wtedy, gdy to wszystko się wydarzyło, moi rodzice byli bardzo oburzeni. To był dla nich wstyd. Zupełnie inaczej to czuli. Nikt nie pomyślał, żeby pochylić się nade mną i przyjrzeć się moim emocjom. Teraz, po latach, moja mama ma do siebie żal, że w tym amoku, pośród galaret, kurczaków, oburzonej rodziny, nie pomyślała o małym człowieku. Warto więc patrzeć na dzieci, rozmawiać z nimi, znaleźć metodę na komunikowanie się. Dzieci czują nasze wsparcie. Moje doświadczenia z dzieciństwa wciąż pamiętam, dlatego staram się mieć głębszą relację z synem. Jestem czujna jako matka. Zawsze bardzo zależało mi, by czegoś nie przegapić. Nie chciałam, by mój syn musiał przechodzić przez to, co ja. Chciałam znać własne dziecko i chyba mi się to udało, bo rozumiałam je bez słów. Wszystko widziałam w jego spojrzeniu. Zawsze powtarzałam synowi: „Jakby co – pamiętaj, że ja tu jestem". Uważam, że człowiek musi mieć jedno miejsce na świecie, w którym może powiedzieć wszystko. I taki jest nasz dom.

I to działało?

Tak. Czasami musiałam poczekać, bo on chciał sam zmierzyć się z problemem. Czasami mówił do mnie, że nie chce o tym rozmawiać. I to było bolesne, bo ja przecież chciałam się przydać. Jednocześnie musiałam pozwolić temu człowiekowi na jego własne przeżywanie. Na szczęście on mnie zawsze znajdował. On się komunikował. To jest niezwykle ważne. Nie jest tak, że my dopiero jako dorośli mamy dostęp do gniewu, żalu czy rozpaczy. Nie! To są emocje, które są w nas zawsze. Mali ludzie potrafią być strasznie wkurzeni, potrafią czuć rozpacz. Czasami powody tych emocji mogą wydawać się błahe, ale dla dziecka są najważniejsze. Ta książka też jest apelem, by uznać, że dzieci są ludźmi, tylko że niższymi, które mniej widziały i mniej wiedzą. Chodzi o to, by im ładnie opowiedzieć świat.

Elementem, który przewija się przez pani życie opowiedziane w „Powrocie z Bambuko", jest wielokrotne liczenie do dziesięciu.

Do tej pory to mam. Jak się bardzo denerwuję, na przykład przed wyjściem na scenę, to odliczam. To jest odwlekanie momentu, którego się boję, odwlekanie skoku. Zresztą na basenie, gdzie trenowałam jako dziecko, kiedy bałam się skoczyć z wysokiej trampoliny, mówiłam sobie: „Trzy cztery..." albo liczyłam do dziesięciu, albo od dziesięciu w dół. To był sygnał, że już teraz muszę to zrobić. Najczęściej robiłam to wielokrotnie, tak się bałam (śmiech).

Liczyła pani do dziesięciu przed początkiem nowego etapu w życiu?

Rzeczywiście, jeśli chodzi o zawieszenia Heya, to ja się do tego zbierałam. Jednak kiedy powzięłam decyzję, że poinformuję o niej kolegów, bardzo się w sobie zawzięłam. Już bez odliczania. Wiedziałam, że dalej już tak nie mogę. Wcześniej przeszłam poważną kontuzję nogi. Byłam unieruchomiona, upodlona własną niemocą. I ten czas dał mi do myślenia. Cała para przeszła do głowy. Podjęłam decyzję i zachwyciła mnie moja konsekwencja. Wszyscy mówili mi: „Nie rób tego, to jest błąd, a co z nami?!". Moja mama też się do tych głosów przyłączyła, mówiąc: „Przecież to twoja jedyna praca, nie masz oszczędności, co z twoją emeryturą? Zastanów się!". Mamy tak mają. Myślę, że moja tego się nigdy nie wyzbędzie....Teraz pozwalam jej na lęki. Zachęcam ją, by się ich wyzbyła, bo od razu się lepiej żyje, ale ona ma w sobie gotowość do wielu z nich. Szanuję jej drogę, jednocześnie swobodnie realizując swoją.

Jak to jest z pani nieśmiałością? Bardzo dużo pani o tym pisze i mówi, a jednak tworzy pani książkę, która wymaga przekroczenia wielu granic.

Jestem bardzo nieśmiała. Jednak warto sobie uświadomić, że każdy rodzaj mojej działalności: pisanie, tworzenie filmików czy śpiewanie, rozgrywa się w samotności. Poza tym od trzech lat jestem inną osobą. Ja chyba tracę nieśmiałość w sytuacji jeden na jeden – tak jak podczas tej rozmowy. To umiem. Tak samo potrafię być śmiała i odważna, kiedy jestem sama z myślami i je spisuję, kiedy nagrywam piosenkę. Ciągle jeszcze, gdy wychodzę na scenę, muszę przełamać panikę. Gdy robię krok i na „trzy cztery" wychodzę, to też wytwarzam sobie rodzaj samotności pomimo okoliczności – często śpiewam z zamkniętymi oczyma. Tej umiejętności zawdzięczam, że mogę to w ogóle robić. Ale kiedy otworzę oczy i kiedy już nie śpiewam – znów się wstydzę.

Część tych tekstów powstawała w czasie lockdownu. Czy ten okres wpłynął na pani postrzeganie świata, przewartościowanie pewnych rzeczy?

Szczerze? Jeżeli chodzi o życie codzienne – niczym się to nie różniło od tego, jak żyłam wcześniej. Kiedy nie muszę wyjechać na koncert, nie mam konieczności wyjścia na zewnątrz, po prostu siedzę w domu. Nie prowadzę rozbudowanego życia towarzyskiego. Jednak na początku pandemii byłam ciekawa, czym ona jest jako zjawisko. Obserwowałam też reakcje ludzi w sieci i w gronie bliskich. Wtedy zauważyłam, że ten czas bardzo silnie na nich wpłynął. Czasami bardzo niedobrze. Wskutek napięcia związanego z niewiadomą rozpadały się tak mocne konstrukty, jak na przykład rodzina. To duże wyzwanie dla wszystkich społeczeństw, z wyjątkiem wschodnich, oscylujących wokół filozofii, która hołubi moment „tu i teraz". Oni chyba są bezpieczniejsi w przypadku takich dziwnych zjawisk na świecie. My kulturowo żyjemy w szpagacie pomiędzy przeszłością a przyszłością. Wspominamy albo planujemy. Nie umiemy się cieszyć chwilą, która trwa. To bardzo ciekawa lekcja.

Czy świat show-biznesu jest pani przestrzenią? Tam inaczej postrzega się ciało i chyba trudniej zaakceptować siebie pięćdziesięcioletnią.

Wiem, że taka presja jest. Wiem też, w jakim napięciu żyją kobiety w tej branży. Ja jednak zadałam sobie pytanie, czy muszę podlegać takiej presji. Okazało się, że to wszystko iluzja. To konstrukty, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, ale mogą mieć, jeżeli tak zdecydujemy. Wybrałam prawdę i zgodę z sobą. Dostrzegłam absurd na przykład w konieczności ubierania się na każde wyjście inaczej. Uznałam, że dla mnie to nie jest możliwe do ogarnięcia. Przecież to musi kosztować fortunę! Poza tym, jakie to straszne móc założyć tylko raz sukienkę, którą się lubi. Ja od lat całe sezony gram w dwóch sukienkach plandekach.

Biorę odpowiedzialność za swoje życie. Wiem, że świadomie nie przysporzę sobie kłopotów. Świadomie decyduję nie wybierać ludzi, zdarzeń i informacji, które mogą mi uprzykrzyć życie.

Co teraz przed panią?

Na pewno chciałabym nagrać płytę, ale poczekam na moment, kiedy to będzie miało sens. Nagrywanie płyty i niegranie koncertów to tak, jakbym kulała na jedną nogę – taki spacer nie ma sensu. Może zacznę sobie dłubać pomalutku, ale bez pośpiechu. A prywatnie? Moje idealne życie to takie: wygrywam w totolotka ogromną kumulację, stać mnie na to, by kupić kawałek ziemi, tam pobudować dom z dala od miasta i wejść w kontakt z ziemią, bo dla dojrzałej kobiety to fajna opcja. Krótko mówiąc, trochę się oddalić. Chciałabym też raz na jakiś czas pisać książkę. Wtedy już nie musiałabym nigdzie w świecie bywać. To byłoby moje idealne życie.

—rozmawiała Aldona Łaniewska-Wołłk, Polskie Radio

Katarzyna Nosowska – w latach 1992–2017 wokalistka rockowego zespołu Hey, także autorka albumów solowych. W 2018 r. wydała debiutancką powieść „A ja żem jej powiedziała...". Jej druga powieść „Powrót z Bambuko" ukazała się we wrześniu tego roku

Plus Minus: Zerkam na pani paznokcie...

No, łopatki. Łopatki jakby pługiem potraktowane – wszystko się zgadza, czysta prawda.

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS