Leśniak-Rychlak, Parafianowicz: Miejsce do życia i instrument finansowy

Jakiekolwiek piękne narracje stwarzamy o tym, jak mieszkamy, w gruncie rzeczy decyduje o tym nasz kapitał. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że w sposobach urządzania mieszkań ujawniają się dystynkcje klasowe.

Publikacja: 26.03.2021 09:45

Leśniak-Rychlak, Parafianowicz: Miejsce do życia i instrument finansowy

Foto: Fotorzepa, Katarzyna Mikusek

Plus Minus: Czy to, jak mieszkamy, mówi, kim jesteśmy?

Dorota Leśniak-Rychlak (D.L.R.): Zdecydowanie tak, choć w odniesieniu do klasy średniej mówi pewnie więcej o tym, do czego aspirujemy, co chcemy pokazać. Obrazy tego, jak mieszka klasa średnia, zdominowały przekaz medialny w ostatnich trzech dekadach. Wynikało to z potrzeby potransformacyjnej – wytworzenia wizerunku tej klasy. Widać, że jest w nim silne napięcie aspiracyjne, ujawniające się w sposobie mieszkania i zamieszkania. Dlatego tak ważne jest, czy mieszkamy w domu, podmiejskiej rezydencji, apartamencie na ogrodzonym osiedlu deweloperskim czy w bloku. To silny wyznacznik statusu, który oczywiście dotyczy także wnętrz. Wartości, które organizują dyskurs klasy średniej tam również się ujawniają. Istotny staje się prestiż, luksus, komfort, porządek i nowoczesność, a także bezpieczeństwo, czyli pojęcia, które pozwalają ludziom z tej grupy definiować siebie i swój sukces. Wyreżyserowane obrazy wnętrz trafiają następnie na profile społecznościowe i są scenografią spotkań towarzyskich.

Weronika Parafianowicz (W.P.): Poprzez aranżacje wnętrz wyrażamy dwie na pozór sprzeczne potrzeby – podkreślenia własnego indywidualizmu, tego, kim jesteśmy, oraz bycia częścią jakiejś grupy i wpasowania się w pewne oczekiwania czy wyobrażenia. Nasze mieszkania zawsze są wypadkową tych dwóch silnych potrzeb. Na to nakłada się też ograniczony repertuar przedmiotów, mebli i kompozycji przestrzennych, z których korzystamy. Często, myśląc, że robimy coś oryginalnego, w gruncie rzeczy wybieramy jeden z istniejących modeli, według których możemy urządzić swój kąt. Ostatnio, dzięki pandemii osoby badające mieszkalnictwo mają wspaniałą możliwość zobaczenia wreszcie jak naprawdę ludzie mieszkają i jak pokazują swoje wnętrza podczas spotkań online. Istotne się staje, jak ustawiamy komputer, by pokazać najatrakcyjniejszą część domu. Kiedy się jednak nad tym zastanowić, to wiedza, która płynie z tych obserwacji, jest dość banalna: mieszkamy raczej podobnie. Pandemia odsłoniła przede wszystkim fakt, że generalnie mieszkamy w złych warunkach, często w zbyt ciasnych i przeludnionych mieszkaniach. Pokusa, żeby badać, jakie książki mamy na półkach, zakrywa potrzebę porozmawiania o tym, co znajduje się pod pozłotkiem naszych regałów. Może powinniśmy więcej mówić o polityce mieszkaniowej, a mniej o stylach mieszkania?

Jednak to, jak i gdzie mieszkamy, jest wypadkową naszej historii i polityki, w którą, chcąc nie chcąc, jesteśmy jako społeczeństwo nieustannie wplątywani. Mieszkania mówią sporo o tym, skąd się wywodzimy i w jakim momencie naszego rozwoju jesteśmy.

D.L.R.: Obserwując mieszkania w dobie pandemii, zauważyłam, że jako pomieszczenia konferencyjne w pracy zdalnej służą najczęściej kuchnie i że w mieszkaniach jest ciasno. W rozmowach, które oglądam, wśród prelegentów zauważyć można rys inteligencki, tłem są często półki pełne książek. Emanacja tego, kim jesteśmy, na pewno się pojawia, nawet wtedy, gdy podczas spotkań online tło maksymalnie neutralizujemy, na przykład łącząc się z biur. Podobnie jak Weronika myślę, że nasz wybór, jeśli chodzi o mieszkania, jest ograniczony. To manifestuje się we wnętrzach, ale przede wszystkim w tym, gdzie mieszkamy i na jakim metrażu. Lokalizacja warunkuje środek transportu, jaki wybieramy i dostęp do usług. Te czynniki okazały się ogromnie ważne w pandemii.

Mam poczucie, że nasze aspiracje najdobitniej wyrażają się w tym, w jaki sposób konstruowana jest oferta deweloperska, a ona odnosi się do sfery wyobrażeń o zamieszkaniu, jednocześnie wpędzając ludzi w zadłużenie. Podstawowym problemem jest to, że mieszkania są dostępne prawie wyłącznie w formie kredytu – w ten sposób dochodzimy do własności. Tu widać wyraźnie, że zawodzi polityka państwa. Jest ogromna grupa Polaków (mówi się nawet o 40 proc.), których nie stać na kredyt – czyli nie stać ich na dług! To powoduje, że pole manewru jest niewielkie. Mikołaj Lewicki w książce „Społeczne życie hipoteki" nazywa to zjawisko za Pierre'em Bourdieu „wyborem konieczności". Wybór ten bezpośrednio wiąże się z naszymi dalekosiężnymi planami: czy chcemy założyć rodzinę, jak liczną itp. Jakiekolwiek piękne narracje stwarzamy o tym, jak mieszkamy, w gruncie rzeczy decyduje o tym nasz kapitał. Ten fakt często znika z dyskusji o tym, jak mieszkają Polacy.

To fascynujące, do jakiego stopnia uciekamy od problemów, które mamy jako społeczeństwo i państwo. Problemy mieszkaniowe, z którymi zmagamy się od 30 lat są wynikiem złączenia mieszkania jako miejsca do życia i instrumentu finansowego. Dlatego samo wnętrze naszego domu jest wynikiem ograniczonego wyboru. Aspiracje do większego prestiżu najlepiej widać w ofercie deweloperskiej, która realizuje się w detalach niewpływających zasadniczo na cenę produktu, jakim stało się mieszkanie. Deweloperskie przedsięwzięcia sprzedają upiększone wizualizacje, ze zgodnymi z trendami detalami: stolarką okienną czy balustradami. To tutaj deweloperzy lokują prestiż, dzięki któremu inwestycja wydaje się modna. A przecież to elementy wtórne i dużo mniej znaczące – i mniej kosztowne! – niż to, czy w mieszkaniu jest dobre światło, czy można je efektywnie przewietrzyć (zazwyczaj nie można), czy w okolicy wyrosną wysokie drzewa (ze względu na podziemne parkingi nie wyrosną) – cały katalog problemów.

Prof. Andrzej Leder pisał, że współczesna Polska jest przestrzenią posttraumatyczną, zdominowaną przez chaos i pozbawioną porządku symbolicznego, którego nie wypracowaliśmy po przemianach ustrojowych. Czy przestrzeń, w której mieszkamy to faktycznie chaos?

W.P.: Być może wnętrza mieszkań są próbą postawienia się chaosowi i radzenia sobie z nim na poziomie jednostkowym. To, co widzimy na zewnątrz, a co z naszej perspektywy robi wrażenie chaosu przestrzennego, jest próbą silnej segregacji przestrzeni, uporządkowania jej. Niestety, grodzenie i zabezpieczanie osiedli drastycznie zmienia otoczenie. To paradoks, bo polskie miasta są raczej bezpieczne, a jednak uwierzyliśmy w to, że na ulicy możemy zetknąć się z zagrożeniem. Dlatego próbujemy się od nich odciąć ogrodzeniem i monitoringiem.

W opozycji do chaosu w przestrzeni na zewnątrz, często wewnątrz współczesnych mieszkań wybierany jest minimalizm. Być może da się to zinterpretować jako chęć pokazania, że ma się kontrolę przynajmniej nad posiadanymi przedmiotami, ale byłabym ostrożna w wysuwaniu daleko idących wniosków.

D.L.R.: Pojęcie chaosu jest szalenie ciekawe, szczególnie gdy przyjrzymy się temu, co ono zakrywa. Zjawisko wspaniale opisuje Joanna Kusiak w swojej książce „Chaos Warszawa. Porządki przestrzenne polskiego kapitalizmu". Autorka pisze o sytuacji w jednej z „młodych" dzielnic Warszawy – Białołęce, która jest wynikiem „instalowania się" neoliberalizmu w przestrzeni. Rolnicy, którzy dotychczas uprawiali ogórki, zaczęli na swoich działkach „uprawiać" domy w sposób z naszej perspektywy bezładny. Widać tu słabość władz samorządowych, które nie miały instrumentów prawnych do scalania gruntów i przygotowania planów. Nie miały także zasobów finansowych na zabezpieczenie infrastruktury społecznej i edukacyjnej. Okazuje się, że jeśli nie ma odpowiedniego ustawodawstwa i katalogu wartości, to liczy się tylko zysk. Życie w takich miejscach jest przez to bardzo uciążliwe. Kusiak zauważa, że określenie „chaos" to pojęcie skarga, dzięki której możemy się usprawiedliwić i niewiele robić, uznając, że kwestia jest skomplikowana. Problemem nie jest też to, czy jest ładnie i estetycznie, ale czy mamy w miarę równy dostęp do infrastruktury: parków, przedszkoli, żłobków, przychodni, szkół, zieleni, oświetlenia ulic czy nawet chodników.

Rozlewanie się przedmieść nie byłoby możliwe bez kredytu hipotecznego. To jest narzędzie, które wypchnęło Polaków na przedmieścia. A dlaczego Polacy to zrobili? Bo nie mieli wyjścia. Chcieli mieć większą przestrzeń, a nie stać ich było na kupienie jej w mieście. Chaos to także zwizualizowane społeczne koszty suburbiów. Jakie domy mamy na przedmieściach? Stosunkowo duże na stosunkowo małej działce, najczęściej w formie dworku, otoczone parkanem. Życie na przedmieściach opiera się na transporcie indywidualnym, dwóch, a nawet trzech samochodach, na kolosalnych kosztach ogrzewania. Bolesny dla mnie jest także porządek, który objawia się w ogródkach tych domów. Najczęściej to ogolony trawnik otoczony tujami. W kontekście katastrofy klimatycznej to przepis na rychłą zagładę, ale tak właśnie ujawniają się marzenia statusowe.

Nasze społeczeństwo, pod kątem tego gdzie mieszkamy, bardzo się rozwarstwia. Czy to gdzie mieszkamy, pokazuje styl naszego życia?

W.P.: Trudne pytanie. Istnieje pokusa, by odpowiedzieć, że tak, że możemy patrzeć na kolejne dzielnice i przypisywać je konkretnym grupom, na przykład aspirującej klasie średniej. Mówimy: Miasteczko Wilanów w Warszawie i od razu wyobrażamy sobie mieszkańców, którzy zasiedlają te osiedla. Jednak boję się robić takie uogólnienia, bo wydaje mi się, że mobilność społeczna jest obecnie dużo większa, niż sądzimy. Wprawdzie przeglądając oferty mieszkaniowe w danym mieście, z łatwością się zorientujemy, które dzielnice są obecnie modne i drogie, a które nie, ale mimo wszystko, udało nam się zachować duże przemieszanie społeczne w przestrzeni osiedli. To polityka mieszkaniowa wypracowana jeszcze w PRL-u. Oczywiście miała ona również swoje ograniczenia. Mimo równouprawnienia, jakie zakładał wielki projekt budowy osiedli mieszkaniowych na masową skalę, już wówczas mieszkania lepiej zaprojektowane, w lepszych dzielnicach najczęściej dostawali przedstawiciele bardziej prestiżowych profesji. Jednak mimo wszystko wchodziliśmy w transformację z przestrzenią społecznie przemieszaną i dość egalitarną. Często obok siebie mieszkali przedstawiciele bardzo różnych grup i zawodów. Tego jeszcze do końca nie zatraciliśmy. Może dlatego polskie miasta są bardziej odporne na gentryfikację.

Widać tu także, jak dużą rolę w naszym myśleniu o mieszkalnictwie odgrywają blokowiska. Mam wrażenie, że to przestrzeń, do której ludzie chcą wracać i w której chcą mieszkać.

D.L.R.: Zaraz po transformacji stygmatyzowano blokowiska. W związku z tym, że w latach 90. ubiegłego wieku grupy lepiej sytuowane przenosiły się do domów, pojawiła się narracja, że w blokach zostali ci, którym się nie udało, ludzie z mniejszym kapitałem ekonomicznym i kulturowym. Duże znaczenie miał również transfer własności, który się dokonał w wyniku prywatyzacji zasobu mieszkaniowego w latach 90. Mieszkania dotąd spółdzielcze stały się mieszkaniami własnościowymi i mogły zostać sprzedane. Do dziś stosunek do blokowisk bardzo zależy od osiedla i miasta, w którym się ono znajduje. To złożona relacja. Nie zawsze pozytywna. W dużych ośrodkach, jak Warszawa czy Kraków, blokowiska często znajdują się stosunkowo blisko centrum miasta, są dobrze skomunikowane i posiadają świetną infrastrukturę. Wtedy inne niedogodności, takie jak ciasnota samych mieszkań, tak bardzo nie przeszkadzają. Są ludzie, dla których osiedle jest wyborem, ale i tacy, którzy żyją tu z konieczności. Poza tym w ostatniej dekadzie coraz powszechniejsza staje się również świadomość wartości otoczenia i tego, że bloki dobrze znoszą upływ czasu. Kiedyś wieszczono szybką degradację tych konstrukcji, jednak okazało się, że to struktury bardzo stabilne, które przy odpowiednich modernizacjach mogą służyć jeszcze kilkadziesiąt lat. Użytkownikami tych mieszkań dzisiaj są często młodzi ludzie, którzy nie pamiętają PRL-u. Dostrzegają ich ogromne walory, których próżno szukać na osiedlach deweloperskich.

W.P.: Temat blokowisk jest mi bardzo bliski, bo całe życie mieszkałam na różnych osiedlach powstałych po wojnie i moje doświadczenia są bardzo dobre. Te osiedla były bardzo różne, budowane w różnym standardzie. Bardzo się cieszę, że trwa fala dekonstrukcji czarnej legendy blokowisk. W tej mieszance różnych typów osiedli, tych z lat 60., 70. czy 80. XX wieku zawsze interesował mnie proces skutecznej egzotyzacji doświadczenia, które było częścią biografii bardzo dużej części mieszkanek i mieszkańców Polski. Jak to się stało, że sami sobie wmówiliśmy, iż życie na osiedlu to upiorne i wstydliwe doświadczenie? Dlatego się cieszę, że coraz silniej poprzez publikacje, filmy, literaturę, wystawy uzmysławiamy sobie, że ten typ mieszkalnictwa ma dużo zalet.

Uderza mnie też to, że wraz z transformacyjnym piętnowaniem osiedli, stygmatyzacji uległo też przekonanie, że mieszkanie jest czymś, co się należy. Uznanie zdobyła teza, że wszystko jest wynikiem naszej przedsiębiorczości. Dlatego, jeśli nie mamy zasobów rodzinnych, jak mieszkanie po babci, to jesteśmy w tragicznej sytuacji, bo nawet, mając stałą pracę, niełatwo znaleźć adekwatne miejsce do mieszkania. Nie mówię tylko o zdolności kredytowej, ale też wysokich cenach na rynku wynajmu. Tymczasem mieszkanie jest prawem człowieka. Myślę, że spojrzenie świeżym okiem na blokowiska pozwoli nam też inaczej spojrzeć na osiedla deweloperskie. Czym one się od siebie różnią? Na ogół okazuje się, że w tym zestawieniu wygrywają osiedla powstałe przed 1989 rokiem.

Czy to, gdzie i jak mieszkamy, mówi o nas jakąś prawdę? Nie prezentuje tylko tego, co chcemy powiedzieć o sobie, ale opowiada o nas prawdziwą historię? Ciekawym przykładem jest projekt fotograficzny Zofii Rydet „Zapis socjologiczny".

W.P.: Mnie wystarcza, że te wnętrza mówią, co ich użytkownicy chcieliby, żeby mówiły. Nie mam potrzeby docierania do jądra takiego stanu rzeczy, ukrytej prawdy. Istotne wydaje mi się to, co ludzie chcieliby, żebyśmy o nich myśleli, co jest dla nich wartością, co pragną w swoim życiu eksponować. Ta cenna wiedza dociera do nas właśnie z fotografii Zofii Rydet. Autorka stworzyła niezwykle intymne portrety. Dają duży wgląd nie tyle w jakiś rodzaj „esencjonalnej prawdy" o nas, ale wiele mówią o naszych wyobrażeniach o pięknie i wygodzie. Gdy porównamy sobie „Zapis socjologiczny" Rydet z obrazami współczesnych mieszkań, pojawiającymi się w okienkach zooma czy magazynach wnętrzarskich, to widać przejście z fenomenu horror vacui – przestrzeni zapełnionej na każdym centymetrze, często wręcz brawurowego zestawienia form, faktur, materiałów (tam aż kipi od nadmiaru) do minimalizmu. Coś się zmieniło, na pewno wyobrażenie o przytulności.

D.L.R.: Wydaje mi się, że to także ma podłoże klasowe. Wzorzec dobrego gustu, który jest wypadkową działalności projektantów i czasopism wnętrzarskich (w typie ulepszonej wizji z Ikei) jest bardzo ofensywny i powszechny. To zmieniło się w ostatniej dekadzie także pod wpływem mieszkań na wynajem krótkoterminowy. Ponieważ one muszą dobrze wyglądać na fotografiach w serwisach internetowych, często ich wystrój projektują zawodowcy. Poza tym jako społeczeństwo chcemy być nowocześni, mieszkać „jak na Zachodzie", dlatego tak popularny od dwóch dekad stał się minimalizm. Zatem urządzamy wnętrza albo na sposób tradycyjny (wtedy jest więcej komfortu rozumianego przez bibeloty), albo idziemy w stronę chłodnej nowoczesności, która jest związana z porządkiem i dyscypliną. Te kategorie określają klasę średnią.

Przy okazji Zofii Rydet warto przywołać również projekt Mileny Banaszewskiej – „Rycerze". Artystka sfotografowała kibiców piłkarskich z Bydgoszczy w ich przestrzeniach. Widzimy na tych zdjęciach, że mieszkają w blokach często ze swoimi rodzicami. Na drugim planie są pluszaki, kapcie, wciśnięte biurko, komputer i ściany w intensywnych kolorach. To różnice klasowe. Klasa średnia ma z reguły białe ściany, ludowa – lubi kolory.

Często wystrój mieszkania wynika z jego rozkładu, a zatem oferty rynkowej. Obecnie na rynku deweloperskim największą popularnością cieszą się mieszkania 50-metrowe, więc siłą rzeczy jesteśmy skazani na ślepą kuchnię połączoną z pokojem dziennym, jeśli chcemy wykroić z tego metrażu jeszcze sypialnię i pokój dziecka. W miejscu najbardziej niedoświetlonym mamy garderobę. Nie dlatego, że jej koniecznie potrzebujemy, ale tylko w taki sposób ta przestrzeń może być wykorzystana. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że w sposobach urządzania mieszkań ujawniają się dystynkcje klasowe.

Mam jednak wrażenie, że większość społeczeństwa nie ma świadomości co jest lepsze. Dla wielu mieszkanie na osiedlu deweloperskim jest spełnieniem marzeń o pięknym i wygodnym miejscu do życia. Nawet jeśli nie ma na nim infrastruktury i zieleni.

D.L.R.: Można zadać pytanie, skąd nasza świadomość tych wartości się bierze. Ona z pewnością wynika z kapitału kulturowego. Młodzi ludzie, którzy wychowali się w takim typie zabudowy mieszkaniowej, nie wyobrażają sobie, że coś może być zorganizowane inaczej. Zgadzam się z tym, że nie wszyscy czują, że coś jest nie tak. Kiedyś pytałam studentki AGH w Krakowie o to, gdzie według nich jest więcej zieleni: na osiedlach peerelowskich czy deweloperskich. Odpowiadały, że na deweloperskich, ponieważ tam jest zieleń zaprojektowana i uporządkowana, która zwraca uwagę. Natomiast skweru pod blokiem nie uważały za zieleń, choć de facto ten skwer jest dużo bardziej wartościowy przyrodniczo i dostępny dla mieszkańców.

Z drugiej strony, w społeczeństwie jest coraz większa świadomość mechanizmów deweloperskich. Wielką karierę zrobiło określenie „patodeweloperka", ukute przez miejskiego aktywistę Jana Śpiewaka, znanego z nagłośnienia problemów reprywatyzacji w Warszawie. To jednak nie zmienia faktu, że ludzie nie mają wyboru i nadal muszą szukać mieszkań na tych osiedlach. Dla mnie szokujące jest to, w jakich miejscach urządzane są żłobki, przedszkola i place zabaw. Często są to lokale na parterach gęsto zabudowanych osiedli, bez odpowiednio dużej przestrzeni na zewnątrz. Widzę place zabaw położone przy ruchliwych skrzyżowaniach lub przelotówkach. Myślę, że coś jest z nami nie tak, skoro godzimy się na to, by nasze dzieci dorastały w takich warunkach.

W.P.: W tej dyskusji o różnicach między starymi i nowymi osiedlami warto przywołać jeszcze jedną kwestię, na którą zwracała już uwagę Dorota, a która jest ciągle słabo obecna w debacie publicznej. Potrzebujemy bardzo pilnej refleksji na temat tego, jak budować mieszkania w czasie kryzysu klimatyczno-ekologicznego. Jesteśmy w dramatycznej sytuacji. Z jednej strony wiadomo, że mieszkań brakuje, że ludzie żyją w złych warunkach, z drugiej – nie możemy zapominać, że sektor budowlany generuje ogromne obciążenia dla środowiska w postaci emisji gazów cieplarnianych i zużycia surowców naturalnych, a także zajmowania ziemi, która mogłaby pozostać biologicznie czynna. Trzeba bardzo głęboko przemyśleć, jak w tej sytuacji zapewnić ludziom godne warunki do życia, nie wywierając zbytniej presji na środowisko, np. poprzez zmianę funkcji niektórych już wybudowanych obiektów na mieszkaniowe. W tym kontekście pewną nadzieję może budzić tegoroczna edycja nagrody Pritzkera. Laureat – duet architektoniczny Anne Lacaton i Jean-Philippe Vassal – od lat konsekwentnie trzyma się zasad, żeby raczej przebudowywać zamiast burzyć, korzystać z lokalnych surowców i materiałów oraz tworzyć projekty oszczędne energetycznie, a jednocześnie zapewniające komfortowe warunki dla osób, które będą z nich korzystać. Co ważne, wiele z ich realizacji to renowacje socjalnych i komunalnych bloków mieszkalnych. Być może ten etos upowszechni się również w głównym nurcie architektury? Ważne też, abyśmy pamiętali, że nie chodzi tylko o kwestie technologiczne, ale i o przemyślenie naszych stylów życia, konsumpcji i potrzeb (w tym właśnie mieszkaniowych) tak, by ich zaspokajanie mieściło się w granicach wytrzymałości naszej planety. 

-Rozmawiała Aldona Łuniewska-Wołłk, dziennikarka Programu Drugiego Polskiego Radia

Dorota Leśniak-Rychlak jest architektką i historyczką sztuki, kuratorką wystaw architektonicznych. Redaktor naczelna kwartalnika „Autoportret. Pismo o dobrej przestrzeni"

Weronika Parafianowicz jest doktorem kulturoznawstwa. Zajmuje się przestrzenią i obyczajowością miast Europy Środkowej oraz problematyką mieszkaniową

Plus Minus: Czy to, jak mieszkamy, mówi, kim jesteśmy?

Dorota Leśniak-Rychlak (D.L.R.): Zdecydowanie tak, choć w odniesieniu do klasy średniej mówi pewnie więcej o tym, do czego aspirujemy, co chcemy pokazać. Obrazy tego, jak mieszka klasa średnia, zdominowały przekaz medialny w ostatnich trzech dekadach. Wynikało to z potrzeby potransformacyjnej – wytworzenia wizerunku tej klasy. Widać, że jest w nim silne napięcie aspiracyjne, ujawniające się w sposobie mieszkania i zamieszkania. Dlatego tak ważne jest, czy mieszkamy w domu, podmiejskiej rezydencji, apartamencie na ogrodzonym osiedlu deweloperskim czy w bloku. To silny wyznacznik statusu, który oczywiście dotyczy także wnętrz. Wartości, które organizują dyskurs klasy średniej tam również się ujawniają. Istotny staje się prestiż, luksus, komfort, porządek i nowoczesność, a także bezpieczeństwo, czyli pojęcia, które pozwalają ludziom z tej grupy definiować siebie i swój sukces. Wyreżyserowane obrazy wnętrz trafiają następnie na profile społecznościowe i są scenografią spotkań towarzyskich.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS