PiS nie do wymazania

Nawet jeśli wybory w 2023 r. przyniosą zmianę władzy, nie wydaje się, aby zasadnicza korekta polityki społeczno-ekonomicznej była możliwa. W tym sensie partia Kaczyńskiego i rząd Morawieckiego pozostawiają po sobie coś trwałego.

Publikacja: 30.12.2022 10:00

PiS nie do wymazania

Foto: Adam Chelstowski / Forum

Gdy 11 grudnia mijało pięć lat, odkąd Mateusz Morawiecki został premierem, fety nie było. Wszyscy mają świadomość, w jak trudnej sytuacji jest dziś szef rządu. Dopiero co już nie tylko zagończycy z Solidarnej Polski, ale też politycy z twardego jądra partii rządzącej przypuścili na niego atak. Jarosław Kaczyński podtrzymał jego formalną pozycję, ale bronił go miękko i warunkowo. Morawiecki stracił najbliższych współpracowników: szefa kancelarii Michała Dworczyka i ministra do spraw europejskich Konrada Szymańskiego. Następca Dworczyka, starszy o 20 lat od poprzednika były marszałek Sejmu Marek Kuchciński, nie jest po to, aby pomagać Morawieckiemu w sprawniejszym rządzeniu, lecz po to, aby patrzeć mu na ręce i o wszystkim informować prezesa. Trudno skądinąd o lepszy przykład triumfu logiki partyjnej nad państwową.

Odpowiedzi Kaczyńskiego na pytanie o przyszłość premiera pozostały niejasne. Teraz go nie zmieni. A później? Stało się jasne, że Morawiecki może być szykowany do roli kozła ofiarnego. Że na niego mogą być zwalone trudności związane z ciężką zimą, kataklizmem energetycznym i inflacją. Wystarczy go wymienić w apogeum kampanii wyborczej, a więc wiosną lub latem 2023 r.

Ostatnio wprawdzie znów można odnieść wrażenie, że prezes PiS i premier bywają tandemem. Kaczyński chyba pojął, że nie da się oddzielić powodzenia szefa rządu od powodzenia całego obozu. Ale trudno uwierzyć w ich wzajemne zaufanie. I tak już prawdopodobnie pozostanie do wyborów. Chyba że zdarzy się jeszcze coś nadzwyczajnego.

Czytaj więcej

Politycy mają puste szuflady z pomysłami

Od triumfatora do ofiary

Nie da się ukryć, że bilans Morawieckiego to po trosze bilans całego tego obozu. On go uosabia od samego początku. Nawet jeśli podgryzał poprzednią premier Beatę Szydło, a ona podgryzała jego, był w jej rządzie wicepremierem do spraw gospodarczych i ministrem rozwoju (a przez moment także finansów). Mało ludzi tak bardzo odpowiada za stan spraw w Polsce jak on. Nawet jeśli w pewnych sferach, o czym dalej, ta odpowiedzialność jest w praktyce bardziej iluzoryczna, niż by wynikało z formalnego porządku.

Triumfatorem bywał tylko przez chwilę. Najpierw w roku 2015, kiedy Jarosław Kaczyński uznał, że kostyczny prezes banku ubiera jego społeczno-ekonomiczne intuicje w język konkretu. I potem pod koniec roku 2017, kiedy nie tylko dostał premierostwo, ale był w stanie przeforsować kilka fundamentalnych zmian w rządzie, z dymisją Antoniego Macierewicza i Jana Szyszki na czele. Wówczas nie tylko bywał oddzielany od swojego obozu przez niektórych opozycyjnych komentatorów, ale według komentatorów portalu Politico oczarował niektórych polityków europejskich, w tym socjaldemokratów pełnych zachwytu, że cytował lewicowego francuskiego ekonomistę Thomasa Piketty’ego.

Te momenty trwały jak to momenty – krótko. Opozycja zdołała z niego uczynić bardzo szybko równocześnie bankstera, kombinatora i symbol nieszczerej pokrętnej „pisowskości”. Te pierwsze zarzuty oddziaływały również na aparat PiS, a może i część pisowskiego ludu. Wystarczyło wejść na pierwsze lepsze forum internetowe, żeby się o tym przekonać.

Miodowy miesiąc z elitami europejskimi trwał tylko nieco dłużej. Ile w tym nieubłaganej logiki politycznego zwarcia, a ile zawiedzionych nadziei – o tym za chwilę. Trudno jednak nie zwrócić uwagi na to, że dorobek rządów Morawieckiego ma też swoje świetlane strony i dalekosiężne konsekwencje.

Współautor i administrator

Bez wątpienia niezależnie od rozmaitych politycznych uwarunkowań, sztuczek i kompromisów wpływ Morawieckiego na pisanie w latach 2014–2015 kolejnych wersji programu PiS, prospołecznego i nacechowanego wiarą w państwo jako kreatora wzrostu gospodarczego, to symbol. Wieloletni menedżer bankowy, stuprocentowy pragmatyk, stawia na zmianę, która po kryzysie z roku 2007 dotyczyła elit wielu krajów, a w Europie stała się wyznaniem wiary. To niewątpliwie ośmieliło samego Kaczyńskiego, nawet jeśli sam wiązał nadzieję z takim kursem dużo wcześniej.

Morawiecki nie tylko postawił na taką linię, ale zapewnił jej realizacji względną sprawność administracyjną. Pod jego rządami naprawdę poprawiono ściągalność podatków i naprawdę realizowano wielkie socjalne transfery bez uszczerbku dla publicznych finansów. Oczywiście, miało to swoją cenę. Choćby księgowe sztuczki związane z wyjmowaniem rozmaitych wydatków poza budżet, co zresztą wzmacniało jeśli nie polityczną, to administracyjną pozycję premiera (a przy okazji osłabiało kontrolę opozycji nad nimi). Niemniej trudno nie zauważyć, że ten siedmioletni okres był czasem zmniejszania rozpiętości w dochodach. Biedniejsi zyskiwali na tej inżynierii.

To jest konsekwencja rządów PiS. Ta partia z jednej strony poddała całą transformację po roku 1989 przesadnym propagandowym osądom, ale z drugiej strony nadała jej nową legitymizację. Prezes banku, a przez dwa lata doradca Donalda Tuska, był tej legitymizacji zwieńczeniem paradoksalnym, ale z punktu widzenia rynków finansowych jakoś ją dodatkowo uwiarygadniał.

Wątpliwe, aby nowa ekipa – jeśli dzisiejsza opozycja po wyborach przejmie władzę – zdołała i odważyła się to zasadniczo zmieniać. Owszem, Leszek Balcerowicz zachęca do tego, a ekonomista Bogusław Grabowski, dawny AWS-owski członek Rady Polityki Pieniężnej, uznał wezwania Donalda Tuska do 20-proc. podwyżki dla budżetówki za uzasadnioną celem zasadniczym (odsunięcie PiS od władzy), ale tylko socjotechnikę. Nie wydaje się jednak, aby diametralna korekta polityki społeczno-ekonomicznej była możliwa. Pomijając już rolę lewicowego wsadu opozycji, zmieniła się trwale społeczna atmosfera – co ma zresztą swoje dobre, ale i złe strony (nadmiar roszczeniowości). Każdy będzie musiał to uwzględniać. W tym sensie i PiS, i Morawiecki pozostawiają po sobie coś trwałego.

Czytaj więcej

Dlaczego nie powstaje antyukraińska partia pokoju

W pułapce rozdawnictwa

Zarazem warto pamiętać o czymś jeszcze. Jarosław Kaczyński miał wrażliwego społecznie, można by rzec, PPS-owskiego brata, ale sam przechylił się w tę stronę przede wszystkim w poszukiwaniu trwałego poparcia. Jeszcze w roku 1993 z badań elektoratu Porozumienia Centrum wyszło mu, że poglądy antykomunistyczne (wtedy chodziło o rozliczenie elit postpeerelowskich), tradycjonalne i kładące nacisk na patriotyzm idą na ogół w parze z egalitaryzmem i częściej występują wśród mniej zamożnych. Tej nauki nie zapomniał.

Zarazem choć konserwatywna wspólnotowość dobrze się komponowała z podciąganiem wzwyż biedniejszych warstw ludności i zaniedbanych regionów, rewolucja prowadząca do IV Rzeczypospolitej miała być przede wszystkim rewolucją polityczną. Można by rzec, że zmienianie ekonomii miało być narzędziem budowania silnego państwa narodowego (nie w sensie nacjonalistycznym). I swoistą otuliną dla obrony tradycyjnych wartości. Z tego brała się skłonność Kaczyńskiego do socjalnych transferów.

Można było mieć wątpliwości, czy suwerenność Rzeczypospolitej jest dla Polaków samoistną wartością i czy nie ulegną nowinkom obyczajowym i światopoglądowym (co dziś się zresztą w przyśpieszonym tempie dzieje). Zmniejszanie rozwarstwienia społecznego czy kampanie przeciw elitom miały dawać prawicy gwarancje przynajmniej względnej większości. Stąd już blisko do przekupywania wyborców.

Morawiecki dobrze się czuł w przebraniu sanacyjnego niepodległościowego etatysty. Ale na początku miał nieco inną wizję priorytetów niż prezes. W pierwszym roku jeszcze jako wicepremier pozwolił sobie na szczerość, dostrzegając na zamkniętym spotkaniu z działaczami PiS sprzeczność między wielkimi wyzwaniami inwestycyjnymi i masowym rozdawnictwem zapoczątkowanym 500+. Polityczne realia przywołały go do porządku. Kaczyński widział to inaczej. Owszem, pozostały gigantyczne projekty infrastrukturalne i cywilizacyjne, ale w licznych wypadkach odłożone na wiele lat jako tytuły, podczas gdy 13. i 14. emerytury trzeba było rozdawać zaraz.

W efekcie nie dokonano większych zmian w sferze edukacji czy służby zdrowia, a te grupy, które nie mieściły się w logice pisowskiego przekupywania, traktowano stosunkowo twardo – w tym budżetówkę ze szczególnym uwzględnieniem nauczycieli czy rodziców niepełnosprawnych dzieci. Sprzyjała temu niewielka empatia samego premiera, kiedy mu przychodziło stawać wobec społecznych protestów. Zarazem jednak sferą, w której stosunkowo najmocniej rozprawiono się z imposybilizmem poprzednich ekip, była ekonomia.

Podejście Donalda Tuska i jego ministra finansów Jacka Rostowskiego, sprowadzające się do hasła „pieniędzy nie ma i nie będzie”, faktycznie przełamano dość gładko. Dopiero covidowa pandemia ograniczyła swobodę pisowskiego rządu w wydawaniu, a na dobre w tę nową politykę uderzyła inflacyjna fala generowana przez wojnę, czyli mająca źródła poza granicami Polski.

Rewolucja czy awantura?

Rewolucja polityczna udała się znacznie mniej. W sferze idei raczej zamrożono stan równowagi między dawnym i nowym, między konserwatyzmem i progresizmem. Próby przesuwania granic w kierunku bardziej tradycyjnym kończyły się rejteradą albo radykalnym niepokojem społecznym i pogłębianiem progresywnych zmian w świadomości Polaków, jak było w przypadku orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego rozszerzającego zakaz aborcji.

Kiedy Morawiecki zostawał premierem, sądziłem, że nada pisowskim rewolucyjnym pokusom więcej menedżerskiej stateczności i pragmatyzmu. Tak jednak najczęściej nie bywało z prostej przyczyny: jako człowiek z zewnątrz musiał się w dwójnasób uwiarygadniać jako prawowierny pisowiec. Zwłaszcza że podjął widoczną dla wszystkich grę o schedę po Jarosławie Kaczyńskim. I że przyszło mu działać w mało przejrzystych, ale za to bardzo dworskich układach wokół jedynego właściciela partii, jakim pozostawał prezes. Mało kto dziś pamięta, że to Morawiecki był w roku 2017 jednym z niewielu polityków PiS, którzy podjęli polemikę z prezydentem Dudą w kwestii jego weta wobec ustaw sądowych. Był wtedy jeszcze wicepremierem.

Konieczność poddania polityki kadrowej w sądach nadzorowi polityków uzasadniał tym, że nie zostały zdekomunizowane. Czy wierzył w ten archaiczny argument? Trudno powiedzieć. Kończy teraz konkluzją fiaska zmian w sądach symbolizowanych nazwiskiem ministra Zbigniewa Ziobry. Jest to po części elementem jego gry o pieniądze z Unii, po części argumentem w wojnie z tym politykiem. Ale w latach 2017–2018 Morawiecki był jednym z ważnych żyrantów awantury pod nazwą „reforma sądownictwa”. Ta awantura stała się swoistym substytutem pisowskiej rewolucji, mającym zastąpić bardziej generalną wojnę z elitami III RP. Stała się też źródłem prawnego i organizacyjnego chaosu zagrażającego interesom Polaków szukających sprawiedliwości przed sądami. Zarazem z punktu widzenia doraźnego interesu Zjednoczonej Prawicy zakończyła się całkowitym fiaskiem, czego symbolem była ostatnio seria wyroków sądowych uderzających w zwolenników obozu rządzącego, a uwalniających od odpowiedzialności jego przeciwników. W cieniu tych zdarzeń warto zadać pytanie, czy było w ogóle warto. Czy jedyną realną konsekwencją awantury nie jest rozsierdzenie prawniczych elit?

Czytaj więcej

„Orlęta. Grodno '39”. Dlaczego ataki suną z dwóch stron

Popsuta demokracja

Oczywiście, cała ta wojenka stała się powodem gromkich oskarżeń obecnej władzy o pełzający autorytaryzm. Trzeba przyznać, że ten obóz lubił chadzać na skróty, rozpychając się łokciami dla obrony albo poszerzenia swojego stanu posiadania. Taką naturę miała próba przeprowadzenia prezydenckich wyborów kopertowych czy zamach na stację TVN. W tym pierwszym przypadku premier odegrał zakulisową rolę w zablokowaniu oczywistego absurdu. Ale już w tym drugim maszerował karnie w szeregu. Skądinąd wszystkim twierdzącym, że Polska jest lub staje się dyktaturą, postawiłbym pewne pytanie. Jarosław Kaczyński został właśnie obciążony przez sąd obowiązkiem zapłacenia 700 tys. zł w wyniku sporu z politykiem opozycji. Naprawdę możecie bez poczucia śmieszności twierdzić, że jest dyktatorem tego kraju?

Polska pozostaje demokracją, tyle że upartyjnioną, nieporządną, z wadliwymi procedurami i złymi obyczajami pogłębianymi przez kuriozalną polityczną polaryzację. Rządzący na ogół nawet nie udawali, że mogą coś skonsultować z opozycją. Postępowali tak skądinąd i wtedy, gdy racji nie mieli (lex Czarnek zastępujący upodmiotowienie rodziców w szkołach biurokratyczną superkontrolą), jak i wtedy, gdy ją miewali. Choćby w twardej polityce egzekwowania prawa na wschodniej granicy. Tu akurat kompromitowała się opozycja.

Państwo polskie pozostało upartyjnione w swojej polityce kadrowej, nie widać tu było wysiłków menedżerskiego premiera, aby w tej sferze cokolwiek zmienić. Wie on doskonale, że dla samego prezesa wynagradzanie PiS jest receptą na lepsze, bo skuteczniejsze rządzenie. Skoro jego partia ma zawsze rację, jej większa kontrola nad Polakami jest uzasadniona i pożądana.

Skądinąd nie obwiniałbym za popsucie politycznych obyczajów jednego tylko obozu. W Polsat News dziennikarz Grzegorz Jankowski prowadzi od tygodni krucjatę przeciw rozdawaniu posad w spółkach samorządowych partyjnym kolegom. Opatruje ją przykładami, podaje nazwiska. Często prezydent czy burmistrz jednego miasta dostaje taką gratyfikację w mieście sąsiednim. Są oni na ogół politykami Koalicji Obywatelskiej.

Szamotanina w Unii

Zaplątanie się w gąszczu kolejnych ustaw dotyczących sfery sądowej wiąże się oczywiście z przepychankami o tzw. praworządność. Trudno oceniać rolę, jaką odegrał w tym premier. Powoływano go przecież jako kogoś, kto znajdzie receptę na kompromis z Brukselą. Czasem bywał w tych poszukiwaniach zbyt asekurancki, dostosowywał się do wizji świata własnego obozu, przeze wszystkim lidera. Kończy jako polski premier uzgadniający po raz pierwszy treść ustawy (o Sądzie Najwyższym) z brukselskimi urzędnikami.

Jest to precedens, z którym trudno mi się pogodzić. Jeśli szukam okoliczności łagodzących, to przede wszystkim widzę je w pytaniu, czy wojna Brukseli z polskim rządem była do uniknięcia. I czy dziś nie jest po prostu przejawem zaangażowania eurokratów w walkę z tym rządem – w obliczu wyborów.

Nakłada się na to coraz mocniejsza tendencja i Komisji Europejskiej, i europejskiego sądownictwa do poszerzania władztwa Brukseli jako przyszłego superpaństwa. PiS czasem się w tych kwestiach bronił, czasem dostosowywał. Przyjmując tzw. kamienie milowe jako warunek otrzymania pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, to rząd Morawieckiego ratyfikował kolejny, czysto federalistyczny obyczaj. Można jednak zauważyć, że obecna opozycja zaszłaby w tym dziele jeszcze dalej i nie miałaby żadnych rozterek.

Na pytanie, jak polskie państwo działa po siedmiu latach rządów Zjednoczonej Prawicy, a pięciu rządów Morawieckiego, nie mam jednej odpowiedzi. Na przykład wielki plan modernizacji polskiej armii będzie zarazem organizacyjnym testem dla tej instytucji. Na razie nie widać tam większych zaniedbań, nie mówiąc o skandalach. Urzędy pracują dziś lepiej niż przed laty, ale dotyczy to zarówno władztwa rządu, jak i samorządów.

Dostajemy czasem ciekawe i ambitne przedsięwzięcia – ostatnio choćby ze strony Ministerstwa Kultury szykującego dalekosiężny program ochrony i konserwacji zabytków. Mozolniej niż by wynikało z obietnic, ale postępuje proces budowy dróg, walki z komunikacyjnym wykluczeniem. Zarazem można by wskazywać wiele sfer, w których takich programów nie widać, a przydałyby się. Porażka rządu w programie wspierania budowy tanich mieszkań to jeden z takich przykładów.

Czytaj więcej

Teatr jako scena ideologiczno-politycznej młócki

Idealizm czy żądza władzy

Wizja polityki Donalda Tuska była taka, aby jak najmniej absorbować Polaków przedsięwzięciami, więc i kłopotami władzy. Prowadziło to do wielu zaniedbań. Pogodzenie się z mafią VAT-owską jest jednym z przykładów. Jarosław Kaczyński stawia na państwo omnipotentne. Zarazem obaj godzili się na to, że pewnych sfer uzdrawiać nie ma co. Ochrona zdrowia jest tu najbardziej bolesnym przykładem. Wykazał to czas pandemii, ale nie widać specjalnie wniosków z tych doświadczeń.

Byłem ostatnio na promocji książki Bogdana Rymanowskiego „Dorwać Morawieckiego”. Jest poświęcona ojcu obecnego premiera, jego wieloletniej podziemnej szarpaninie w walce o Polskę. Bez wątpienia to Kornel Morawiecki miał wpływ na decyzje i wybory obecnego szefa rządu. Patriotyzm ich obu jest niewątpliwy. Zarazem z ust premiera padły zdania zaskakujące: „Polska wcale nie była dla ojca najważniejsza, on uważał, że patriotyzm jest tylko narzędziem w osiąganiu różnych wartości, w działaniu na rzecz człowieczeństwa”.

To ciekawa myśl, mógł ją wypowiedzieć człowiek nietuzinkowy, któremu obca była nacjonalistyczna hucpa. Powtarza ją zaś polityk, który wiele razy był skazany na wymuszone kompromisy, na przegraną w rozmaitych szamotaninach. Ile w nim dziś pozostało z idealisty? Trudno to wyczytać z jego komunikatów, które pomimo szkoleń marketingowców pozostały zaskakująco suche, ba, nawet mowa ciała nie daje nam odpowiedzi. Czy w wyrzeczeniu się kariery w bankowości więcej było poszukiwania nowych celów, czy żądzy władzy, która jest esencją polityki? Mam wrażenie, że kiedyś się tego dowiemy. Ale ten czas jeszcze nie nadszedł.

Dowiemy się też, co mu ten wybór w ostateczności przyniesie. Wyplucie go przez własny obóz przed wyborami? Wyplucie po wyborach przegranych przez PiS, kiedy zostanie uznany za głównego winowajcę? Czy triumf, który jednak także nie da mu ostatecznej gwarancji spełnienia własnych ambicji? Każda z tych perspektyw jest realna i on o tym wie. Tego się już nauczył, zresztą jak każdy polityk.

Gdy 11 grudnia mijało pięć lat, odkąd Mateusz Morawiecki został premierem, fety nie było. Wszyscy mają świadomość, w jak trudnej sytuacji jest dziś szef rządu. Dopiero co już nie tylko zagończycy z Solidarnej Polski, ale też politycy z twardego jądra partii rządzącej przypuścili na niego atak. Jarosław Kaczyński podtrzymał jego formalną pozycję, ale bronił go miękko i warunkowo. Morawiecki stracił najbliższych współpracowników: szefa kancelarii Michała Dworczyka i ministra do spraw europejskich Konrada Szymańskiego. Następca Dworczyka, starszy o 20 lat od poprzednika były marszałek Sejmu Marek Kuchciński, nie jest po to, aby pomagać Morawieckiemu w sprawniejszym rządzeniu, lecz po to, aby patrzeć mu na ręce i o wszystkim informować prezesa. Trudno skądinąd o lepszy przykład triumfu logiki partyjnej nad państwową.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi