Prawdziwe było to pierwsze zdanie. Co do drugiego, antyinflacyjnym programem Donalda Tuska jest głównie wyprowadzenie Glapińskiego z jego gabinetu. Poza tym politycy PO krytykują prezesa NBP, że źle prognozuje i za późno zabrał się za podnoszenie stóp procentowych, ale co dokładnie trzeba by zrobić dalej, sami nie mówią. Związani z nimi ekonomiści (desygnowani przez Senat) lansują w Radzie Polityki Pieniężnej jeszcze twardszą politykę monetarną (czyli wyższe stopy). Za to Platforma lansuje przy okazji każdego sporu wyższe wydatki. Czasami ma to postać dodatkowej porcji benzyny dolanej do ognia – jak wtedy, gdy jej odpowiedzią na inflację miały być podwyżki płac dla budżetówki.
Skądinąd sama inflacja jest przedstawiana jako apokalipsa, produkowana jedynie przez nieudolność NBP i rządu. Nie ma w tej opowieści ani skutków pandemii, ani polityki podbijania cen paliw przez Rosję, ani tak specyficznego czynnika jak choćby napływ do Polski masy dodatkowych konsumentów, ukraińskich uchodźców, podbijających popyt.
Rozbudzanie lęków wśród wyborców jest niby wilczym prawem opozycji. Ale gdy wiąże się to z pustką w sferze własnych recept, trudniej się na to godzić. Wygląda na to, że sygnały konieczności prowadzenia bardziej „balcerowiczowskiej” polityki są odruchem jądra tego obozu, ale nie chce on zrezygnować z socjalnej i ekonomicznej demagogii. Rząd odpowiada z kolei sugestią, że nie decyduje się na utwardzanie polityki monetarnej, bo chce utrzymać choć minimalny wzrost gospodarczy i poziom zatrudnienia. Czasem ciekawe uwagi padają ze strony Lewicy, jak wtedy gdy Adrian Zandberg wspominał o zgubnej roli monopolizacji różnych polskich rynków. Ale to się słabo przebija, a ludzi Platformy nie interesuje.
Kluczowe decyzje polityczne
Spory toczą się tak naprawdę przeważnie na poziomie technicznym. Czasem dotyczą spraw, w których opozycja ma rację, choć skuteczniejsze są tu w swoistej kontroli media. Dobrym przykładem jest ewentualne przywrócenie VAT, wymuszone podobno przez Komisję Europejską. Okazuje się, że niekoniecznie musi wrócić do poziomu 23 procent. Czy rząd został przyłapany na błędzie, czy próbował wybrnąć ze sprzeczności – niedomykający się budżet kontra konieczność stosowania różnych recept antyinflacyjnych?
Wojny o ekonomię kończą się najczęściej wojnami o politykę. Dobrego przykładu dostarcza tu ustawiczna szamotanina wokół pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Opozycja nieustannie o nich przypomina jako o kluczu do dobrobytu Polski. Twierdzenie, że pomogą one w walce z inflacją, to czyste szamaństwo. Ale niewątpliwie mogą one być istotne w perspektywie domykania budżetu i rozmaitych przedsięwzięć modernizacyjnych – choćby ogłoszonego właśnie przez rząd programu rozwoju dróg krajowych. Kluczem są jednak decyzje polityczne dotyczące tak zwanych kamieni milowych, szczególnie tych związanych z sądownictwem. Poparcia odmawia Solidarna Polska, otwarte jest pytanie, jak kształt kolejnych ustaw oceni sama Komisja Europejska, wyraźnie szukająca bata na Polskę. Ale to także dylemat dla opozycji.
Zwłaszcza liderzy PSL i Lewicy deklarują, że poprą „sensowne rozwiązania” wychodzące naprzeciw oczekiwaniom unijnych urzędników. Ale na przykład Waldemar Kuczyński, guru opozycji totalnej, przestrzega na swoim blogu, aby opozycja w uzyskaniu KPO nie pomagała. Bo Kaczyński dostanie te pieniądze i wygra kolejne wybory. Jest w tym logika, choć jest to logika dwóch „d”: demagogii i destrukcji. Rząd skądinąd ma kłopot w sformułowaniu sensownych przepisów prawnych dających nam KPO. Ale opozycja może łatwo ulec logice polaryzacji. Nie mamy tu jakiegokolwiek sporu merytorycznego, a polityczną grę.