Chór krytyków zaniepokojonych „antypatriotycznymi tendencjami” filmu przekroczył granice absurdu. Składa się on po części z ludzi, którzy go nie widzieli, ale „wiedzą”. Marcin Mamoń, zastępca redaktora naczelnego krakowskiego „Dziennika Polskiego”, podjął polemikę z moim wpisem na Facebooku w oficjalnym komentarzu powielonym przez wszystkie tytuły grupy Polska Press. W filmie zabrakło mu Żydów witających Armię Czerwoną po jej zwycięstwie. Tymczasem takie sceny tam są. Sam Mamoń przyznaje, że filmu nie obejrzał (i naturalnie nie obejrzy). Jak to miło bronić oblężonej twierdzy. Oblężonej we własnej imaginacji.
Ale film jest niczyj także i dlatego, że środowiska liberalno-lewicowe wcale go mocno nie bronią. Przeczytałem kilka recenzji internetowych zawierających pytanie, po co w ogóle kręcić produkcję o obronie Grodna. Znika w tych kręgach odruch upamiętniania czegokolwiek. Można by odpowiedzieć, że dziś obraz sowieckiej dziczy pustoszącej miasto, bardzo sugestywnie nakreślony, jest – w obliczu tego wszystkiego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą – tym bardziej na czasie.
Jacek Szczerba, oficjalny recenzent „Gazety Wyborczej”, potraktował film lekceważąco. Nie odniósł się do jego fabuły i sporów o wymowę. Uznał tylko, że jest nakręcony… „zbyt biednie”. Przez lata „Wyborcza” wyśmiewała marzenia obecnej władzy o widowiskowej, drogiej superprodukcji, by teraz skończyć takim czepiactwem.
Innym zarzutem Szczerby jest rzekomo nienaturalna gra młodocianych aktorów. Tymczasem nawet niektórzy krytycy tego filmu piszą o rewelacyjnych rolach, zwłaszcza 12-letniego w momencie kręcenia filmu Feliksa Mateckiego. On jest prawdziwy, wielobarwny, miotający się między sprzecznymi uczuciami, jak dorosły aktor, a równocześnie zachowuje w pełni swoją dziecięcość. Bardzo dobrzy są też Wit Czernecki (Tadek) i Elmira Nawrot (Ewelina), obok takich dorosłych mistrzów jak Jowita Budnik, Leszek Lichota, Filip Gurłacz, Łukasz Lewandowski, Antoni Pawlicki czy Andrzej Mastalerz.
Nieporozumienie polega na czymś innym. Szczerba odbiera jako nienaturalną pierwszą scenę, kiedy w szkole uczniowie nawijają jak dorośli. Ale na czymś trochę innym polegało kiedyś dziecięctwo. To młodzi małpowali dorosłych, nie odwrotnie jak dzisiaj. Skądinąd takie czepianie się cechuje także krytyków z drugiej strony. Dla recenzenta portalu wPolityce.pl obraz wojny jest zbyt okrutny. Werystyczne obrazki z pobojowisk nie służą tu przecież sensacji czy ekscytacji. Pokazuje się nam przyspieszony proces dojrzewania małoletnich, którzy nagle stają się dorosłymi.
Głos w obronie filmu (dopiero co „Wyborcza” cieszyła się z niechęci do TVP z kiepskich rzekomo wyników „Orląt” w pierwszy weekend) odezwał się dopiero, kiedy zarysował się spór ideowy. Witold Mrozek, spec od ideologicznych tyrad, kupił nagle ten obraz jako „ciekawe ujęcie historii”. Pojawił się znowu wątek, że to historia nie jak z czytanek.
Rzadko zgadzam się z Mrozkiem. Tym razem co do ogólnej wymowy muszę to zrobić, nawet jeśli on z kolei też koryguje fabułę, chwaląc ją za to, czego w niej nie ma. Tyle że jego tekst ma absurdalne zakończenie. „Chodzi o to, że obóz PiS nie chce naprawdę dobrego kina historycznego” – orzeka.
Czy na pewno? Przypomnę raz jeszcze, że i „Orlęta”, i „Filip” to po części dzieło TVP, zarazem wspierane przez PISF, w ujęciu „Wyborczej” też przejęty przez prawą stronę. A minister kultury Piotr Gliński zamówił u tego samego Łukaszewicza i dokończenie filmowej opowieści o rotmistrzu Pileckim, i nakręcenie filmu o Monte Cassino („Czerwone maki”).
Możliwe, że po części decyduje tu kryterium kwalifikacji. Łukaszewicz kręci dobre kino wojenne, bardziej wzmożeni patrioci tego nie umieją. Niemniej jednak obraz jest zerojedynkowy czy czarno-biały tylko w głowie Mrozka.
Łzy w oczach
Wszystko jest polityką także u niektórych speców od ideologii z drugiej strony. Jednostronność wielu „obrońców polskości” istotnie rozczarowuje. Choć staram się zrozumieć rozczarowanych, którzy oczekiwali na bardziej jednoznaczny, będący tylko uczczeniem polskiej martyrologii obraz masakry Grodna. Może tylko nie tych, co nie widzieli, a już wszystko osądzili.
Rozumiem wyczekiwania na polskiego bohatera. Tyle że powstał film przy swoich wszystkich komplikacjach ciekawy, szlachetny, prowadzący nas po meandrach historii bez upiększania, ale i bez przyczerniania czegokolwiek. Jeśli dla niektórych wrażliwości za trudny, mogę tylko ubolewać.
Tworzą z „Filipem” istotną ofertę, jak należy rozmawiać o dziejach, o sprawach i ludziach z przeszłości. To ciekawe, ale w tym samym czasie „Wesele” Smarzowskiego, oferujące Polakom wyłącznie wstyd z własnej historii i poetykę ideologicznego skandalu, przemknęło przez Gdynię prawie niezauważone.
Oto co napisała na Facebooku o „Orlętach” internautka Regina Szmal. „Kreacja trzynastoletniego Felka była naprawdę świetna. A postać głównego bohatera Leosia mogłaby być wzorem do naśladowania dla wielu nastolatków. Pomimo wielu przeciwności, niedostatku w domu rodzinnym, wychowania przez surową matkę i ciągłej walki o to, by być zaakceptowanym przez polskich kolegów. Chciał być jak Zawisza Czarny, Zbyszko z Bogdańca. Trenując, chciał być świetnym sportowcem jak Janusz Kusociński… Film był pełen wzruszeń, a scena jego śmierci oraz wielu polskich bohaterów porywała za serce. Wielu widzów wychodziło z sali kinowej ze łzami w oczach. Gorąco polecam film szczególnie młodzieży szkolnej”.
Może jakąś szansą na normalną rozmowę jest indywidualna wrażliwość nieuwikłana do końca w ideowe spory?
Pamięć o Wołyniu woła o cierpliwość i rozsądek
Nie powinniśmy opuszczać naszych zmarłych, ofiar ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów. Być może trzeba jednak pogodzić się z tym, że z powodu współczesnych wyzwań nasi bracia Ukraińcy będą jeszcze długo wybierać historyczną mitomanię.