„Orlęta. Grodno '39”. Dlaczego ataki suną z dwóch stron

Kiedy wątek obrony Kresów przed Sowietami pojawia się w kinie po raz pierwszy, naturalny jest odruch oczekiwania na polskiego bohatera i jego tragiczne losy. Reżyser „Orląt. Grodno ’39” w centrum historii postawił jednak żydowskiego chłopca. Reakcje na jego film wiele mówią nam o współczesnej Polsce.

Publikacja: 30.09.2022 17:00

Tadek (Wit Czernecki, w środku) zabiera Leosia (Feliks Matecki, z prawej) na front. Potem się rozdzi

Tadek (Wit Czernecki, w środku) zabiera Leosia (Feliks Matecki, z prawej) na front. Potem się rozdzielą, ale nie dlatego, że ten drugi jest Żydem

Foto: FPFF Gdynia

Tegoroczny festiwal filmów fabularnych w Gdyni przyniósł kilka sygnałów zmian (uporczywe promowanie twórczości kobiet) oraz jedną zmianę zasadniczą. Złote Lwy otrzymał film „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej, do którego dołożył się Polski Instytut Sztuki Filmowej, ale także producenci angielscy i amerykańscy. I który, choć kręcony głównie w Polsce, opowiada historię z Walii. Historię dwóch ciemnoskórych dziewcząt.

Niektórzy krytycy filmowi pytali, czy obraz spełnia kryteria filmu polskiego. Promotorzy tej nagrody (także z PISF) wskazywali na korzyści płynące z międzynarodowego charakteru nagrodzonego filmu: otwarcie na świat i na koprodukcje, zainteresowanie obcych reżyserów Polską itd. Przypominali, że cztery lata temu Złote Lwy zdobył „Obywatel Jones” Agnieszki Holland pokazujący brytyjskiego bohatera tropiącego tajemnice kolektywizacji w Związku Sowieckim, też z przeważnie niepolską obsadą.

Czytaj więcej

Teatralne role Tuska i Kaczyńskiego

Jakie kino o historii

Można by odpowiedzieć, że Holland poruszyła tematykę historyczną żywotną także dla Polski (dziedzictwo komunizmu). Ale ja te argumenty na rzecz Smoczyńskiej nawet rozumiem. Choć zarazem docieramy do ważnego dylematu: na ile mamy mieć kino polskie, zarazem uniwersalne, a na ile tylko uniwersalne. Myślę, że on jest dopiero przed nami – zwłaszcza że większość filmów z Gdyni była w różny sposób zakorzeniona w naszej rzeczywistości, historycznej lub współczesnej.

Przypomniał mi się mój niedawny spór o kino historyczne z dyrektorem Filmoteki Narodowej Robertem Kaczmarkiem podczas panelu zorganizowanego przez Fundację imienia Janusza Kurtyki. Kaczmarek powiedział tam coś, co trochę zlekceważyłem. Zarzucił polskim filmowcom, że za wszelką cenę chcą być tacy jak na Zachodzie, we wszystkim, łącznie z tematyką. Przy czym mówił o całym kinie, nie tylko historycznym.

To pewnie będzie problem. Choć zarazem podtrzymuję swoje zasadnicze stanowisko zajęte w kontrze do niego. Dla dyrektora Filmoteki współczesne polskie kino historyczne nie ma większych osiągnięć, bo ślizga się po obrzeżach, zamiast odpowiedzieć na fundamentalne pytania o prawdę polskich dziejów.

Ja na przykładzie wielu tytułów starałem się dowieść, że tak nie jest. Ale też, że i trochę nie ma sensu czekanie na ową prawdę, na całościowe „jak było”, gdy rzecznicy „kanonicznego” pokazywania historii są często mniej utalentowani, a filmowych fachowców częściej interesują przyczynki, czasem bardzo ciekawe. Skądinąd trochę tych tytułów „podstawowych” znalazłem: od „Tam i z powrotem” Wojciecha Wójcika z 2002 r. po współczesne: „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego czy „Ułaskawienie” Jana Jakuba Kolskiego.

Polemizować przychodzi mi skądinąd na różnych frontach. Oto Łukasz Adamski pochwalił w „Plusie Minusie” przed festiwalem w Gdyni dwa obrazy historyczne tam obecne: „Filipa” Michała Kwiecińskiego i „Orlęta. Grodno ’39” Krzysztofa Łukaszewicza. Podzielam jego pozytywny opis obu tych filmów. I zgadzam się, że dostaliśmy tam obrazy historii „jak nie z historycznych czytanek”.

Nie zgadzam się za to z wydźwiękiem, że to jakaś nowa jakość. Przeciwnie, w polskim kinie mało konwencjonalne podejście do własnej historii przeważało, czasem owocując filmami wielkimi („Wołyń”), a czasem tylko ciekawymi i kontrowersyjnymi („Miasto 44” Jana Komasy).

Filmów „czytankowych” jest za to niewiele, choć się zdarzają (na przykład te o wyklętych, choć nawet wyklinany „Rój” Jerzego Zalewskiego wychodził poza schemat). Adamski zalicza do nich, nie wiem dlaczego, dzieła przyzwoite, typu „Kuriera” Władysława Pasikowskiego, który, prawda, koncentruje się na czarnym obrazie niemieckiej okupacji, ale nie przesadza ani z heroizmem, ani z lukrowaniem historii.

Myślę, że generalnie jest z tym lepiej niż gorzej. Choć rozumiem oczekiwania tradycyjnych patriotów na ten jeden, główny obraz, który pokaże w pełni polskie cierpienie, zdradę i tragizm naszych dziejów.

Panuje powszechne przekonanie, że wprawdzie takiego obrazu nie dostaliśmy, ale doszło po drodze do pewnego przesytu tematyką historyczną. Może tak, może nie. W roku 2018 były aż dwa filmy o Dywizjonie 303 – oba miały niezłą oglądalność. W 2019 r. w związku z 100. rocznicą odzyskania niepodległości w Gdyni pojawiły się „Legiony” i „Piłsudski”. W zeszłym roku mieliśmy wysyp filmów o PRL. W tonacji czasem liryczno-nostalgicznej („Zupa nic” Kingi Dębskiej), a czasem demaskatorsko ponurej („Żeby nie było śladów” Jana Matuszewskiego, „Akcja Hiacynt” Piotra Domalewskiego).

W tym roku „Filip” dostał w Gdyni Srebrne Orły. I nie pomoże zapewnienie Michała Kwiecińskiego, że zrobił film współczesny. On oferuje nam pewne spojrzenie na historię, może bardziej całej drugiej wojny światowej niż samej Polski, ale perspektywa Leopolda Tyrmanda była perspektywą polską, nawet jeśli bohater to Żyd udający w Niemczech Francuza.

To perspektywa szukania zemsty przez cudzoziemskich robotników w niewoli III Rzeszy, ale także przeraźliwego lęku i samotności w strasznym gąszczu wojny. Nic to nie znaczy, że pokrywane to jest humorem i antybohaterskimi gestami jak z Munka. Finał niemal wyjęty z „Bękartów wojny” Quentina Tarantino daje i odrobinę heroizmu, i szczyptę nadziei.

Nagrodę za reżyserię otrzymał z kolei „Orzeł. Ostatni patrol” Jacka Bławuta. Można narzekać, że autor odarł historię idącej na śmierć załogi łodzi podwodnej z  ludzkich kontekstów, z przeszłości. Dla mnie to słabość tego technicznie doskonałego filmu. Ale wystarczą sygnały: wiadomości z okupowanej Polski (m.in. o zagładzie oddziału Hubala, jest wiosna 1940 r.), albo zderzenie osaczonych w metalowej pułapce, odizolowanych w swojej grupie ludzi z podpatrywanym przez peryskop holenderskim weselem, abyśmy odnaleźli historyczny wymiar tego, na co patrzymy.

Pretensje o bohatera

Dla mnie najciekawszy jest przypadek filmu pominiętego w nagrodach, za to budzącego żywe emocje po różnych stronach. Chodzi o „Orlęta. Grodno ’39” Krzysztofa Łukaszewicza. Skądinąd obejrzało go już, i to dane bez ostatnich dwóch weekendów, ponad 130 tys. ludzi. Nie jest to wynik imponujący, ale przy kryzysie tradycyjnej kinematografii przyzwoity. Przypomnę, że dopuszczeni do festiwalu w Gdyni w pełni współcześni „Głupcy” Tomasza Wasilewskiego zeszli już z ekranów z wynikiem 4,5 tys. widzów.

„Orlęta” to film uwikłany w paradoksy. Jego koproducentem jest, poza Wytwórnią Filmów Fabularnych i Dokumentalnych, także publiczna telewizja, podejrzewana o prawicowy przechył, więc także o przedstawianie polskiej historii w duchu klasycznym, martyrologicznym, afirmującym Polaków. To ona odpowiada za mocną kampanię promocyjną.

Film został także wsparty przez Ministerstwo Kultury. Z uzasadnieniem, że to pierwszy obraz filmowy sowieckiej agresji na Polskę po 17 września 1939 r. Skądinąd to święta prawda. Mamy w długim finale dramat kilkudniowych walk o Grodno zakończonych jego zdobyciem przez sowieckie oddziały.

Zarazem jeśli brać pod uwagę głosy recenzentów, ale i głosy w internecie, film został odrzucony przez wielu ludzi bliskich prawicy. Odnotowałem krytyczne głosy m.in. Marcina Wikły (wPolityce.pl), Mirosława Winiarczyka („Idziemy”), Jana Rumana („Biuletyn IPN”), Dariusza Wieromiejczyka („Dziennik Polski”), a także chór internautów. Słychać też o głosach krytyki ze strony postendeckiej profesury z IPN.

Żeby się do tych wszystkich głosów odnieść, muszę, niestety, zdradzić część fabuły. Została ona bowiem poddana przy okazji tych ataków drobiazgowej egzegezie.

Zasadnicza pretensja dotyczy wyboru bohatera. Jest nim 12-letni uczeń szkoły powszechnej Leoś Rotman, chłopiec pochodzenia żydowskiego. Rzecz cała opiera się podobno na zdarzeniu prawdziwym. W walkach o Grodno zginął gimnazjalista Chaim Margolis, który przyłączył się do polskich kolegów.

Może bohater zostałby nawet Łukaszewiczowi wybaczony, gdyby reżyser nie uwikłał go w scenach sprzed wojny w narodowościowe konflikty. Widzimy więc napastliwych ONR-owców na ulicach Grodna i szamotaninę chłopca próbującego zagrać w szkolnym przedstawieniu „Krzyżaków” Zbyszka z Bogdańca, a potem dostać się do harcerstwa. Zdaniem konserwatywnych krytyków jest to niestosowne (a przynajmniej jest tego za dużo). Prawicowi profesorowie bronią ONR, który, jak wiadomo, był organizacja rozdającą żydowskim dzieciom cukierki (uwaga: to ironia!), a tu przedstawioną jako mało sympatyczna bojówka.

Głosy w obronie ONR uważam za kuriozalne przy obecnym stanie wiedzy o historii, co nie znaczy, że nie rozumiem niektórych żalów. Kiedy wątek obrony Kresów przed Sowietami pojawia się w kinie po raz pierwszy, naturalny jest odruch oczekiwania na polskiego bohatera i jego tragiczne losy. Tymczasem Żyd kradnie „nam” ten efekt.

Na dokładkę „Filip” też ma żydowskiego bohatera. Pojawia się powtarzana natrętnie teza, że za tymi fabularnymi decyzjami Łukaszewicza (a może i Kwiecińskiego) stały nadzieje na sukces na zagranicznych festiwalach.

Teza jest natrętnie powtarzana, ale jednak nieprawdziwa. Naprawdę sądzą państwo, że wymarzonym bohaterem zagranicznej festiwalowej publiki jest żydowski chłopiec zafascynowany Sienkiewiczem i polskim etosem rycerskim? Jeszcze gdyby go Polacy go zabili, ale przecież nic takiego się nie dzieje. W moim przekonaniu Łukaszewicz opowiada nam piękną, polską historię. O fascynacji polskością, więc i o sile polskości.

Owszem, jest ta fascynacja zderzona z realiami roku 1939. I znowu, trochę rozumiem żal, że skądinąd znakomicie prowadzona opowieść o podwójnej tożsamości, o szamotaniu się między dwiema tożsamościami, może zakłócić zasadniczą wymowę. Częściowe (bo ono jest częściowe) odrzucenie Leosia rzuca pewien cień na polską, broniącą się społeczność. Nieco trudniej się z nią utożsamić czy ją polubić.

Można tu doznać konfuzji. Tyle że zarówno krytycy tego filmu, jak i jego nieliczni obrońcy widzą jakby tylko, co chcą zobaczyć. Pierwszy przykład z brzegu: czytam u jednych i drugich (u pierwszych z oburzeniem, u drugich z triumfem), że Leoś nie zostaje przyjęty do harcerstwa, bo jest Żydem. Tymczasem literalnie rzecz biorąc, problemem jest jego brat komunista, wróg polskiego państwa, co potwierdza strzelaniem do polskich żołnierzy podczas wojny.

Czytaj więcej

Dyskusja o Kościele na poziomie memów

Nie widzieli, ale piszą

Czytając opisy tego filmu, miałem wrażenie, że dotyczy on jakiegoś nieznanego mi dzieła (sam obejrzałem go dwa razy). Pewien znany katolicki publicysta napisał (na Facebooku, więc nie w oficjalnej recenzji), że Polacy są w tym filmie jeden w drugiego niesympatyczni i kojarzeni z narodowcami.

W istocie jest inaczej. Nie jest endekiem ani żydożercą ojciec szkolnej koleżanki Leosia, pułkownik, który z sympatią (choć może zbyt oschle, ale taki był tamten świat) radzi mu się asymilować. Ani Tadek, szkolny kolega, który zabiera Rotmana „na front”. Ich rozdzielą związki Leosia z bratem komunistą, ale przecież rozumiemy i jednego, i drugiego. Nie jest „ksenofobem”, jak ktoś napisał, dyrektor szkoły grany przez Leszka Lichotę. Dla niego polskie aspiracje chłopca to po prostu urzędowy kłopot.

Tak, to jest opowieść o świecie podzielonym, ale przecież na różne sposoby. Czy nie zakłóca ona klarowności zasadniczego podziału między obrońcami miasta i Sowietami? Możliwe. Ale czy nie dojrzeliśmy już do przeżywania naszej historii ze świadomością różnych jej komplikacji? U Łukaszewicza nie ma ani apologii, ani pedagogiki wstydu. Tyle że w Polsce tak bardzo przełamanej przez tabloidalny podział dzisiejszy, to oznacza, że film musi być po trosze „niczyj”.

Pojawiają się coraz bardziej absurdalne pretensje do fabuły. Co najmniej dwóch konserwatywnych recenzentów miało pretensje o scenę, w której policjanci ganiają Leosia po Grodnie, już po wybuchu wojny. Ma ona być wymyślona bez logicznego sensu, w złej wierze, żeby zohydzić polskie państwo. Tymczasem chłopiec odciąga policję od spotkania komunistów. Nie z sympatii dla nich, ale po to, żeby ratować brata. Zarazem policjanci działają racjonalnie, strzelanie w plecy obrońcom przez tychże komunistów także jest pokazane.

Chór krytyków zaniepokojonych „antypatriotycznymi tendencjami” filmu przekroczył granice absurdu. Składa się on po części z ludzi, którzy go nie widzieli, ale „wiedzą”. Marcin Mamoń, zastępca redaktora naczelnego krakowskiego „Dziennika Polskiego”, podjął polemikę z moim wpisem na Facebooku w oficjalnym komentarzu powielonym przez wszystkie tytuły grupy Polska Press. W filmie zabrakło mu Żydów witających Armię Czerwoną po jej zwycięstwie. Tymczasem takie sceny tam są. Sam Mamoń przyznaje, że filmu nie obejrzał (i naturalnie nie obejrzy). Jak to miło bronić oblężonej twierdzy. Oblężonej we własnej imaginacji.

Ale film jest niczyj także i dlatego, że środowiska liberalno-lewicowe wcale go mocno nie bronią. Przeczytałem kilka recenzji internetowych zawierających pytanie, po co w ogóle kręcić produkcję o obronie Grodna. Znika w tych kręgach odruch upamiętniania czegokolwiek. Można by odpowiedzieć, że dziś obraz sowieckiej dziczy pustoszącej miasto, bardzo sugestywnie nakreślony, jest – w obliczu tego wszystkiego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą – tym bardziej na czasie.

Jacek Szczerba, oficjalny recenzent „Gazety Wyborczej”, potraktował film lekceważąco. Nie odniósł się do jego fabuły i sporów o wymowę. Uznał tylko, że jest nakręcony… „zbyt biednie”. Przez lata „Wyborcza” wyśmiewała marzenia obecnej władzy o widowiskowej, drogiej superprodukcji, by teraz skończyć takim czepiactwem.

Innym zarzutem Szczerby jest rzekomo nienaturalna gra młodocianych aktorów. Tymczasem nawet niektórzy krytycy tego filmu piszą o rewelacyjnych rolach, zwłaszcza 12-letniego w momencie kręcenia filmu Feliksa Mateckiego. On jest prawdziwy, wielobarwny, miotający się między sprzecznymi uczuciami, jak dorosły aktor, a równocześnie zachowuje w pełni swoją dziecięcość. Bardzo dobrzy są też Wit Czernecki (Tadek) i Elmira Nawrot (Ewelina), obok takich dorosłych mistrzów jak Jowita Budnik, Leszek Lichota, Filip Gurłacz, Łukasz Lewandowski, Antoni Pawlicki czy Andrzej Mastalerz.

Nieporozumienie polega na czymś innym. Szczerba odbiera jako nienaturalną pierwszą scenę, kiedy w szkole uczniowie nawijają jak dorośli. Ale na czymś trochę innym polegało kiedyś dziecięctwo. To młodzi małpowali dorosłych, nie odwrotnie jak dzisiaj. Skądinąd takie czepianie się cechuje także krytyków z drugiej strony. Dla recenzenta portalu wPolityce.pl obraz wojny jest zbyt okrutny. Werystyczne obrazki z pobojowisk nie służą tu przecież sensacji czy ekscytacji. Pokazuje się nam przyspieszony proces dojrzewania małoletnich, którzy nagle stają się dorosłymi.

Głos w obronie filmu (dopiero co „Wyborcza” cieszyła się z niechęci do TVP z kiepskich rzekomo wyników „Orląt” w pierwszy weekend) odezwał się dopiero, kiedy zarysował się spór ideowy. Witold Mrozek, spec od ideologicznych tyrad, kupił nagle ten obraz jako „ciekawe ujęcie historii”. Pojawił się znowu wątek, że to historia nie jak z czytanek.

Rzadko zgadzam się z Mrozkiem. Tym razem co do ogólnej wymowy muszę to zrobić, nawet jeśli on z kolei też koryguje fabułę, chwaląc ją za to, czego w niej nie ma. Tyle że jego tekst ma absurdalne zakończenie. „Chodzi o to, że obóz PiS nie chce naprawdę dobrego kina historycznego” – orzeka.

Czy na pewno? Przypomnę raz jeszcze, że i „Orlęta”, i „Filip” to po części dzieło TVP, zarazem wspierane przez PISF, w ujęciu „Wyborczej” też przejęty przez prawą stronę. A minister kultury Piotr Gliński zamówił u tego samego Łukaszewicza i dokończenie filmowej opowieści o rotmistrzu Pileckim, i nakręcenie filmu o Monte Cassino („Czerwone maki”).

Możliwe, że po części decyduje tu kryterium kwalifikacji. Łukaszewicz kręci dobre kino wojenne, bardziej wzmożeni patrioci tego nie umieją. Niemniej jednak obraz jest zerojedynkowy czy czarno-biały tylko w głowie Mrozka.

Łzy w oczach

Wszystko jest polityką także u niektórych speców od ideologii z drugiej strony. Jednostronność wielu „obrońców polskości” istotnie rozczarowuje. Choć staram się zrozumieć rozczarowanych, którzy oczekiwali na bardziej jednoznaczny, będący tylko uczczeniem polskiej martyrologii obraz masakry Grodna. Może tylko nie tych, co nie widzieli, a już wszystko osądzili.

Rozumiem wyczekiwania na polskiego bohatera. Tyle że powstał film przy swoich wszystkich komplikacjach ciekawy, szlachetny, prowadzący nas po meandrach historii bez upiększania, ale i bez przyczerniania czegokolwiek. Jeśli dla niektórych wrażliwości za trudny, mogę tylko ubolewać.

Tworzą z „Filipem” istotną ofertę, jak należy rozmawiać o dziejach, o sprawach i ludziach z przeszłości. To ciekawe, ale w tym samym czasie „Wesele” Smarzowskiego, oferujące Polakom wyłącznie wstyd z własnej historii i poetykę ideologicznego skandalu, przemknęło przez Gdynię prawie niezauważone.

Oto co napisała na Facebooku o „Orlętach” internautka Regina Szmal. „Kreacja trzynastoletniego Felka była naprawdę świetna. A postać głównego bohatera Leosia mogłaby być wzorem do naśladowania dla wielu nastolatków. Pomimo wielu przeciwności, niedostatku w domu rodzinnym, wychowania przez surową matkę i ciągłej walki o to, by być zaakceptowanym przez polskich kolegów. Chciał być jak Zawisza Czarny, Zbyszko z Bogdańca. Trenując, chciał być świetnym sportowcem jak Janusz Kusociński… Film był pełen wzruszeń, a scena jego śmierci oraz wielu polskich bohaterów porywała za serce. Wielu widzów wychodziło z sali kinowej ze łzami w oczach. Gorąco polecam film szczególnie młodzieży szkolnej”.

Może jakąś szansą na normalną rozmowę jest indywidualna wrażliwość nieuwikłana do końca w ideowe spory?

Czytaj więcej

Pamięć o Wołyniu woła o cierpliwość i rozsądek

Tegoroczny festiwal filmów fabularnych w Gdyni przyniósł kilka sygnałów zmian (uporczywe promowanie twórczości kobiet) oraz jedną zmianę zasadniczą. Złote Lwy otrzymał film „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej, do którego dołożył się Polski Instytut Sztuki Filmowej, ale także producenci angielscy i amerykańscy. I który, choć kręcony głównie w Polsce, opowiada historię z Walii. Historię dwóch ciemnoskórych dziewcząt.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi