Pamięć o Wołyniu woła o cierpliwość i rozsądek

Nie powinniśmy opuszczać naszych zmarłych, ofiar ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów. Być może trzeba jednak pogodzić się z tym, że z powodu współczesnych wyzwań nasi bracia Ukraińcy będą jeszcze długo wybierać historyczną mitomanię.

Publikacja: 22.07.2022 17:00

Marsz w 113. rocznicę urodzin Stepana Bandery, Kijów, 1 stycznia 2022 r. Podjęcie tradycji ruchu Ban

Marsz w 113. rocznicę urodzin Stepana Bandery, Kijów, 1 stycznia 2022 r. Podjęcie tradycji ruchu Bandery nie jest dziś wyrazem afirmacji wołyńskiej zbrodni. Młody ukraiński patriotyzm szuka po prostu własnej tradycji – nierosyjskiej, a nawet antyrosyjskiej

Foto: Pavlo_BagmutUkrinform/ddp images/Forum

Nie ma co ukrywać: chyba po raz pierwszy od wybuchu wojny za naszą wschodnią granicą można było ostatnio doznać wrażenia niepokojącego wahnięcia w relacjach Polski z Ukrainą. Rzecz dotyczy stosunku do historii.

Rajd po mediach społecznościowych ujawnia, że gotowi do zwady są na powrót wcale nie tylko rzecznicy interesu rosyjskiego w Polsce (tacy jak poseł Konfederacji Grzegorz Braun) czy wyznawcy specyficznego „realizmu” typu publicysty Łukasza Warzechy. Także ludzie skłonni równocześnie potępiać rosyjską agresję na Ukrainę i rosyjskie zbrodnie na jej ziemiach.

Trzeba się temu czujnie przyglądać. Prędzej czy później dojść może do innych nieporozumień, a wtedy negatywne emocje mogą się okazać złym doradcą.

Mity pewnego ambasadora

Zaczęło się od wywiadu ukraińskiego ambasadora w Niemczech Andrija Melnyka – nazywa się on notabene tak samo jak lider jednego z odłamów ukraińskiego nacjonalizmu przed i podczas drugiej wojny światowej. Do tej pory znaliśmy współczesnego Melnyka jako ostrego krytyka asekuranckiej polityki Berlina wobec wojny. Pod koniec czerwca udzielił wywiadu niemieckiemu dziennikarzowi Tilo Jungowi, a ten wciągnął ambasadora w zdradliwe rozważania o wojennych zaszłościach, także ukraińsko-polskich. Rozmowa zawisła na YouTubie.

Melnyk objaśniał zachowania Ukraińców na Wołyniu podczas wojny przedwojennym uciskiem tego narodu przez Polskę. Nie jest to pozbawione sensu, choć oczywiście można pytać, czy nieubłagana walka ukraińskich nacjonalistów z II Rzeczpospolitą przynosiła także ich własnym ludziom więcej dobra czy zła. I czy stawianie tej II RP obok ZSRR z jego Wielkim Głodem, obok III Rzeszy, jest uprawnione. A tego dopuścił się ambasador.

Porównał on stosunek Ukraińców do Polski ze stosunkiem do tamtych dwóch państw – miał być równie wrogi. Nieszczęście polegało wszakże na tym, że nacjonalistyczny ruch ukraiński postawił na nazistowskie Niemcy. W ostateczności przy antysłowiańskiej, rasistowskiej fobii Adolfa Hitlera miało to niewielki sens (tak jak oglądanie się niektórych Ukraińców z polskiej Galicji na Sowietów). Dyplomata podjął próbę oczyszczenia Stepana Bandery z odpowiedzialności za zbrodnie popełniane na Polakach i Żydach. Fakt, w czasie kiedy to się działo, ukraiński przywódca siedział jako postać niewygodna dla Hitlera w niemieckim obozie. Ale pytanie o ideologię tych, co zbrodni się dopuszczali, o jej inspiratorów, jest uprawnione.

Co najgorsze, Melnyk pomniejszył same zbrodnie. Jego zdaniem zabijali Ukraińcy Polaków, ale zabijali też Polacy Ukraińców. Tych ostatnich miało zginąć według jego słów kilkadziesiąt tysięcy. Tak naprawdę zginęło kilka tysięcy, za to ta większa liczba, używana przez ambasadora, pasuje jak ulał do polskich ofiar. Ukraińcy byli zabijani w następstwie akcji odwetowych – pytanie, kto zaczął, jest tu kluczowe. W optyce ambasadora nie ma oczywiście czegoś takiego jak zorganizowana przez OUN-UPA czystka etniczna. Ot, była wojna i „spontaniczne” zabijanie.

Jeśli wziąć pod uwagę samą tę wypowiedź, cofamy się w stanie wzajemnego zrozumienia do czasów sprzed obecnej wojny. Takie było przecież rutynowe stanowisko urzędników ukraińskiego państwa zajmujących się historyczną pamięcią, większości ich historyków i tych ich polityków, którzy się na te tematy wypowiadali. Tak naprawdę nie wiemy, jaki jest dziś stan świadomości ukraińskich elit. Mają inne problemy.

Prawda, ukraiński MSZ odciął się od wypowiedzi Melnyka jako „prywatnej”. On sam został odwołany, ale jeśli awansuje w centrali, trudno uznać tę dymisję za karę. Co znamienne, sam przeprosił, ale tylko środowiska żydowskie.

Polacy dyplomatyczni

Zaraz potem przyszła kolejna, 79. rocznica krwawej niedzieli na Wołyniu. 11 lipca traktowany jest jako symbol rzezi wołyńskiej. Nie minął jeszcze ten dzień, a już pojawiły się pełne rozgoryczenia polskie konstatacje, że prezydent Wołodymyr Zełenski miał okazję, aby przeprosić Polaków za tamtą zbrodnię, a tego nie zrobił. Trzeba odnotować, że nowy ukraiński ambasador w naszym kraju złożył kwiaty upamiętniające polskie ofiary. To jest precedens – dla wielu jednak niewystarczający. To skłoniło premiera Mateusza Morawieckiego do uwagi stawiającej ideologię wojennego nacjonalizmu ukraińskiego na równi z putinizmem. W „Plusie Minusie” skrytykował go za to Tomasz Terlikowski. I diagnoza nieprawdziwa jego zdaniem, i moment nieodpowiedni.

Czy istotnie nie ma tu analogii? Naturalnie, czym innym jest szowinizm narodu szukającego swojego miejsca na mapie Europy, a czym innym szowinizm samozwańczego imperium. Niemniej mechanizmy, nawet język, nie są tak całkiem różne. Ale ważniejsze, że Terlikowski, pisząc o złym momencie, nie zauważa jednego.

Wypowiedź polskiego premiera była gestem wobec tej części jego własnego obozu, dla której to wciąż ważna sprawa. Ten sam szef polskiego rządu, objaśniając wojenny splot tragedii, za sprawcę wszystkiego, co się stało na Wołyniu, uznał Niemcy. Co jest o tyle prawdziwe, że gdyby nie wojna rozpętana przez Hitlera, nie byłoby okazji do zbrodni.

Co ważniejsze, pytani o milczenie Zełenskiego, a wcześniej o wywody Melnyka, politycy PiS wykazywali się dyplomatyczną powściągliwością. A przecież często lubili dać się ponieść patriotycznemu wzmożeniu. Świadomość, że są dziś rzeczy ważne, i ważniejsze, ich nie opuściła. Można było usłyszeć głosy oczekujące od Polski swoistego szantażu. Powołajmy się na fakt, że pomagamy Ukraińcom jak mało kto i wymuśmy na nich odpowiednie historyczne deklaracje. Pomijając etyczny wymiar takiego „targu” – narzędziem presji byłby przecież los ludzi dziś zabijanych przez Rosjan, także kobiet i dzieci – jest pytanie, na ile trwałe i skuteczne byłoby takie wymuszone osiągnięcie.

Ale powtórzę: to były głosy wyłącznie publicystycznych, na ogół internetowych harcowników. Jest to stanowisko chyba większości redakcji tygodnika „Do Rzeczy” czy polityków Konfederacji, ale na szczęście nie obozu rządzącego Polską. I to uważam za ważny, wierzę, że trwały, dorobek tego czasu. Klucz do normalizacji relacji jest w jakiejś mierze w rękach tego środowiska, dla którego są to sprawy najważniejsze. Tylko wtedy odpowiednie podejście zyska pewien konsensus wśród samych Polaków.

Bezpańscy pomordowani

Żądanie historycznego kajania się od narodu przyciśniętego cudzą agresją, więc szukającego wewnętrznej jedności, jest niegodziwym absurdem. Absurdem szkodzącym także Polsce, bo nie ma dziś innego, geopolitycznego priorytetu jak przetrwanie ukraińskiej państwowości atakowanej przez Kreml. Poczucie, że mamy w tej sprawie własne zdanie i z niego w przyszłości nie ustąpimy, to jednak coś innego. Moje własne stanowisko w sprawie rzezi wołyńskiej ewoluowało. Warto przypomnieć kilka podstawowych faktów.

Tradycja upamiętniania tej zbrodni przez cały czas PRL i znaczny kawałek III RP był czymś przytłumionym, wręcz partykularnym. Mieliśmy dwie wielkie martyrologie. Ofiar zbrodni niemieckich, które można było upamiętniać w zgodzie z oficjalną polityką państwa komunistycznego, i ofiar Sowietów oraz ich polskich sojuszników, których czciło się w kontrze wobec oficjalnego życia publicznego. Po roku 1989 ta druga martyrologia stała się przedmiotem spóźnionego odreagowania.

Na tym tle pamięć o Polakach pomordowanych, często w okrutny sposób, na Wołyniu ledwie docierała nawet do historycznie wyrobionych jednostek. To także moje doświadczenie. Pamiętały przede wszystkim rodziny ofiar, potem ich spadkobiercy.

Przypominam sobie dość skądinąd rachityczną debatę o konieczności uznania zbrodni na Wołyniu za ludobójstwo rozpoczętą przez PiS pod koniec rządów PO–PSL. Doszło wtedy do swoistej zmiany ról. Rządząca Platforma występowała przeciw w imię pojednania z Ukraińcami. Paradoks polegał na tym, że zaledwie kilka lat wcześniej to politycy PO uważali obóz Kaczyńskiego za zbyt gorliwy w proukraińskości, co miało wynikać z rusofobii prawicy. Zgodziłem się wtedy wystąpić w telewizyjnej audycji na ten temat. I przemawiałem teoretycznie jako sojusznik ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Było dla mnie oczywiste, że można tu mówić o ludobójstwie. Mordowano wszystkich Polaków po to, żeby ich nie było na tych terenach. Owszem nie organizowały tego władze państwa. Ale kierownictwo OUN-UPA pretendowało do roli reprezentanta narodu ukraińskiego.

Miałem wrażenie, że druga, polska strona tego sporu nie przyjmuje do wiadomości elementarnych faktów. I że nie robi tego nawet nie z powodu jakiegoś spójnego geopolitycznego konceptu, a dlatego, że uważa jakiekolwiek zwracanie się w przeszłość, grzebanie w historii, spóźnione oddawanie sprawiedliwości za obciążenie, za dziwactwo. Zwłaszcza jeśli ma to działać na rzecz Polaków. Polacy z definicji nie mogą mieć racji.

Zarazem, jeśli byłem aliantem ks. Isakowicza-Zaleskiego, to przecież ostrożnym, pełnym rozterek. Stale przypominałem, że współczesne dobre relacje z Ukraińcami to dla nas samoistna wartość. Trudno było tego nie odczuwać – po pomarańczowej rewolucji, i po doświadczeniu Majdanu.

Jeszcze mocniej o wadze upamiętnienia rzezi Wołynia przekonał mnie film Wojciecha Smarzowskiego. To on dał ofiarom konkretne ludzkie twarze, to jego wielka wartość. Zarazem obok filmu „Wołyń” odwołującego się do emocji były przecież precyzyjne, można by rzec morderczo logiczne, prace historyków, choćby Grzegorza Motyki, starannie wystrzegające się patriotycznego zacietrzewienia, a gromadzące same fakty.

Na tym tle ukraińskie polemiki wydawały mi się bladym, nieprzekonującym, choć konsekwentnym zacieraniem śladów przeszłości. Nie tylko zresztą one. Pamiętam swoje spory w kulturalnej audycji Onetu po filmie Smarzowskiego, więc w roku 2017. Bartłomiej Sienkiewicz, prominentny polityk Platformy, proponował utopienie tematu w ogólnikowej konkluzji, że podczas wojny działy się straszne rzeczy.

Może nie reagowałbym na to emocjonalnie, gdyby nie jeszcze jedno doświadczenie. Oto zawiesiłem na Facebooku tekst upamiętniający Zygmunta Rumla, młodego poetę, zresztą o lewicowych poglądach, zamordowanego tuż przed „krwawą niedzielą” przez ukraińskich nacjonalistów, kiedy próbował z nimi negocjować w imieniu polskiego państwa podziemnego. Spotkałem się wówczas ze zdumiewającymi polemikami. Z głosami polskich inteligentów, że trzeba się w ogóle wyrzec pamięci o Wołyniu. Mielibyśmy to zrobić w imię racji geopolitycznych, ale padło wtedy zdumiewające uzasadnienie dodatkowe. To byli chłopi, nie ma po co o nich pamiętać. Każdy, kto mnie zna, wie, że musiało to podziałać na mnie odwrotnie. Trzeba pamiętać! Opuszczenie tych ludzi byłoby małostkową zdradą.

Kłopot z Banderą

A zarazem cały czas miałem palące poczucie historycznego paradoksu. Jakkolwiek straszne, i co więcej sterowane centralnie, były te zbrodnie, nie dotyczyły przecież całej Ukrainy. Zaangażowane w nie było jakieś 1 procent tego narodu, nie ma tu analogii choćby z Niemcami czasów II wojny światowej.

Z kolei podjęcie tradycji ruchu Bandery nie jest dziś wyrazem afirmacji tych zbrodni (właśnie stąd ich wstydliwe tuszowanie). Młody ukraiński patriotyzm szuka po prostu własnej tradycji – nierosyjskiej, a nawet antyrosyjskiej. Skądinąd także i dziś znaczna część Ukraińców w ogóle nie ma świadomości jej istnienia. Zwłaszcza ci, dla których jedyną znaną tradycją była właśnie teraz przełamywana tradycja sowiecka. Ci, co mają poczucie ciągłości z Banderą, naginają tę tradycję do współczesnych czasów. Stąd takie paradoksy jak obecność w obecnej wojnie jednostek nawiązujących nawet do odpychających formacji ukraińskich (SS Hałyczyn), których dowódcami potrafią być tamtejsi Żydzi (autentyczna historia opowiedziana przez Dawida Wildsteina). Czy im rzeczywiście chodzi o powrót do mrocznej przeszłości? Nie sądzę.

Toczy się dziś w Polsce wątła debata, czy Polska powinna się pogodzić z kultem Bandery. Jeden z najbardziej proukraińskich polskich polityków Lech Kaczyński przestrzegał prezydenta Wiktora Juszczenkę: z Banderą do Unii nie wejdziecie. Ale znów Jan Olszewski, nieraz opisywany jako sojusznik polskiego nacjonalizmu (bo wchodzący z narodowcami w dziwne alianse), próbował bronić nie tylko kultu Bandery, ale i samego Bandery, czemu sprzyjała jego nieobecność przy zbrodniach. Nie szedłem tak daleko jak on, ale te racje też rozumiałem. Pamiętając zarazem twarze polskich i żydowskich pomordowanych – choćby dzięki filmowi Smarzowskiego.

Co się tak naprawdę wyłania z tego gąszczu moich rozterek? Na pewno przeświadczenie, że przeszłość jest ważna. Jest ważna także dla niej samej, bez żadnych dodatkowych okoliczności czy domniemanych korzyści z jej rozdrapywania. Mamy obowiązki wobec przeszłych pokoleń. Także wobec swoich zmarłych. Również wobec polskich chłopów z Wołynia.

Po co wojować o historię?

Ale też w wielu wypadkach rozmaite rewindykacje, rewizje i historyczne roszczenia dają się przekładać na wymierne interesy. Bez wątpienia pytanie, czy Polska da się wpisać w rzekomy udział w Holokauście, nie jest tylko pytaniem dotyczącym historycznych teorii. Polacy są tu skazani na polemiki, także z Izraelem i izraelską oraz szerzej żydowską opinią publiczną, bo taka wersja historii może szkodzić nam dziś, tu i teraz. Oczywiście, te polemiki powinno się prowadzić umiejętnie, bez silenia się na tromtadrację szykowanej przed kilku laty przez PiS ustawy o IPN. Możliwe, że jesteśmy skazani jedynie na ograniczone sukcesy w tych starciach – znów, z powodu dzisiejszych bilansów sił, a nie wagi historycznych racji. Rezygnacja z własnej podmiotowości w tej sprawie to jednak gorzej niż zbrodnia. To błąd.

To dotyczy także przypominania o bilansie II wojny światowej. Do pewnego stopnia jest ono kapitałem we współczesnych politycznych przepychankach, pewnie coraz mniej wartym, ale jestem za tym, aby Europa i świat miały możliwość poznania realnej geografii zasług i strat z tamtych czasów, bo objaśnia ona do pewnego stopnia współczesność. Niemiecki pomysł na uczynienie z całej Europy, w tym Polski, wspólnika w swoich dawnych zbrodniach pewnie nie jest głównym kluczem do zrozumienia ich współczesnych aspiracji. Ale jakieś, choćby pomocnicze, znaczenie ma.

Jako próbę przeciwdziałania rozumiem nawet odgrzewany co jakiś czas przez PiS, ostatnio przez Jarosława Kaczyńskiego podczas jego objazdów po Polsce, temat niemieckich odszkodowań na rzecz naszego kraju za gigantyczne straty podczas drugiej wojny światowej. Oczywiście, przeszkadza mało poważna forma wracania do tego tematu – głównie przy okazji kolejnych kampanii wyborczych. Fakt, że Polska jako jeden z niewielu krajów nie otrzymała niemieckiego zadośćuczynienia, wynikał z historycznych zaszłości. Czy to jednak powód, aby nie szukać go dzisiaj?Nadmiar gorliwości w tej sprawie grozi nam wprawdzie kompleksem dawnych narodów kolonialnych, albo amerykańskich Murzynów, którzy zastępują dyskusjami o własnych krzywdach refleksję na temat własnych współczesnych cywilizacyjnych szans. Umiejętnie prowadzone takie rewindykacje, także za pośrednictwem popkultury, mogłyby się jednak czasem nawet przydać. Choć, uczciwie mówiąc, poważniej brzmią spory z niemiecką wizją Europy dzisiejszej (choćby w kontekście relacji z Rosją) niż wieczne wymachiwanie skrwawionymi sztandarami.

Na tym tle ewentualny konflikt o historię z Ukrainą nie wiąże się ze specjalnymi szansami na cokolwiek. Ani nie wystawimy im rachunku za pomordowanych, ani nie ochronimy się przed żadnymi niebezpieczeństwami, bo to raczej oni są skazani na tłumaczenia, nie my. Jeśli zaś nasze współczesne interesy geopolityczne częściej są zbieżne niż rozbieżne z ich interesem, można się zastanawiać, co należy stawiać na ostrzu noża. Pozostaje moralny obowiązek wobec wcześniejszych pokoleń. Od tego jednak, czy Ukraińcy dzisiejsi do czegoś się przyznają, nie zależy żadna polska realna korzyść.

Dlatego dziś powinniśmy skazać sami siebie na cierpliwe czekanie, tłumaczenie, przypominanie. Bez stawiania pod ścianą mordowanego na naszych oczach narodu, ale z nadzieją na to, że przyszłe relacje pozwolą na powrót do rozmaitych tematów. Do tematu ekshumacji pomordowanych na Wołyniu, do perspektywy studiów historycznych na tamtych terenach.

Pojednanie to proces

Poza wszystkim to nasz punkt widzenia jest zasadniczo zbieżny z prawdą historyczną, choć powinniśmy też próbować zrozumieć perspektywę Ukraińców. Nie po to, aby budować symetrię między przedwojennymi represjami wobec ukraińskiego ruchu narodowego a masowymi zbrodniami dokonywanymi przez ten ruch w czasie wojny, bo symetrii tu nie ma. Ale dlatego, że prawda równie rzadko leży pośrodku, co jest w pełni zerojedynkowa.

Nie zgadzam się z Terlikowskim, kiedy sprowadza ten temat do swego ulubionego zajęcia: walenia po głowie pisowskiej władzy. Zgadzam się z nim za to wtedy, gdy przedstawia pojednanie jako proces. Rzecz w tym, że ten proces musi obejmować różne elementy. Dialog z Ukraińcami, ale też rozmowę z tymi Polakami, którzy może i w sposób przesadny czynią z Wołynia zasadniczą sprawę. Możliwe, że powinniśmy być gotowi na lata cierpliwości. I nawet na zgodę na to, że nasi bracia Ukraińcy będą jeszcze długo wybierać z powodu współczesnych wyzwań, historyczną mitomanię.

My nie powinniśmy opuszczać naszych zmarłych. Ale w historii znamy niejeden przykład przekraczania dawnych dziejowych zaszłości. Nasuwa się na pewno nie analogiczny, ale przecież odsuwający na plan dalszy morze przelanej krwi tandem francusko-niemiecki.

Nie wierzę w rojenia o polsko-ukraińskiej unii, też podsuwane zresztą nie przez polityków, a domorosłych ekspertów i publicystów. Ale w tandem jestem w stanie uwierzyć, dlaczego nie? Pod warunkiem zachowania zimnej krwi i wykazania się dojrzałością. Czy stać nas na nie?

Czytaj więcej

Wymuszanie jednej listy

Nie ma co ukrywać: chyba po raz pierwszy od wybuchu wojny za naszą wschodnią granicą można było ostatnio doznać wrażenia niepokojącego wahnięcia w relacjach Polski z Ukrainą. Rzecz dotyczy stosunku do historii.

Rajd po mediach społecznościowych ujawnia, że gotowi do zwady są na powrót wcale nie tylko rzecznicy interesu rosyjskiego w Polsce (tacy jak poseł Konfederacji Grzegorz Braun) czy wyznawcy specyficznego „realizmu” typu publicysty Łukasza Warzechy. Także ludzie skłonni równocześnie potępiać rosyjską agresję na Ukrainę i rosyjskie zbrodnie na jej ziemiach.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi