Po co wojować o historię?
Ale też w wielu wypadkach rozmaite rewindykacje, rewizje i historyczne roszczenia dają się przekładać na wymierne interesy. Bez wątpienia pytanie, czy Polska da się wpisać w rzekomy udział w Holokauście, nie jest tylko pytaniem dotyczącym historycznych teorii. Polacy są tu skazani na polemiki, także z Izraelem i izraelską oraz szerzej żydowską opinią publiczną, bo taka wersja historii może szkodzić nam dziś, tu i teraz. Oczywiście, te polemiki powinno się prowadzić umiejętnie, bez silenia się na tromtadrację szykowanej przed kilku laty przez PiS ustawy o IPN. Możliwe, że jesteśmy skazani jedynie na ograniczone sukcesy w tych starciach – znów, z powodu dzisiejszych bilansów sił, a nie wagi historycznych racji. Rezygnacja z własnej podmiotowości w tej sprawie to jednak gorzej niż zbrodnia. To błąd.
To dotyczy także przypominania o bilansie II wojny światowej. Do pewnego stopnia jest ono kapitałem we współczesnych politycznych przepychankach, pewnie coraz mniej wartym, ale jestem za tym, aby Europa i świat miały możliwość poznania realnej geografii zasług i strat z tamtych czasów, bo objaśnia ona do pewnego stopnia współczesność. Niemiecki pomysł na uczynienie z całej Europy, w tym Polski, wspólnika w swoich dawnych zbrodniach pewnie nie jest głównym kluczem do zrozumienia ich współczesnych aspiracji. Ale jakieś, choćby pomocnicze, znaczenie ma.
Jako próbę przeciwdziałania rozumiem nawet odgrzewany co jakiś czas przez PiS, ostatnio przez Jarosława Kaczyńskiego podczas jego objazdów po Polsce, temat niemieckich odszkodowań na rzecz naszego kraju za gigantyczne straty podczas drugiej wojny światowej. Oczywiście, przeszkadza mało poważna forma wracania do tego tematu – głównie przy okazji kolejnych kampanii wyborczych. Fakt, że Polska jako jeden z niewielu krajów nie otrzymała niemieckiego zadośćuczynienia, wynikał z historycznych zaszłości. Czy to jednak powód, aby nie szukać go dzisiaj?Nadmiar gorliwości w tej sprawie grozi nam wprawdzie kompleksem dawnych narodów kolonialnych, albo amerykańskich Murzynów, którzy zastępują dyskusjami o własnych krzywdach refleksję na temat własnych współczesnych cywilizacyjnych szans. Umiejętnie prowadzone takie rewindykacje, także za pośrednictwem popkultury, mogłyby się jednak czasem nawet przydać. Choć, uczciwie mówiąc, poważniej brzmią spory z niemiecką wizją Europy dzisiejszej (choćby w kontekście relacji z Rosją) niż wieczne wymachiwanie skrwawionymi sztandarami.
Na tym tle ewentualny konflikt o historię z Ukrainą nie wiąże się ze specjalnymi szansami na cokolwiek. Ani nie wystawimy im rachunku za pomordowanych, ani nie ochronimy się przed żadnymi niebezpieczeństwami, bo to raczej oni są skazani na tłumaczenia, nie my. Jeśli zaś nasze współczesne interesy geopolityczne częściej są zbieżne niż rozbieżne z ich interesem, można się zastanawiać, co należy stawiać na ostrzu noża. Pozostaje moralny obowiązek wobec wcześniejszych pokoleń. Od tego jednak, czy Ukraińcy dzisiejsi do czegoś się przyznają, nie zależy żadna polska realna korzyść.
Dlatego dziś powinniśmy skazać sami siebie na cierpliwe czekanie, tłumaczenie, przypominanie. Bez stawiania pod ścianą mordowanego na naszych oczach narodu, ale z nadzieją na to, że przyszłe relacje pozwolą na powrót do rozmaitych tematów. Do tematu ekshumacji pomordowanych na Wołyniu, do perspektywy studiów historycznych na tamtych terenach.