Baz Luhrmann: Nie można żyć w strachu

– Nagle uzmysłowiłem sobie, że znalazłem się blisko wojny, a kilkaset kilometrów dalej giną ludzie – powiedział Baz Luhrmann, reżyser „Moulin Rouge”, „Wielkiego Gatsby’ego” i „Elvisa”, który na EnergaCAMERIMAGE w Toruniu odebrał nagrodę za reżyserię.

Publikacja: 18.11.2022 17:00

Baz Luhrmann (po prawej) na tegorocznym festiwalu EnergaCAMERIMAGE w Toruniu odbiera nagrodę za reży

Baz Luhrmann (po prawej) na tegorocznym festiwalu EnergaCAMERIMAGE w Toruniu odbiera nagrodę za reżyserię od Marka Żydowicza (po lewej), pomysłodawcy i dyrektora festiwalu

Foto: Krzysztof Wesołowski

Szczupły, w czarnych spodniach i czarnym swetrze. Na szyi kilka złotych łańcuszków. Bujna kiedyś czupryna już mu opadła i posiwiała. Ale Baz Luhrmann wciąż ma tę samą ciekawość świata, co kiedyś. Przyjechał na festiwal do Torunia, żeby odebrać nagrodę za osiągnięcia w reżyserii i promować najnowszy film „Elvis”. Wszędzie towarzyszyła mu autorka zdjęć do tego filmu Mandy Walker. Na EnergaCAMERIMAGE jej sztuka jest ogromnie ważna i doceniana, a studenci w czasie spotkań pytają ją o fundamentalne sprawy: rozmieszczenie kamer, światło, obiektywy. Ale to Baz Luhrmann jest wielką gwiazdą w świecie kina. Człowiekiem, który zrewolucjonizował filmowy musical.

– Wyrosłem w kulturze wielkich dramatów, studiowałem w szkole teatralnej – mówi mi. – Ale czasem słowa, a nawet obraz nie wystarczają, by wyrazić to, co czują dusza i serce. I wtedy potrzebujemy muzyki. Dopiero dzięki niej otrzymujemy coś naprawdę wspaniałego.

Australijczyk uwspółcześnił gatunek musicalu, podarował mu szaleństwo.

Stać się Elvisem

Kochał musicale od dziecka. W latach 70., w małym australijskim miasteczku wpatrywał się w telewizor, gdzie w jedynym dostępnym kanale ABC leciały stare przeboje jak „Wszyscy na scenę” Vincente’a Minnelliego czy „Panowie w cylindrach” Marka Sandricha z Ginger Rogers i Fredem Astairem. Ale przecież należał już do innego pokolenia. Szukał mocniejszych przeżyć i nowego filmowego języka. I wciąż szuka. Teraz, sam już 60-letni, chce „Elvisem” porwać młodą publiczność. Dzisiejsi 25-latkowie, nie mówiąc o nastolatkach, nie mogli przeżyć koncertu Presleya. Po obejrzeniu „Elvisa” jego bohater i nieokiełznany artysta, który garściami czerpał z czarnej muzyki, a na scenę wniósł seksapil – może się im wydać fascynujący. Dlatego że Luhrmann nie sportretował ikony, tylko żywego człowieka, który osiąga szczyty i upada. Przede wszystkim jednak dlatego, że znalazł fenomenalnego wykonawcę głównej roli – Austina Butlera. Chłopaka, który gra od 13. roku życia, ale dotąd jego największym osiągnięciem była rola jednego z członków sekty Mansona w „Dawno temu w Ameryce” Quentino Tarantino. Butler w filmie Lurhmanna zagrał fenomenalnie. Właściwie nie tyle zagrał, co stał się Elvisem.

Czytaj więcej

Marek Żydowicz, dyrektor EnergaCAMERIMAGE: 30 lat duchowego SPA

Postać Presleya Luhrmann zderzył z życiem jego menedżera. To właśnie „pułkownik” Tom Parker opowiada w filmie historię tytułowego bohatera. Sam jest przebiegłym lisem. Dlaczego zajął się chłopakiem z Memphis? Bo od razu poczuł jego potencjał. Wziął go w „posiadanie” i nigdy nie wypuścił. Chciał mu zaaranżować karierę filmową, ale nie udało się. Choć Elvis na ekranie śpiewał i tańczył, słabe filmy nie przyniosły mu chwały. Najlepszy był na scenie. Tam porywał tłumy. Po kiepskiej karierze filmowej Parker namówi go na występy w Las Vegas. Ale to był już powolny upadek idola. Duża nadwaga i setki przyjmowanych leków zrobiły swoje.

Elvis nigdy nie wyruszył na światowe tournée. Pułkownik był bowiem w Stanach nielegalnym emigrantem z Holandii o zafałszowanej biografii i tożsamości, dlatego nie miał paszportu i bronił się przed tournée poza krajem. Robił własne interesy. Trzymał Elvisa w Las Vegas, sam czerpiąc z tego nieuczciwe korzyści. Musiał, bo – uzależniony od hazardu – miał niebotyczne długi. Przegrał w kasynach fortunę.

W notach biograficznych Presleya nazwisko Parkera pojawiało się w tle, ale w filmie Luhrmanna grany przez Hanksa „pułkownik” jest postacią pierwszoplanową. Bohaterem filmu jest również Ameryka. Trzy dekady jej historii.

– Ja, Australijczyk, zatraciłem się w Ameryce latach 50., 60. i 70. Chciałem tamten czas razem z Elvisem poznać, przeżyć, zrozumieć. Myślałem o tym filmie od dekady. Dwa lata spędziłem w Memphis. Trafiłem do Graceland, posiadłości Elvisa, zanurzyłem się w jego zdjęcia, filmy, listy przebojów, zapisy koncertów.

Przełomowe jest to, że Baz Luhrmann pokazał związki króla popu z czarną muzyką od dzieciństwa, gdy mieszkał z rodzicami w czarnej dzielnicy i usłyszał słowa czarnego duchownego: „Jeśli nie potraficie czegoś powiedzieć, wyśpiewajcie to”.

– Także dla tej muzyki zrobiłem „Elvisa” – przyznaje Baz Luhrmann. – Bez niej gwiazdy Presleya by nie było.

I reżyser, i cała jego ekipa dużo wysiłku włożyła w to, by oddać prawdę o wieloznaczności osobowości Presleya, by młodzi widzowie zrozumieli, kim był, a starsi odnaleźli na ekranie swoje dawne emocje.

– Dla tych, którzy widzieli jego występy, a nawet ich transmisje, odtworzyliśmy wszystko dokładnie: specyfikę pracy kamery, oświetlenia, a nawet dodaliśmy charakterystyczną ziarnistość obrazu – mówiła w Toruniu autorka zdjęć do filmu Mandy Walker. Przyznała też, że w „Elvisie” znalazły się autentyczne materiały archiwalne. I trzeba przyznać, że zostały wkomponowane po mistrzowsku. Potwierdza to wdowa po Elvisie: „Myślę, że dzięki Bazowi zrozumiecie lepiej, kim był Elvis. Bo Baz włożył w swój film serce, duszę i mnóstwo pracy” – napisała Priscilla Presley na Facebooku.

Luhrmann nieraz słyszał w czasie promocji filmu pytanie, dlaczego zainteresował się tak bardzo amerykańską gwiazdą jak Presley.

– Podobne pytania można zadawać i po innych moich filmach. Dlaczego nakręciłem serial o hip-hopie w Bronxie, dlaczego porwałem się na opowieść o paryskim Moulin Rouge. OK, jestem Australijczykiem. Ale ze swojej perspektywy patrzę na wszystko, co się dzieje na świecie. A poza tym należę do Planete Audience – Planety Publiczność.

Tanecznym krokiem

Australijczyk zawsze powtarza, że jest chłopakiem z prowincji. I nie ma w tym żadnego puszczania oka do czytelników czy słuchaczy: wyrósł w małej australijskiej mieścinie Herons Creek, 300 kilometrów na północ od Sydney. W czasach jego dzieciństwa działała tam jeszcze stacja kolejowa, ale w 1974 roku została zlikwidowana. Ojciec Baza, wtedy jeszcze Marka, właściciel stacji benzynowej, prowadził również miejscowe kino. Matka była nauczycielką tańca. Jak mówi sam reżyser, w jego dzieciństwie rozkazy rodziców mieszały się z tanecznym szaleństwem. Ale było coś jeszcze: kino. Luhrmann wspomina, jakim świętem był dzień, gdy przyjechały do Herons Creek pudła z rolkami „Lawrence’a z Arabii”. Albo „Butch Cassidy i Sundance Kid” z niesamowitym Robertem Redfordem.

Czytaj więcej

Elvis w jaskini hazardu

Ojciec pilnował, żeby dzieci były wykształcone. Mark uczył się tańca, nurkowania. W szkole wystawiał sztuki. Wtedy też zmienił imię z Marka na Baza. Dlaczego? Sam nie wie. Miał niesforną czuprynę, która przypominała pędzel. Koledzy krzyczeli za nim „Basil Brush”. No to został Bazem. Marzył o aktorstwie. Po maturze zaczął studiować w National Institute of Dramatic Art w Sydney i grywać małe rólki w soap operach czy dwugorzędowych filmach. W tasiemcu „A Country Practice” wcielił się w farmera, hodowcę świń, który zostaje kierowcą karawanu. Na planie spotkał się z młodziutką Nicole Kidman. Ona została potem gwiazdą, jego ciągnęło w inną stronę. Jeszcze w czasie studiów napisał i wystawił na teatralnych deskach 20-minutowy spektakl „Roztańczony buntownik”. Tę historię przeniósł na ekran.

Ten jego filmowy debiut zrobił prawdziwą furorę. W roku 1992 stał się wydarzeniem festiwalu w Cannes, znakomicie przeszedł przez ekrany całej Europy, zdobył osiem nagród australijskich i trzy brytyjskie BAFTA. Historyjka była prosta. Młody zawodnik, startujący w konkursach tańca towarzyskiego, buntuje się przeciwko skostniałym sposobom myślenia o tańcu. Zaczyna układać własne kroki. Opuszcza go partnerka, matka i trenerzy szukają mu więc nowej towarzyszki do tańca. Ale on zaczyna tańczyć z wyśmiewaną okularnicą.

Historyjka była prosta, ale moc filmu ogromna. Bo w „Roztańczonym buntowniku” znalazły się niezwykłej piękności sekwencje tańca. Wirujące kolorowe suknie, szczęście i zabawa fotografowana jak nigdy dotąd. W tym filmie spontaniczny, nieskrępowany sztywnymi krokami taniec stał się sposobem na życie, filozofią. A jeśli ktoś chce doszukiwać się w filmie głębszych treści, to też je znajdzie. W osobie Fran, brzydkiego kaczątka, które rozkwita i wyrywa się do lotu. A przede wszystkim w przesłaniu filmu, które jest bardzo wyraźne. Luhrmann opowiadał o potrzebie wolności i bycia sobą w świecie pełnym konwenansów, o zrywaniu pęt, jakie współczesne społeczeństwa nakładają na ludzką wyobraźnię i fantazję. Przypominał, że w życiu nie chodzi o wygrywanie konkursów. Najważniejsze, by tańczyć po swojemu.

On sam też chciał „tańczyć po swojemu”. Cztery lata później, w swoim następnym filmie „Romeo i Julia” był skrajnie wierny sobie. W bulwersującej adaptacji szekspirowskiego dramatu ubrał bohaterów we współczesne stroje i przeniósł tragedię dwojga kochanków na plażę w Los Angeles, w świat kiczu, jakim jest współczesna kultura masowa. Pokazał deformacje, które powoduje w ludzkiej psychice subkultura reklam, pośpiesznych przekazów w stylu MTV, gadżetów i komiksów.

– Nie założyłem sobie szokowania widza – mówił mi w wywiadzie. – Nie chciałem mu się także podlizywać. Po prostu zadałem sobie pytanie, jaki film zrobiłby sam Szekspir, gdyby dzisiaj żył. Wiele faktów z jego życia jest niewyjaśnionych, ale jedno wiadomo na pewno: jego publicznością była nierzadko czereda złożona z trzech tysięcy pijanych i wrzeszczących chłystków. To głównie dla nich Szekspir pisał i wystawiał swoje sztuki. W swoich czasach był pisarzem popularnym, przemawiał do szerokiej widowni. Dlatego pomyślałem, że dzisiaj starałby się dotrzeć do ludzi z generacji MTV i spróbowałem jego dramat przełożyć na język filmu i język tego właśnie pokolenia.

Po tych dwóch obrazach nikogo już nie zdziwiło jego „Moulin Rouge” (2001), choć tym razem Luhrmann głównie się bawił. Zapełnił ekran feerią barw, niesamowitymi kostiumami, wirującymi sukniami. Odwoływał się do historii kina. Tworzył obrazy niezwykle teatralne, jak w filmach lat 40., odwoływał się do takich ikonicznych postaci, jak Rita Hayworth z „Gildii”, Marlena Dietrich z „Błękitnego anioła” czy scen z „Kabaretu” Boba Fossa. W warstwie muzycznej do kabaretu z przełomu wieków wprowadzał przeboje takie jak „Roxanne”, „Diaments are a Girl’s Best Friends”, „Children of the Revolution”, hity The Police, Madonny, U 2, Dolly Parton. Były w tym filmie tony fantazji, choć nie bardzo było wiadomo, po co Luhrmann wykorzystywał symbol, jakim jest dla Europejczyków paryski kabaret „Moulin Rouge”. Jego film niewiele miał wspólnego z francuską atmosferą dekadencji i rysunkami Toulouse-Lautreca. Choć na ekranie pojawiali się Harold Zidler czy właśnie Lautrec, reszta przypomina raczej show z Las Vegas.

Film „Elvis” jest kandydatem do Oscarów, wielkie szanse zaś na nominację, a może nawet statuetkę ma

Film „Elvis” jest kandydatem do Oscarów, wielkie szanse zaś na nominację, a może nawet statuetkę ma Austin Butler (na zdjęciu)

materiały prasowe

– Musical nie ma nic wspólnego z dramatem psychologicznym – bronił się wówczas Baz Luhrmann. Szedł dalej swoją drogą. Czasem opuszczał na chwilę świat muzyki, ale nigdy nie zdradził własnego stylu.

– Kiedy skończyłem pracę nad „Moulin Rouge”, wpadłem na jeden z moich szalonych pomysłów. Postanowiłem odbyć podróż koleją transsyberyjską z Chin przez Rosję do Paryża. Zabrałem ze sobą kilka audiobooków. Włączyłem „Wielkiego Gatsby’ego”, patrzyłem na syberyjski krajobraz za oknem i słuchałem. Do czwartej rano. Potem przespałem się chwilę i zacząłem słuchać dalej. Już wtedy wiedziałem, że to niesamowity materiał na film – mówi reżyser.

Nakręcony przez niego w 2013 roku w 3D „Wielki Gatsby” daleko odchodził od wersji z Robertem Redfordem. Jack Clayton przed laty wyczarował na ekranie romantyczny melodramat. Piękny w każdym kadrze. Film Luhrmanna przypominał lunapark. Wszystko tu świeciło, błyskało, tonęło w jaskrawych barwach, topiło się w konfetti. Australijczyk świadomie dążył do kiczu. Pokazując szalone lata 20., uciekał od elegancji. Jego film był pełen energii, ale chwilami wręcz wulgarny. Nowojorskie zabawy Toma Buchanana z kochanką przypominały ordynarną orgię, pierwsze spotkanie po latach Gatsby’ego i Daisy odbywało się wśród białych i różowych bazarowych kwiatów. Wielkie przyjęcia wydawane przez Gatsby’ego miały w sobie szaleństwo ludowej zabawy. Przerysowane były też społeczne podziały. Kicz? Tak. Ale jednocześnie luhrmannowski „Wielki Gatsby” ze wspaniałym Leonardo DiCaprio miał w sobie samotność i smutek dzisiejszego zagubionego pokolenia.

Luhrmann współczesność swojej adaptacji podkreślał na każdym kroku. Nawet ścieżkę dźwiękową tworzyli raper Jay Z, Beyoncé, Florence and the Machine. Krytyka amerykańskiego materializmu zamieniała się w krytykę pop kultury – miałkiej i powierzchownej, skupionej na konsumeryzmie i rozbuchanych ambicjach, niepotrafiącej docenić prawdziwych wartości. Jedyny sprawiedliwy lądował z depresją u psychiatry.

Potem Luhrmann nie pojawił się na planie kinowego filmu przez blisko dekadę. Zrealizował w tym czasie najdroższą chyba w historii reklamę dla Chanel 5 i 11-odcinkowy serial „The Get Down”, opowieść o pionierach hip-hopu osadzoną w latach 70. w South Bronx, dzielnicy czarno-łacińskiej, gdzie hip-hop się narodził. Serial pochłonął niebotyczną jak na telewizję sumę 190 mln dolarów, zyskał znakomite recenzje, ale nie doczekał się drugiej serii. Podobno Australijczyk bardzo poważnie myślał już wtedy o Presleyu.

Płacz nad Ukrainą

Łatwo nie było. To były lata zbierania materiałów, oglądania starych taśm, wyszukiwania ludzi, którzy pamiętali Elvisa jeszcze z dzieciństwa, a potem pierwszy klaps i pandemia.

– Myśleliśmy, że nigdy już tego filmu nie zrobimy – przyznaje Luhrmann. – Tom Hanks przyleciał na zdjęcia i rozchorował się na covid, potem zaraziła się od niego jego żona. Byli wykończeni. Ale w końcu Tom zdecydował się wrócić na plan. Wszyscy wróciliśmy. I stał się cud, bo nagle wszystko zaczęło się układać. Nakręciliśmy „Elvisa” szybciej, niż początkowo planowaliśmy, na dodatek za mniejszy budżet.

Australijczyk postawił tylko jeden warunek: nie zgodził się, by film trafił od razu do streamingu, jak to często w czasie pandemii bywało. – Robiliśmy film kinowy – podkreśla.

Dziś „Elvis” jest kandydatem do Oscarów. Wielkie szanse na nominację, a może nawet statuetkę ma Austin Butler. Przede wszystkim jednak film stał się jednym z największych przebojów kasowych roku. „West Side Story” Stevena Spielberga nie przekroczyło nawet 100 mln dolarów wpływów, podczas gdy na koncie „Elvisa” jest już blisko 300 mln dolarów.

Czytaj więcej

Siła seriali o Afroamerykanach

– Chcę robić filmy, które łączą pokolenia, a przede wszystkim znów przyciągnąć ludzi do kin – wyznał mi w rozmowie, a ja widziałam, jak emocjonalnie przeżył wizytę na Camerimage. Gdy na scenie odbierał nagrodę za reżyserię, do czarnej marynarki przypiął niebiesko-żółte serce. Kiedy skończyliśmy rozmowę, sam zaczął mówić o traumie, jaką przeżył w Toruniu. Razem ze swoją operatorką Mandy Walkman obejrzał ukraińskie materiały filmowe, m.in. ukazujące filmowców i aktorów, którzy dziś walczą o swój kraj z bronią w ręku. I przyznał, że oboje się popłakali.

– To na mnie zrobiło ogromne wrażenie – powiedział mi. – Nagle uzmysłowiłem sobie, że znalazłem się potwornie blisko wojny, że kilkaset kilometrów dalej giną ludzie. Jestem też pełen podziwu dla olbrzymiej ofiarności Polaków, którzy bezinteresownie pomagają ukraińskim uchodźcom. Tutaj zdałem sobie sprawę, że to nie jakieś wyspecjalizowane organizacje, lecz zwyczajni Polacy przyjmują ich pod swój dach, organizują pomoc i pracę.

To samo powtarzali w Toruniu inni uczestnicy. Sam Mendes, Jean-Jacques Annaud, zachodni operatorzy, studenci europejskich szkół filmowych. Jednak Baz Luhrmann wydawał się szczególnie poruszony. W końcu w logo jego firmy produkcyjnej znalazły się słowa „wolność”, „prawda”, „piękno”, „miłość”. I zdanie: „Życie przeżyte w strachu jest życiem przeżytym w połowie”.

Szczupły, w czarnych spodniach i czarnym swetrze. Na szyi kilka złotych łańcuszków. Bujna kiedyś czupryna już mu opadła i posiwiała. Ale Baz Luhrmann wciąż ma tę samą ciekawość świata, co kiedyś. Przyjechał na festiwal do Torunia, żeby odebrać nagrodę za osiągnięcia w reżyserii i promować najnowszy film „Elvis”. Wszędzie towarzyszyła mu autorka zdjęć do tego filmu Mandy Walker. Na EnergaCAMERIMAGE jej sztuka jest ogromnie ważna i doceniana, a studenci w czasie spotkań pytają ją o fundamentalne sprawy: rozmieszczenie kamer, światło, obiektywy. Ale to Baz Luhrmann jest wielką gwiazdą w świecie kina. Człowiekiem, który zrewolucjonizował filmowy musical.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi