Pisarzy i pisarki szanujemy za różne rzeczy. Za sztukę opowiadania, barwne postacie albo dialogi. Czasami olśniewają nas dekoracje i rekwizyty, kiedy miejsce akcji i jego klimat stają się istotniejsze niż fabuła. Jeszcze ktoś inny jest świetnym psychologiem i do bólu prawdziwie portretuje relacje międzyludzkie. Waldemara Bawołka można natomiast podziwiać za styl. Niezwykle gęsty, czasem się pisze: oniryczny, ja bym poszedł dalej – wręcz halucynogenny.
Wchodzi się w niego niełatwo, ale gdy już wkroczymy, wcale nie mamy ochoty się wyplątywać. To jest tego typu proza, którą można czytać parę godzin, a na koniec w głowie zostaje worek cytatów, bystrych fraz i sformułowań, lecz streścić, o czym to było, jest bardzo trudno. Chodzi sobie ten Waldi po Ciężkowicach, wstaje rano, czasem przespaceruje się do knajpy, pójdzie się wysikać, bo przecież po paru piwach to normalne. Niekiedy pójdzie do roboty, ale bez przesady, praca zawsze się znajdzie. Pogada z mamą albo skręci papierosa. Czas płynie, ludzie żyją, umierają, a czasem też wracają, bo narrator żadnymi osiami (czasu czy zdarzeń) się nie przejmuje. Jakby śnił albo właśnie halucynował. „Tak że nie obchodzi mnie nic, tylko ta ciemna pogoń, oddech, klaps. Sen to przesuwanie pewnych granic” – pisze w swej nowej książce.
A jeszcze parę lat temu mało kto o nim słyszał. Do literackich sukcesów (Nagroda Literacka Gdynia i nominacja do Nike w 2021 r.) dochodził drogą okrężną. Rocznik 1962, miejsce urodzenia: Ciężkowice. Małopolskie miasteczko stało się też centrum jego literackiego uniwersum. Z drobnymi wyjątkami, np. skokiem w bok do Krakowa, gdzie na blokowisku Azory powstał niezwykły tom opowiadań „Furtka przy dozorcy” (Wydawnictwo Nisza, 2021). Imał się różnych prac, aczkolwiek nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. Był m.in. instruktorem higieny, kierownikiem piekarni, monterem i budowlańcem na saksach. Studiów nie zrobił, ale czytał i rozkochiwał się w literaturze. Żył z dala od środowiska literackiego, aczkolwiek dziś przez to środowisko jest lubiany właśnie za swoją osobność.
Czytaj więcej
Jeden z najlepszych policyjnych seriali w historii można obejrzeć w całości na HBO MAX. I co z tego, że powstał dziesięć lat temu, skoro wśród telewizyjnych produkcji o gliniarzach praktycznie nie nakręcono nic lepszego.
Zarazem fabuła jest dla niego drugorzędna. Bardziej ceni anegdotę, głupio mądre bon moty i powiedzonka. W „Furtce przy dozorcy” opowiadał o codziennym znoju pracownika fizycznego, który chodzi po mieszkaniach i wymienia ludziom kaloryfery. Absurd gonił absurd, a groteskowy humor wychylał zza rogu. W „Echu słońca” pisał o samotnych mężczyznach, którzy zajmowali się w Ciężkowicach swoimi starszymi rodzicami. W „Pomarłych” duchy zmarłych niegdyś ciężkowiczan mijały się z żywymi. Teraz w „Skrawkach dla Iriny” poznajemy bardziej osobisty świat bawołkowego narratora. Czy jego samego? W dużym stopniu tak – ale to przecież literatura, przyklejanie autorowi cech narratora będzie zawsze obarczone ryzykiem.