I choć zapewne dla wielu będzie to zaskakująca deklaracja, to mnie te książki układają się w pewną całość. I to bynajmniej nie chronologicznie. Annie Ernaux opowiada o doświadczeniu pokolenia, dla którego kluczowy był rok 1968. Pisze o radykalnej zmianie (społecznej, technologicznej, obyczajowej), która dokonała się w ciągu kilkudziesięciu lat, i o straconych złudzeniach. Ciekawy jest też w jej książce opis odchodzenia, zrywania, zapominania o chrześcijaństwie i Kościele przez pewne pokolenie. Nie jest to może traktat o laicyzacji, ale rzut oka na to, jak owo zerwanie się dokonywało. Jak świat tych ludzi się sekularyzował. Jak zrywali z tym, co wpajali im rodzice. Jak szukali własnych – a może wcale nie tak własnych – dróg, by niekiedy wracać z tęsknotą do rytuałów. Jest w „Latach” Ernaux gorycz, ale i lęk przed zapadnięciem się w niepamięć.
Czytaj więcej
Jeden wspólny dla całej Europy model laickości czy sekularyzmu nie istnieje. Relacje między państwem a Kościołami są różnie ułożone w różnych krajach. I nie ma żadnego powodu, by jeden z nich uznawać za jedyny dopuszczalny w demokratycznym społeczeństwie.
Czy jej proza jest polityczna? W pewnym sensie tak. Annie Ernaux nie ukrywa swoich poglądów, momentami nimi epatuje, ale odnaleźć się w niej może każdy. Bo i na lewicy, i na prawicy przeżywamy rozczarowania, konfrontujemy z rzeczywistością nasze marzenia o zmianie i upatrujemy w politykach prawdziwych mężów stanu, nieodmiennie doświadczając zawodów. Wciąż jednak chcemy wierzyć, że zmiana jest możliwa, że tak się stanie. Tej wiary jest już całkowicie pozbawiony Michel Houellebecq i to jest być może główna różnica między jego prozą a twórczością Ernaux. „Unicestwianie” to w istocie opowieść o tym, jak rozpadają się wszystkie wartości i jak wszystko – zarówno religia, jak i polityka – jest już w istocie puste, pozbawione sensu i wartości. Houellebecq jest jak złośliwy demiurg i nawet jeśli na moment daje nam nadzieję, to zaraz potem ją odbiera. Niszczy wszystko i jeśli nawet przez chwilę mamy wrażenie, że coś dobrego się rodzi, sytuacja się uzdrawia, to za chwilę możemy być pewni, że zostanie to zniszczone.
Annie Ernaux nie ukrywa swoich poglądów, momentami nimi epatuje, ale odnaleźć się w niej może każdy. Bo i na lewicy, i na prawicy przeżywamy rozczarowania, konfrontujemy z rzeczywistością nasze marzenia o zmianie i upatrujemy w politykach prawdziwych mężów stanu, nieodmiennie doświadczając zawodów.
Jest między tym dwojgiem autorów również swoiste napięcie. Ona – choć jest w niej gorycz zawiedzionych nadziei – wciąż na nowo podejmuje trud, by z entuzjazmem uwierzyć i się zaangażować. On natomiast, jakby był jej dzieckiem, nie podejmuje już jej zaangażowania, wręcz ośmiesza je, może nawet zarzuca poprzedniemu pokoleniu, że uległo złudzeniu. Może chciałby nawet wrócić do tego, co było, ale nie jest w stanie. Nie potrafi. A gdy z podziwem opisuje katolickie małżeństwo, to i ono zostaje przez niego dotknięte skazą, która stawia przed nami istotne pytanie o sens.