Kiedy znaczenie mobbingu doszło do powszechnej świadomości, zaczęło się coś, co można nazwać przejmowaniem władzy przez podwładnych. Do tej pory kartą przetargową w tej relacji była tylko i wyłącznie decyzyjność szefa – nie podobasz się, stracisz pracę. Teraz znacznie wyżej stoi decyzyjność pracownika wobec osoby naczelnej – nie podobasz się, oskarżę cię o mobbing. Definicja mobbingu jest długa, a jej interpretacja bardzo elastyczna. „Są to takie działania lub zachowania, które polegają na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu pracownika i wywołują u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie pracownika, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników”.
Czytaj więcej
Jedno zdjęcie Wołodymyra Zełenskiego i Emanuela Macrona ciągle nie daje mi spokoju. Przypomina 1939 rok.
W życiu codziennym kierowanie ludźmi to poszczególne zdarzenia, temperamenty, emocje i wreszcie obowiązek wypełnienia celu, jaki stawia sobie instytucja, czyli inaczej mówiąc skuteczności. Często wymaga ona po prostu tzw. twardej ręki (swoją drogą określenie dziś trudne do przyjęcia), stawiania wymagań, nietolerowania odstępstw od objętej drogi. Bez tego niejedna inicjatywa by zahamowała, a firma w miłych klimatach po prostu by się rozpadła. Z drugiej strony ten rewolucyjny zwrot w stosunkach szef–pracownik ma głęboki sens i jest humanistycznym postępem.
Jak to wyważyć? Myślę, że kończy się pojmowanie stanowiska szefa jako władcy. Szef to po prostu pracownik, którego zadaniem jest skuteczne kierowanie planem instytucji. Nie jest szef natomiast władcą innych pracowników i w żadnym zakresie nie może mieć takiego poczucia. Jeśli pracownik czuje lęk, zanim wejdzie do gabinetu szefa, to to już jest oznaka przestarzałych proporcji.