Kameralny dramat „Drzewa pokoju” Alanny Brown opowiada o ludobójstwie w Rwandzie sprzed niemal 30 lat. Unika przy tym epatowania dosłownością, a chwilami wręcz upodabnia się do słuchowiska radiowego. Bohaterki filmu spędzają blisko trzy miesiące w ciasnej, murowanej piwnicy niewielkiego domu. Mają wąskie okienko, przez które sączy się odrobina światła i czasem kapie woda, noce zaś spędzają w całkowitych ciemnościach.

Wywodząca się z Hutu ciężarna Annick ukrywa się razem z Mutesi z plemienia Tutsi oraz czarnoskórą zakonnicą Jeanette. Towarzyszy im też młodziutka Amerykanka o imieniu Peyton, która przyjechała do Afryki w ramach misji pokojowej. Kobiety początkowo są nieufne. Wzajemnie obwiniają się o to, co dzieje się na zewnątrz. Myślą stereotypami. Rozpacz i strach wręcz zmuszają je do skakania sobie nawzajem do oczu. Dopiero z czasem zaczynają lepiej się rozumieć, uczą patrzeć z innej perspektywy. Wybaczać. To pierwszy krok do procesu pojednania, który z czasem objął niemal całe okaleczone społeczeństwo Rwandy. Ludzie zmienili sposób patrzenia na siebie i swoich sąsiadów. Wyznają dziś inne wartości, cenią inny model polityki. Nie bez powodu kraj szczyci się jednym z najbardziej sfeminizowanych rządów.

Czytaj więcej

„Matka idealna”: Dzieci miewają głupie pomysły

Nie jest to idealny film. Ma dłużyzny i niekiedy stawia na zbyt oczywiste rozwiązania. Na pewno jednak to obraz ważny, zwłaszcza w kontekście toczącej się obecnie wojny w Ukrainie. „Drzewa pokoju” niosą nadzieję – przypominają, że każdy konflikt kiedyś dobiega końca. Wówczas przychodzi czas rozliczeń, ale i czas godzenia się oraz wspólnej egzystencji. Innej drogi po prostu nie ma.

„Drzewa pokoju”, reż. Alanna Brown, dystr. Netflix