Pokerzysta Carlo Ancelotti

Trudno znaleźć kogoś, kto powie o nim złe słowo. Nie krzyczy i nie biega z szaleństwem w oczach przy autowej linii, a zdobywał już jako trener mistrzostwo pięciu wielkich lig. Jeśli w sobotę jego Real Madryt w finale Ligi Mistrzów wygra w Paryżu z Liverpoolem, będzie to triumf trenera mądrego i kulturalnego, bo taki właśnie jest Carlo Ancelotti.

Publikacja: 27.05.2022 17:00

Carlo Ancelotti wie, że ciężka praca na treningach jest równie ważna jak dobra atmosfera w drużynie.

Carlo Ancelotti wie, że ciężka praca na treningach jest równie ważna jak dobra atmosfera w drużynie. Na zdjęciu z obrońcą Realu Ederem Militao

Foto: AFP, Gabriel Bouys

Za dwa tygodnie skończy 63 lata, a nie wiedzieć czemu przyjęło się, że jest już trenerskim dinozaurem. Może to przez tę siwiznę, może przez nienaganne maniery, które wydają się być z innej epoki, a może przez ten spokój, który bije od niego w trakcie meczów.

Gdy jego koledzy po fachu szaleją przy linii bocznej, przekazując piłkarzom komendy i nerwowo gestykulując, on z rękami schowanymi głęboko w kieszeni chłodno analizuje wydarzenia na boisku, żując gumę.

– To pomaga mi rozładować stres, ale robię to tylko w trakcie meczów. Wcześniej byłem wielkim palaczem, teraz korzystam z papierosa elektronicznego – opowiadał niedawno w rozmowie z Jorge Valdano dla telewizji Movistar+.

Spacerując przy ławce rezerwowych, Ancelotti wygląda jak pokerzysta. Jego twarz nie zdradza żadnych emocji. Przed meczem serce bije mu jednak 120 uderzeń na minutę, bo wyobraża sobie wtedy najgorsze rzeczy.

Cygaro i ciemne okulary

Trudno znaleźć kogoś, kto powiedziałby o nim złe słowo. Marco Verratti, którego trenował w Paris Saint-Germain, opowiadał, że jest jak ojciec udzielający dobrych rad. Robert Lewandowski, który przez nieco ponad rok współpracował z nim w Bayernie, twierdził, że był raczej wujkiem otwartym na dialog i gotowym do pomocy.

Hernan Crespo zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt. – Jeśli cię ceni, robi to bez względu na to, czy wygrywasz, czy przegrywasz. Dla niego zawsze jesteś tą samą osobą – zaznacza Argentyńczyk, który z Ancelottim pracował dwukrotnie – w Parmie i Milanie.

Kiedy kilka tygodni temu Real odzyskał tytuł w Hiszpanii, Ancelotti podczas fety pozował z zawodnikami do fotografii w ciemnych okularach i z cygarem w ustach. Później tłumaczył, że było zgaszone, chciał mieć po prostu zdjęcie z kumplami. Fajną pamiątkę.

Moment był dla niego szczególny. Skompletował piłkarskiego Wielkiego Szlema, wygrywając ostatnią z pięciu wielkich lig europejskich. Wcześniej zdobywał mistrzostwo Włoch (Milan 2004), Anglii (Chelsea 2010), Francji (PSG 2013) i Niemiec (Bayern 2017).

Utrata posady nigdy go nie przerażała. Inaczej nie dałby rady pracować w klubach, którymi rządzili Silvio Berlusconi, Roman Abramowicz czy katarscy szejkowie. Walizkę na wszelki wypadek miał cały czas spakowaną, a żegnał się zawsze z klasą.

– Gdy musiałem mu przekazać, że przyszła pora się rozstać, byłem bliski płaczu. A on wstał z krzesła, przytulił mnie i powiedział: „Nie jesteś już moim szefem, ale pozostajesz moim przyjacielem". Nie spodziewałem się tego, byłem wzruszony – wspominał w rozmowie z „Gazzetta dello Sport" szef Bayernu Karl-Heinz Rummenigge.

Kiedyś powiedział, że każdy szanujący się trener powinien przynajmniej raz w karierze poprowadzić Real, więc gdy pojawiła się szansa, że może wrócić do Madrytu, nie chował urazy do Florentino Pereza. – To niepowtarzalne doświadczenie, którego nie zaznasz w żadnym innym klubie. Dla czegoś takiego warto żyć. Nawet jeśli na końcu zostaniesz zwolniony – mówi.

Na Santiago Bernabeu trafić mógł już w 2006 roku, podpisał nawet przedwstępną umowę, ale na jego odejście z Milanu nie zgodził się dyrektor Adriano Galliani.

Perez dopiął jednak swego i siedem lat później zatrudnił Włocha, by posprzątał bałagan, jaki zostawił po sobie Jose Mourinho, poprawił atmosferę w drużynie i przede wszystkim naprawił relacje z zawodnikami.

Ancelotti zrobił to błyskawicznie i już niespełna rok później świętował wygraną w Lidze Mistrzów. Gdy przemawiał na pomeczowej konferencji, zobaczyliśmy scenę mówiącą więcej niż tysiąc słów. Do sali wpadli piłkarze, by wyściskać go i wycałować.

Dusza komika

Tamten wieczór w Lizbonie miał dla klubu wymiar symboliczny. Zdobył dla Realu La Decimę, czyli dziesiąty Puchar Europy. Czekali na niego długie 12 lat, to była obsesja. Nawet Cristiano Ronaldo przyznał, że przyjście Ancelottiego odmieniło zespół. – Szanuję Jose, ale gdybym stosował jego metody, wszyscy uciekliby z treningu – zaznaczał Włoch.

On od krzyków i awantur, szukania wszędzie wrogów i tworzenia atmosfery oblężonej twierdzy woli kulturalne dyskusje i motywacyjne przemowy. Nie są to jednak proste wywody zagrzewające do walki i wypełnione przekleństwami. Nie są to też kazania pełne patosu. U niego każde słowo jest przemyślane.

Przed swoim pierwszym finałem Champions League, w którym Milan rozprawił się z Juventusem, nawiązał do sceny z filmu „Męska gra" z Alem Pacino w roli trenera futbolu amerykańskiego.

– Życie to gra o każdy centymetr. Podobnie jak futbol. W obu margines błędu jest niezwykle mały. Albo zjednoczymy się jako drużyna i zwyciężymy, albo polegniemy jako jednostki – apelował przed rozpoczęciem meczu w szatni.

Paolo Maldini – najpierw kolega z Milanu, a potem jego podopieczny – wspomina, że podczas takich odpraw często płynęły im łzy do oczu i nie byli w stanie powstrzymać śmiechu, bo Ancelotti ma duszę komika.

Jak rozluźniać atmosferę przed ważnym meczami, nauczył się od Nilsa Liedholma. Inspiracje czerpał też od innych mistrzów, m.in. Arrigo Sacchiego, który trenował go w Milanie i reprezentacji, a potem uczynił z niego swojego asystenta w kadrze.

Kilka tygodni temu przed rewanżem z Manchesterem City w półfinale Champions League Ancelotti zebrał piłkarzy Realu i pokazał im nagranie. Było na nim osiem urywków meczów z tego sezonu, w których zdołali odrabiać straty. – Brakuje jeszcze jednego – rzucił.

Droga Królewskich do finału była rzeczywiście niezwykła. Z Paris Saint-Germain przegrywali w dwumeczu już 0:2, zanim przedstawienie rozpoczął Karim Benzema, zdobywając hat tricka.

Zwycięstwo 3:1 w Londynie nad Chelsea miało sprawić, że rewanż przed własną publicznością będzie dla Realu formalnością. Ale nie był, bo Chelsea wyszła na prowadzenie 3:0 i Królewscy awans zapewnili sobie dopiero po dogrywce. Wreszcie szalony półfinał z Manchesterem City, porażka 3:4 w Anglii, stracony gol w Madrycie, a później dwie bramki Rodrygo w ostatnich minutach, dające dogrywkę, i złote trafienie Benzemy.

To był jeden z największych powrotów w historii Ligi Mistrzów. Porównywalny z tym, co Manchester United zrobił w spotkaniu z Bayernem w 1999 roku, gdy Teddy Sheringham i Ole Gunnar Solskjaer odwrócili losy finału w doliczonym czasie.

Ulubiona szynka

Ancelotti zagra o trofeum już po raz piąty (nie dokonał tego żaden trener, żaden też nie wzniósł pucharu czterokrotnie) i tylko jeden z tych finałów (Milan – Liverpool 2:1 w 2007 r.) nie dostarczył większych emocji. W 2003 roku Milan pokonał Juventus po karnych, w 2014 roku Real doprowadził w końcówce do dogrywki, a w niej rozbił Atletico 4:1. Ale to finał z 2005 roku zapisał się chyba jako ten o najbardziej dramaturgicznym przebiegu.

Ancelotti nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało, że prowadząc w Stambule 3:0 do przerwy, jego Milan wypuścił puchar z rąk. Nie znalazł słów, by wytłumaczyć, jak to możliwe, że po rozpoczęciu drugiej połowy stracił trzy bramki w sześć minut, a potem przegrał z Liverpoolem w serii rzutów karnych. Uznał tylko, że nie ma prawa się złościć na piłkarzy, gdyż był to jeden z dwóch najlepszych meczów w jego karierze. I że musiało to być przeznaczenie.

– Krąży legenda, że świętowaliśmy już w przerwie, ale to bzdury. Powiedziałem zawodnikom, że to nie koniec, że na nas ruszą i musimy mądrze zarządzać przewagą – wraca pamięcią do 2005 roku.

Bolało bardzo, ale nauczył się żyć z porażką. W jednej ze swoich autobiografii napisał, że miękkie lądowanie gwarantowały mu... tłuste pośladki. „To nie jest szczególnie miły widok, ale z czasem zrozumiałem, że dzięki nim jestem odporniejszy na trzęsienia ziemi" – żartował, pokazując jak duży ma do siebie dystans.

– Definiują cię dwie rzeczy: twoja cierpliwość, gdy nie masz nic, i twoja postawa, gdy masz wszystko – mówi niczym filozof.

Dziś jest człowiekiem sukcesu, ale na początku kariery musiał się mierzyć z łatką trenera przegranego. Prowadząc przez dwa lata Juventus, zdobył tylko Puchar Intertoto. Na finiszu przegrał walkę o scudetto. „Juventus był zespołem, którego nigdy nie kochałem i prawdopodobnie nie pokocham. To było dla mnie zupełnie nowe środowisko. W Turynie nigdy nie czułem się jak w domu, byłem trybikiem w dużej firmie" – pisał w swojej autobiografii „Preferisco la coppa". To dlatego, gdy parę lat później jego Milan pokonał Juve w finale Champions League, czuł tak dużą satysfakcję i chyba jeszcze większą ulgę.

Tytuł wspomnianej książki jest dwuznaczny. Można go tłumaczyć po prostu jako „Wolę puchar", ale „coppa" to także rodzaj ulubionej szynki produkowanej w jego rodzinnych stronach – regionie Emilia-Romania. Bo Ancelotti na równi z futbolem kocha jedzenie.

Czytaj więcej

Finał Ligi Mistrzów: Juergen Klopp i Carlo Ancelotti jak ogień i woda

Nauka u zakonników

Mięso, ryby, czerwone wino, coca-cola, salami, mortadela, ser romano, kawałek gorgonzoli, fish and chips, tort, drink na trawienie, spaghetti, makaron wstążeczki, pesto, sos boloński, żeberka, stek wołowy, przystawki, desery, a nawet – ten jeden raz w hołdzie dla nowoczesnej kuchni północnych Włoch – espresso z ziaren kawowca rosnącego na kompoście na podwórku farmera. Innymi słowy: pożarłem wszystko, co tylko można sobie wyobrazić" – poddał się kulinarnej spowiedzi w innej z książek („Piękna gra według zwykłego geniusza"). „Ale nigdy głodu nie wywołał we mnie piłkarz. Tylko raz w życiu czułem się, jakbym potrzebował psychiatry. Patrzyłem na Jurija Żirkowa, ale jedyne, co widziałem, to stek. Perfekcyjnie grillowany, soczysty, pachnący, średnio wysmażony. Patrzyłem mu w oczy i nagle poczułem się głodny".

Woli barwne opowieści o życiu niż o taktycznych zawiłościach. Trudno wyobrazić go sobie toczącego godzinami dysputy o futbolu jak w zwyczaju mają Thomas Tuchel czy Pep Guardiola, których ograł w poprzednich rundach Ligi Mistrzów. – Dla mnie piłka nie jest tak złożona. Jest prosta, także w kwestii strategii. Atakowanie to kreatywność, bronienie to organizacja. Czy trener musi mieć obsesję? Ja jej nie mam. To moja pasja, staram się wykonywać ten zawód najlepiej, jak potrafię – tłumaczy.

Lubi powtarzać, że futbol jest jak uczta z przyjaciółmi – im więcej jesz, tym nabierasz większego apetytu. Może do takich refleksji skłania go fakt, że w domu nigdy się nie przelewało. Pochodzi z biednej rolniczej rodziny, w której rytuałem były wspólne niedzielne posiłki. Siadali wszyscy przy stole i z jednej patelni jedli ulubione tortellini.

Urodził się w 1959 roku w Reggiolo. To kilkutysięczne miasteczko na północy Włoch, położone niecałe 200 km od Mediolanu. – To jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi, choć jest mnóstwo komarów – żartuje.

Jego dziadek walczył w pierwszej wojnie światowej, ojciec – w drugiej. – Wiele mi opowiadali. To horror – wyznał zapytany, gdy Rosja napadła na Ukrainę.

Rodzice nauczyli go szacunku do drugiego człowieka i ciężkiej pracy. Ojciec był rolnikiem. Wynajmowali ziemię i hodowali krowy, z ich mleka produkowali słynny ser parmiggiano reggiano.

Mama naciskała, by skończył szkołę. Przez cztery lata Carlo uczył się nawet u zakonników. Jest wdzięczny salezjanom, że pokazali mu, co to znaczy dyscyplina i odpowiedzialność. Ciągnęło go jednak do futbolu. W weekendy grał dla Parmy, ale nic nie wskazywało, że będzie legendą Milanu. Jako dziecko kibicował Interowi. Ta sympatia zaczęła się w chwili, gdy kuzyn, który mieszkał w Mediolanie, przywiózł mu klubowy strój. Jego idolem był Sandro Mazzola, ale tylko raz miał okazję zobaczyć drużynę na żywo.

– Pamiętam, że pojechaliśmy do Mantui, ale nie mogliśmy dostać biletów. Zacząłem płakać, steward się nade mną zlitował i wpuścił mnie na drugą połowę. Inter strzelił pięć goli i wygrał 6:1 – relacjonuje.

Nie spodziewał się, że kiedyś to na niego ludzie będą przychodzić na stadion. Po kilku latach występów w Parmie, trafił na testy do Interu, ale ostatecznie przeszedł do Romy. Tam grał najdłużej, ale to z Milanem święcił największe triumfy: dwa mistrzostwa Włoch i dwa Puchary Europy.

Myśli o emeryturze

W jednym z wywiadów powiedział, że dopiero gdy zostajesz trenerem, zaczynasz rozumieć, jakie problemy sprawiałeś, będąc po drugiej stronie barykady. Choć w jego przypadku trudno mówić o ekscesach – sen z powiek trenerom spędzała raczej jego nadwaga i zniszczone przez kontuzje kolana.

Nie był taką ikoną jak Paolo Maldini, Franco Baresi czy Marco van Basten, ale w wielkiej ekipie Sacchiego pełnił ważną rolę. Był mózgiem Milanu. Tam w 1992 roku kończył karierę. To był jego najlepszy czas. Z reprezentacją zajął trzecie miejsce na mundialu organizowanym przez Italię (1990).

Gdy żegnał się z Milanem, miał złożyć obietnicę, że kiedyś wróci na San Siro. I słowa dotrzymał. Nie przypuszczał jednak, że zostanie tak długo, a jego trenerskie CV zacznie się zapełniać trofeami. Utrzymać się osiem lat na stanowisku w klubie kierowanym przez byłego premiera Włoch Berlusconiego to nie lada sztuka.

– Rzeczywiście Silvio uwielbia się wtrącać, ale był świetnym motywatorem. Błędy wytykał tylko wtedy, gdy graliśmy dobrze. Kiedy sobie nie radziliśmy, starał się nas wspierać. W złych czasach nigdy nie dolewał benzyny do ognia – podkreśla Ancelotti.

Nie ukrywa, że to w Mediolanie zyskał charyzmę niezbędną do pracy z gwiazdami. Pewnie zostałby na San Siro jeszcze dłużej, gdyby Berlusconi nie zacisnął pasa i nie zaczął oszczędzać. Ruszył więc w podróż po europejskich stolicach: najpierw do Londynu, potem do Paryża. I choć pracował tam krótko, zdążył się zapisać w pamięci kibiców. Z Chelsea wywalczył pierwszy w historii klubu dublet (mistrzostwo i puchar Anglii), PSG wprowadził na francuski tron po 19 latach przerwy i awansował z nim do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.

Po Bayernie były jeszcze epizody w Napoli i Evertonie. Twierdzi, że czuł się tam świetnie, ale powrót do Realu to coś wyjątkowego. Nie wyklucza, że Madryt będzie jego ostatnim przystankiem w karierze. Chciałby mieć więcej czasu dla wnuków, polecieć z żoną na wakacje, częściej widywać się z siostrą.

– Jest tyle rzeczy do zrobienia, które musiałem odłożyć na bok, i tyle miejsc, których nie odwiedziłem. Nigdy nie byłem w Australii czy w Rio de Janeiro – wyliczał w wywiadzie dla Amazon Prime Video.

Umowę z Realem ma do 2024 roku. – Potem najprawdopodobniej przejdę na emeryturę. Ale jeśli będą chcieli, bym został tu przez następne dziesięć lat, to tak zrobię – dodaje z uśmiechem.

Czytaj więcej

Piekło oligarchów

Za dwa tygodnie skończy 63 lata, a nie wiedzieć czemu przyjęło się, że jest już trenerskim dinozaurem. Może to przez tę siwiznę, może przez nienaganne maniery, które wydają się być z innej epoki, a może przez ten spokój, który bije od niego w trakcie meczów.

Gdy jego koledzy po fachu szaleją przy linii bocznej, przekazując piłkarzom komendy i nerwowo gestykulując, on z rękami schowanymi głęboko w kieszeni chłodno analizuje wydarzenia na boisku, żując gumę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi