Nauka u zakonników
Mięso, ryby, czerwone wino, coca-cola, salami, mortadela, ser romano, kawałek gorgonzoli, fish and chips, tort, drink na trawienie, spaghetti, makaron wstążeczki, pesto, sos boloński, żeberka, stek wołowy, przystawki, desery, a nawet – ten jeden raz w hołdzie dla nowoczesnej kuchni północnych Włoch – espresso z ziaren kawowca rosnącego na kompoście na podwórku farmera. Innymi słowy: pożarłem wszystko, co tylko można sobie wyobrazić" – poddał się kulinarnej spowiedzi w innej z książek („Piękna gra według zwykłego geniusza"). „Ale nigdy głodu nie wywołał we mnie piłkarz. Tylko raz w życiu czułem się, jakbym potrzebował psychiatry. Patrzyłem na Jurija Żirkowa, ale jedyne, co widziałem, to stek. Perfekcyjnie grillowany, soczysty, pachnący, średnio wysmażony. Patrzyłem mu w oczy i nagle poczułem się głodny".
Woli barwne opowieści o życiu niż o taktycznych zawiłościach. Trudno wyobrazić go sobie toczącego godzinami dysputy o futbolu jak w zwyczaju mają Thomas Tuchel czy Pep Guardiola, których ograł w poprzednich rundach Ligi Mistrzów. – Dla mnie piłka nie jest tak złożona. Jest prosta, także w kwestii strategii. Atakowanie to kreatywność, bronienie to organizacja. Czy trener musi mieć obsesję? Ja jej nie mam. To moja pasja, staram się wykonywać ten zawód najlepiej, jak potrafię – tłumaczy.
Lubi powtarzać, że futbol jest jak uczta z przyjaciółmi – im więcej jesz, tym nabierasz większego apetytu. Może do takich refleksji skłania go fakt, że w domu nigdy się nie przelewało. Pochodzi z biednej rolniczej rodziny, w której rytuałem były wspólne niedzielne posiłki. Siadali wszyscy przy stole i z jednej patelni jedli ulubione tortellini.
Urodził się w 1959 roku w Reggiolo. To kilkutysięczne miasteczko na północy Włoch, położone niecałe 200 km od Mediolanu. – To jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi, choć jest mnóstwo komarów – żartuje.
Jego dziadek walczył w pierwszej wojnie światowej, ojciec – w drugiej. – Wiele mi opowiadali. To horror – wyznał zapytany, gdy Rosja napadła na Ukrainę.
Rodzice nauczyli go szacunku do drugiego człowieka i ciężkiej pracy. Ojciec był rolnikiem. Wynajmowali ziemię i hodowali krowy, z ich mleka produkowali słynny ser parmiggiano reggiano.
Mama naciskała, by skończył szkołę. Przez cztery lata Carlo uczył się nawet u zakonników. Jest wdzięczny salezjanom, że pokazali mu, co to znaczy dyscyplina i odpowiedzialność. Ciągnęło go jednak do futbolu. W weekendy grał dla Parmy, ale nic nie wskazywało, że będzie legendą Milanu. Jako dziecko kibicował Interowi. Ta sympatia zaczęła się w chwili, gdy kuzyn, który mieszkał w Mediolanie, przywiózł mu klubowy strój. Jego idolem był Sandro Mazzola, ale tylko raz miał okazję zobaczyć drużynę na żywo.
– Pamiętam, że pojechaliśmy do Mantui, ale nie mogliśmy dostać biletów. Zacząłem płakać, steward się nade mną zlitował i wpuścił mnie na drugą połowę. Inter strzelił pięć goli i wygrał 6:1 – relacjonuje.
Nie spodziewał się, że kiedyś to na niego ludzie będą przychodzić na stadion. Po kilku latach występów w Parmie, trafił na testy do Interu, ale ostatecznie przeszedł do Romy. Tam grał najdłużej, ale to z Milanem święcił największe triumfy: dwa mistrzostwa Włoch i dwa Puchary Europy.
Myśli o emeryturze
W jednym z wywiadów powiedział, że dopiero gdy zostajesz trenerem, zaczynasz rozumieć, jakie problemy sprawiałeś, będąc po drugiej stronie barykady. Choć w jego przypadku trudno mówić o ekscesach – sen z powiek trenerom spędzała raczej jego nadwaga i zniszczone przez kontuzje kolana.
Nie był taką ikoną jak Paolo Maldini, Franco Baresi czy Marco van Basten, ale w wielkiej ekipie Sacchiego pełnił ważną rolę. Był mózgiem Milanu. Tam w 1992 roku kończył karierę. To był jego najlepszy czas. Z reprezentacją zajął trzecie miejsce na mundialu organizowanym przez Italię (1990).
Gdy żegnał się z Milanem, miał złożyć obietnicę, że kiedyś wróci na San Siro. I słowa dotrzymał. Nie przypuszczał jednak, że zostanie tak długo, a jego trenerskie CV zacznie się zapełniać trofeami. Utrzymać się osiem lat na stanowisku w klubie kierowanym przez byłego premiera Włoch Berlusconiego to nie lada sztuka.
– Rzeczywiście Silvio uwielbia się wtrącać, ale był świetnym motywatorem. Błędy wytykał tylko wtedy, gdy graliśmy dobrze. Kiedy sobie nie radziliśmy, starał się nas wspierać. W złych czasach nigdy nie dolewał benzyny do ognia – podkreśla Ancelotti.
Nie ukrywa, że to w Mediolanie zyskał charyzmę niezbędną do pracy z gwiazdami. Pewnie zostałby na San Siro jeszcze dłużej, gdyby Berlusconi nie zacisnął pasa i nie zaczął oszczędzać. Ruszył więc w podróż po europejskich stolicach: najpierw do Londynu, potem do Paryża. I choć pracował tam krótko, zdążył się zapisać w pamięci kibiców. Z Chelsea wywalczył pierwszy w historii klubu dublet (mistrzostwo i puchar Anglii), PSG wprowadził na francuski tron po 19 latach przerwy i awansował z nim do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.
Po Bayernie były jeszcze epizody w Napoli i Evertonie. Twierdzi, że czuł się tam świetnie, ale powrót do Realu to coś wyjątkowego. Nie wyklucza, że Madryt będzie jego ostatnim przystankiem w karierze. Chciałby mieć więcej czasu dla wnuków, polecieć z żoną na wakacje, częściej widywać się z siostrą.
– Jest tyle rzeczy do zrobienia, które musiałem odłożyć na bok, i tyle miejsc, których nie odwiedziłem. Nigdy nie byłem w Australii czy w Rio de Janeiro – wyliczał w wywiadzie dla Amazon Prime Video.
Umowę z Realem ma do 2024 roku. – Potem najprawdopodobniej przejdę na emeryturę. Ale jeśli będą chcieli, bym został tu przez następne dziesięć lat, to tak zrobię – dodaje z uśmiechem.
Piekło oligarchów
Po upadku ZSRR mnożyli swoje majątki dzięki dobrym układom z Kremlem, a potem ruszyli na Zachód, by poszerzać rosyjskie wpływy w światowym sporcie. Po inwazji na Ukrainę przyjaźń z Władimirem Putinem stała się jednak dla oligarchów poważnym problemem. Zaczęli za tę znajomość już płacić.