Ed Sheeran od plusa do minusa

Największa gwiazda młodego pokolenia z chłopaka z gitarą, który zaczynał grać na ulicy w stylu Morrisona i Dylana, zmienia się w plastikową gwiazdę, jakich wiele.

Publikacja: 09.07.2021 10:00

Ed Sheeran od plusa do minusa

Foto: Getty Images, Sergei Bobylev

O takich premierach, jak nowy singiel Eda Sheerana, pisze się, że czekał na nią cały muzyczny świat. Sam Ed, którego na Instagramie śledzi 33 mln osób, mógłby powiedzieć, że jest szczęściarzem – w 2019 r. wydał płytę z gwiazdorskimi duetami. Zamykając pierwszy etap kariery, zajął się rodzinnymi sprawami, został mężem, ojcem, co przypadło na czas pandemii, który dla innych artystów planujących płyty i koncerty był czasem zastoju i finansowej katastrofy.

Kiedy zaś pandemia zaczęła się kończyć, Sheeran obwieścił nowy album. Zarabiając w osiem lat 200 mln dol., mógł pozwolić sobie na wszystko, w tym na ambitną próbę zaintrygowania młodszych odbiorców oraz swoich rówieśników, co czynili wszyscy artyści, poczynając od The Beatles, przez Pink Floyd, Radiohead, na Oasis czy Blur kończąc.

Niestety, nowy singiel Eda „Bad Habits", który zapowiada album „–", jest artystyczną porażką: schlebia masowym gustom słuchaczy lubiących zuniformizowane, pozbawione charakteru brzmienia. Tak zaaranżowaną piosenkę mógłby w konkursie Eurowizji zaśpiewać Rafał Brzozowski. I znowu przegrać. Jednak po gwieździe dużego formatu, jak Sheeran, można było spodziewać się bardziej oryginalnej formy. Tymczasem zrezygnował z gitary na rzeczy nijakich beatów, a jego głos stracił charakterystyczną szorstkość i brzmi jak z płyty dowolnego boysbandu. To akurat nie dziwi: producentem jest bowiem Fred, który niedawno pracował nad comebackiem szkockiego Westlife.

Śladami bardów

Trudno doszukać się też oryginalności w klipie, choć jest megaprodukcją z udziałem wielu statystów. Tak jak „Bad" Michaela Jacksona. I wiele ma też wspólnego ze słynnym klipem dawnego „króla popu". Sheeran – „nowy król" – również pokazuje się jako wampir, choć nie wychodzi na wolność z cmentarza, tylko z zakładu fryzjerskiego, z połyskującymi paznokciami. Potem mamy sekwencje przypominające najnowsze przygody Jokera, połączone z elementami amerykańskich komiksów: wideoklipowy Ed Sheeran lata ponad tłumem. A niechby uleciał gdziekolwiek.

To, co odróżnia „Bad Habits" od produkcji epatujących złymi pokusami, to umoralniające przesłanie piosenki. Można by ją nawet odtwarzać na lekcjach religii. Sheeran śpiewa o czasach, kiedy imprezował, tracąc kontrolę nad sobą. Przejawami tego były podejrzanie rozszerzone źrenice, nocne spotkania z nieznajomymi, z których nie mogło wyniknąć nic dobrego. Aż przyszła zmiana po spotkaniu z Cherry Seaborn, dawną koleżanką ze szkoły w Sufolk. Poznali się, gdy miał 11 lat, a ponownie zobaczyli w Nowym Jorku, gdzie Cherry pracowała na Wall Street. Ed zaprosił ją na przyjęcie u amerykańskiej megagwiazdy Taylor Swift, która pomagała mu w rozwinięciu kariery za Atlantykiem.

Cherry Seaborn zainspirowała przebój „Perfect", gdzie występuje w roli idealizowanej romantycznej bohaterki.

Potem był ślub i news o tym, że małżonkowie spodziewają się dziecka. Ed nie chciał już tracić czasu w klubach, tylko towarzyszył żonie w ciąży, by – kiedy odpłyną wody płodowe – razem pojechać na poród do szpitala. Tyle dobrego w nowym singlu, choć szkoda, że pozytywny przekaz opakowany jest w muzyczny kicz. Sheeran musi pewnie przeżyć klęskę w świecie kolorowych miraży, by przemyśleć swoją karierę i wrócić do korzeni.

A one są imponujące. Rocznik 1991 – w tym roku 17 lutego świętował trzydziestkę, debiutował dekadę temu, odświeżając ówczesną muzykę albumem „+", w intrygujący sposób łącząc folk z hip-hopem, czyli muzykę pokolenia swoich rodziców oraz dziadków z brzmieniami rówieśników.

Debiut Sheerana był jednym z największych odkryć brytyjskiego rynku. Chyba na początku nie wierzono do końca w jego powodzenie, ponieważ płyta artysty określanego jako „rudzielec z sąsiedztwa" dopiero 11 miesięcy później ukazała się na kontynencie, w tym w Polsce.

Niesamowite w sukcesie Eda było to, że przebił się na listy przebojów akustyczną balladą „The A Team", dodając do folku właśnie delikatny biały hip-hop. Mistrzem Eda był Van Morrison. Pragnął pobić rekord barda z czasów, gdy dawał 200 koncertów rocznie. Z tą myślą wystąpił w 2009 r. przed publicznością aż 312 razy. Czasami grając dla... pięciu osób.

W przeciwieństwie do brata, który jest kompozytorem muzyki klasycznej, Ed miał kłopoty z nauką i trudne relacje z ojcem, kuratorem sztuki. Ten, jak przystało na Irlandczyka, który zaciska pięści do walki o lepszą pozycję, był wobec syna surowy. Ale pielęgnował jego muzyczną fascynację. Woził go do Londynu na koncerty Boba Dylana i Paula McCartneya.

Ale pierwszą płytą, jaką zapamiętał Ed, było „Irish Heartbeat" Vana Morrisona. Właśnie dlatego pragnął pobić jego rekord.

– Moim marzeniem było też sprzedać 100 tys. płyt i utrzymywać się z muzyki – powiedział Ed. Zrezygnował ze szkoły, uciekł do Londynu, gdzie spał w parku vis-a-vis Buckingham Palace.

Próbował też sił w Ameryce, gdzie spotkała go niewiarygodna przygoda: po występie w jednym z klubów w Los Angeles zaprosił go do domu Jamie Foxx, laureat Oscara za rolę Raya Charlesa. Spotkanie okazało się inspirujące. Sheeran publikował w sieci niskobudżetowe teledyski i wydawał EP-ki. Polubili go Elton John i Rio Ferdinand, kapitan angielskiej reprezentacji piłkarskiej. Przełomem okazał się występ w telewizyjnym show Joolsa Hollanda, który w ostatnich czasach namaszcza najważniejszych muzyków młodego pokolenia.

Największym atutem Sheerana okazała się jednak wrażliwość. W czasach zdominowanych przez cynizm i ironię nie wstydził się pisać wzruszających piosenek. „The A Team", największy przebój z płyty, to poruszająca ballada o dziewczynie, która uciekła z domu. Nocuje w parkach i prostytuuje się, żeby zarobić na heroinę.

Tekst jest oparty na autentycznej historii młodej kobiety spotkanej przez muzyka podczas bożonarodzeniowego występu w jednej z londyńskich noclegowni. Nagranie zostało zrealizowane za 200 funtów, a teledysk kosztował 20. Jeśli uratował choćby kilku młodych ludzi – wart jest miliony. Jest taka szansa.

Wszystkie piosenki imponowały szczerością: pewnie tego brakowało 20-latkom błąkającym się po wirtualnym świecie internetu, DVD i gier komputerowych, o czym Sheeran łkał w balladzie „Wake Me Up". „Lego House" wciąż przynosi nadzieję: jeśli nawet na starcie w dorosłe życie wszystko rozsypuje się jak domek z kart, można próbować ułożyć puzzle od nowa. Jednocześnie Ed już na początku udowodnił, że potrafi być bezkompromisowy. Najlepsza na debiutanckiej płycie kompozycja „You Need Me, I Don't Need You" jest zapisem konfliktu z menedżerem, który uznał, że bez zmiany fryzury i surowych aranżacji Ed nie zrobi kariery. Facet stracił pracę, a Sheeran rozpoczął karierę. Finał był taki, że debiutancki album kupiło na Wyspach 1,2 mln fanów.

Konkurując z Adele

W 2014 r. Sheeran szedł za ciosem i nagrał świetny album „x". Stał się międzynarodową gwiazdą. Wiązały się z tym najbardziej prestiżowe nagrody przemysłu muzycznego: Brit Awards dla najlepszego artysty roku i odkrycia roku. Z popularności Eda chciało skorzystać wielu, w tym producenci filmowi. Stąd propozycja zaśpiewania piosenki do megaprodukcji „Hobbit: pustkowie Smauga". Tak powstał hit „I See Fire". Dał Hollywood nastoletnią widownię, która czytając Pottera, mogła nie wiedzieć, kim jest Tolkien, a w zamian otrzymał dostęp do starszaków. Aura muzyki Eda idealnie pasowała do filmu. Sheeran pokazał się przecież w swoim ulubionym folkowym wcieleniu. Zaśpiewał z akompaniamentem gitary akustycznej, a z piosenki emanowała też niesamowita żarliwość i prostota, czyli wszystko to, czym zaskarbiła sobie niegdyś sympatię fanów Tracy Chapman. Fantastycznie do dziś brzmi finałowy chórek wykonany z towarzyszeniem skrzypiec.

Druga płyta pokazała też, że Ed zanurzony jest we współczesności. Rapował z prędkością huraganu i śpiewał w sposób niezwykle osobisty i szczery – zwierzając się, jak wielka sława go irytuje, niszczy. Opowieścią o tym, jak chciałby się uwolnić od ludzi i być sam na sam z ukochaną, był największy przebój z płyty „Sing". Tą właśnie piosenką zdobył po raz pierwszy szczyt singlowej listy przebojów w Wielkiej Brytanii. Teraz włącznie z „Bad Habits" ma takich sukcesów na koncie dziesięć.

A zanim w 2017 r. wszedł na rynek trzeci album Eda „divide", miał już na koncie kolejny rekord: jako jedyny solista na świecie zapełnił trzy razy stadion Wembley. W lipcu 2016 r. każdego wieczoru grał dla 90 tys. fanów z towarzyszeniem gitary.

– Jesteś jedyną osobą, która mogła tego dokonać – komentował wyczyn na Wembley sir Elton John, opiekujący się karierą Eda.

– Nie spałem trzy noce, byłem tak bardzo podekscytowany – wspominał Sheeran. – To wielkie wyzwanie utrzymać uwagę tylu ludzi, by nie tweetowali, nie dawali zdjęć na Instagram.

To była nowa jakość w życiu koncertowym zdominowanym przez smartfony. Wtedy stało się też jasne, że Sheeran jako jedyny ma szanse podjąć rywalizację z Adele, królową popu drugiej dekady XXI wieku, ponieważ gdy kończył pracować nad trzecim albumem, jego poprzednia płyta „x" rozeszła się już w 14 mln egzemplarzy na świecie.

– Adele jako jedyna sprzedała w ciągu ostatniej dekady więcej płyt niż ja – powiedział w wywiadzie dla „GQ". – Jeśli nie będę traktował jej jako punktu odniesienia, siłą rzeczy pomniejszam swoją motywację. Oczywiście, nie rywalizujemy wprost, bo każdy działa w swoim świecie. Ale kiedy ukazują się płyty, porównania rodzą się w naturalny sposób.

Mimo romantycznego wizerunku Ed był praktyczny.

– Z samej miłości do pracy sukcesu jeszcze nie będzie, muszę patrzeć w statystyki, by widzieć, gdzie trzeba włożyć więcej wysiłku – powiedział. – Starzy rockmani narzekają, że dbam o „cyferki". Cóż! Kocham swój nowy album i chciałbym, żeby odniósł jak największy sukces i rozszedł się 20 mln egzemplarzy. Jako dziecko nigdy nie wygrywałem. Teraz mam nareszcie szansę.

To był czas, kiedy pragnęli z nim współpracować najwięksi: Taylor Swift, Pharell Williams. Pisał dla One Direction i Justina Biebera. W uznaniu zasług pizzę na śniadanie robił mu Russell Crowe. Na obiad zaprosili go Robert de Niro, a także sir Paul McCartney i sir Mick Jagger. Ale nie chciał być na siłę obdarzony szlacheckim tytułem. Wiązał się z tym nawet towarzyski skandal: księżniczka Beatrice przecięła mu przecież policzek mieczem podczas imprezy w królewskim zamku Windsor, gdy chciała mianować na rycerza Jamesa Blunta.

Nie zmieniał się, wciąż nosił skaterskie ciuchy, ciesząc się zdobytym w 2013 r. tytułem najgorzej ubranego mężczyzny na świecie. Ale gdy slogan reklamowy promujący The Rolling Stones brzmiał: „Czy puściłabyś swoją córkę na ich koncert?", to śmiało można było powiedzieć, że zarówno na koncercie, jak i potem żadnej córce Ed Sheeran nie zrobi krzywdy. Sam Ed deklarował, że ceni sobie te same cechy, co inni milenialsi: szczerość i autentyczność.

Pierwszy singiel z trzeciej płyty „Castle on the Hill" przy odrobinie innej aranżacji mógłby się ukazać na płycie Bruce'a Springsteena lub U2. – Punktem odniesienia dla mojego drugiego albumu był Coldplay, dla najnowszego – Springsteen – przyznał Sheeran w wywiadzie dla „GQ". – Mam na jego punkcie obsesję. Jego kariera trwa wiele lat, nieprzerwanie występuje na stadionach, ale zawsze na lewo od centrum.

Sheeran śpiewał o tęsknocie do czasu, kiedy był nastolatkiem. W wideoklipie pokazał się w zwykłym polu, przy ognisku. Wspominał, jak całował się pierwszy raz w piątkową noc, palił skręty i popijał alkohol w rodzinnym Framlingham. Opowiadał o powrocie w rodzinne strony, gdy śpiewał sobie „Tiny Dancer" z filmu „Almost Famous" o młodym człowieku poznającym takie gwiazdy, jak Led Zeppelin. Potem zaś nie wszystkim się powiodło, ktoś się rozwiódł, ktoś przedawkował.

Wraz z „Castle on the Hill" Sheeran wydał rewelacyjne „Shape of You" i stał się pierwszym artystą w historii, który w jednym tygodniu umieścił dwa nowe single na szczycie amerykańskiej i brytyjskiej listy przebojów. „Shape of You" Sheeran napisał z myślą o Rihannie, dlatego muzyka oparta jest na dancehallowym rytmie, a rozedrgany śpiew utrzymany jest w stylu R'n'B. Ed śpiewa o fascynacji ciałem tańczącej dziewczyny spotkanej w barze, gdzie z szafy grającej dochodzi hit Vana Morrisona. „Galway Girl" jest hołdem dla irlandzkiego folku, który Sheeran nazywa „najwspanialszą rzeczą na świecie".

Z Beatlesami za pieniądze

Bilans kariery Sheerana po wydaniu trzech płyt był oszałamiający: rozeszły się w 150 mln egzemplarzy, na co złożyła się dystrybucja cyfrowa w internecie. „Daily Mail" liczył, że każdego dnia Ed jest bogatszy o 181 tys. funtów. Powód? Zapełniał stadiony, występując solo, tylko z gitarą – bez zespołu, bijąc rekordy frekwencji i zarobków. Według „Billboardu" od marca 2017 do listopada 2019 r. wpływy z 201 występów, które obejrzało 6,2 mln fanów, wyniosły 550 mln dol. Był skuteczniejszy od Adele, a także od U2 i The Rolling Stones, którzy swoje wpływy dzielili między kilku członków grupy, inwestując w gigantyczną estradową produkcję.

Te liczby nie mogą nie robić wrażenia: koncerty w Glasgow i Newcastle oglądało 150 tys. fanów każdy, a zysk wynosił 13,5 mln dol. każdego wieczoru. Muzyk wystąpił też w siódmym sezonie „Gry o tron", a także w ostatniej części cyklu o Bridget Jones, gdzie zagrał siebie w Glastonbury.

Także w Polsce byliśmy świadkami rekordu Sheerana. W 2018 r. jako pierwszy wypełnił dwukrotnie PGE Narodowy w Warszawie.

Nic dziwnego, że w 2019 r. pozwolił sobie na płytową ekstrawagancję, czyli „No.6 Collaborations Project" ze światowymi gwiazdami. Jednocześnie muzyczne przyjęcie Eda to antyparty. W „Beautiful People" opisywał blichtr imprezy w Los Angeles, gdzie trzeba przyjechać lamborghini. To była sympatyczna deklaracja, ale artystycznie poradził sobie nie we wszystkich piosenkach: na tle rasowych raperów, wśród których byli Chance the Rapper i Travis Scott, jego głos brzmiał nazbyt delikatnie, a wręcz słabo. Lepiej wypadł hardrockowy „Blow" z Bruno Marsem i Chrisem Stapletonem.

Premierę płyty na świecie poprzedził o tydzień film „Yesterday", w którym Ed Sheeran zagrał ważną rolę z jeszcze ważniejszym podtekstem. To komedia o Jacku Maliku (Himesh Patel), który ma wielki apetyt na muzyczną karierę, ale ogranicza się ona do występów z akustyczną gitarą w kawiarniach, gdzie jedynymi słuchaczami są jego przyjaciele. Sheeran zaczynał podobnie!

Nawet gdy przyjaciółka i menedżerka Jacka Ellie (Lily James) załatwia występ na dużym festiwalu – Jack gra w pustym namiocie. Dochodzi jednak do katastrofy w globalnym systemie energetycznym, która wymazuje z internetu i pamięci wszystkich ludzi dokonania The Beatles. Jack jest wyjątkiem. Wykonując ich hity, robi furorę. Wtedy wchodzi do akcji sam Ed Sheeran. Lepiej być nie może, tym bardziej że Ed zaprasza Malika na wspólne koncerty.

Rozwój fabuły mówiącej o tym, że lepiej być kochanym niż sławnym, jest dla Eda korzystny, ponieważ jakkolwiek by było, wychodzi na to, że lepsze od jego piosenek są może tylko przeboje The Beatles. Sojusz Beatlesów i Sheerana był korzystny dla obu stron, ponieważ nawet liverpoolskiej czwórce przydaje się wsparcie młodzieżowej gwiazdy. A i dla niej porównanie z kwartetem wszech czasów jest komplementem. Jednocześnie trzeba pamiętać, że układ na liście przebojów się zmienia: pierwszym artystą typowanym do roli gwiazdora w „Yesterday" był Chris Martin. Propozycji nie przyjął, co Sheeran dziś może śmiało tłumaczyć faktem, że stał się od lidera Coldplay popularniejszy.

Ponieważ sam Sheeran deklaruje zainteresowanie liczbami, warto dodać, że producenci filmu musieli zapłacić za wykorzystanie piosenek Beatlesów 10 mln dol., a choć dostali błogosławieństwo Paula McCartneya i Ringo Starra, żaden z nich w filmie nie bierze udziału. To akurat autorzy filmu obeszli w bardzo zabawny i zaskakujący sposób, pokazując alternatywne losy Johna Lennona.

Teraz po premierze „Bad Habits" z gwiazdami lat 60., do których na początku nawiązywał, jest mu nie po drodze. Co powiedziałby Van Morrison, a co Bruce Springsteen? Lepiej byłoby, gdyby Ed wziął przykład z Taylor Swift, która, gdy wszyscy zachwycają się tanecznymi brzmieniami, uwolniona od kontraktu z dużą wytwórnią idzie własną ścieżką, nagrywając coraz bardziej ambitną muzykę, zapraszając do współpracy Aarona Dessnera, założyciela niezależnej formacji The National. Skutecznie. Przecież ich album „Folklore" był amerykańskim hitem roku.

Dobrze byłoby, gdyby Taylor, która pomagała Sheeranowi zadomowić się w Ameryce, powiedziała mu: „Ed, nie wszystko złoto, co się świeci. Po co ci tyle brokatu na twarzy?". 

O takich premierach, jak nowy singiel Eda Sheerana, pisze się, że czekał na nią cały muzyczny świat. Sam Ed, którego na Instagramie śledzi 33 mln osób, mógłby powiedzieć, że jest szczęściarzem – w 2019 r. wydał płytę z gwiazdorskimi duetami. Zamykając pierwszy etap kariery, zajął się rodzinnymi sprawami, został mężem, ojcem, co przypadło na czas pandemii, który dla innych artystów planujących płyty i koncerty był czasem zastoju i finansowej katastrofy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS