Kępiński. Coppede, czyli gigantyczny oksymoron

Fantozzi mówił to, czego szanujący się Włoch nie wypowiedziałby nawet szeptem.

Publikacja: 09.07.2021 18:00

Paolo Villaggio (na zdjęciu w roli Fantozziego) prywatnie Rzym po prostu uwielbiał, a już zwłaszcza

Paolo Villaggio (na zdjęciu w roli Fantozziego) prywatnie Rzym po prostu uwielbiał, a już zwłaszcza dzielnicę, w której mieszkał do śmierci w 2017 roku, czyli Coppede. Regularnie bywał na rynku spożywczym przy via Chiana. Rozmawiał z każdym, kto chciał z nim pogadać. I wszyscy go lubili.

Foto: Shutterstock

Kiedy zapada zmrok i na dodatek pada deszcz, w tej części Rzymu budzą się demony. To dzielnica, w której spotykają się ludzie rządzący światem. Przemysłowcy, politycy, kardynałowie. Tworzą coś w rodzaju sekty. No i jak na członków sekty przystało, składają ofiary z ludzi. Zabijają ich w sposób okrutny. Nie będę nawet pisał, w jaki, bo na samą myśl ciarki przechodzą po plecach. W każdym razie krew się leje, skóra z ciał schodzi, czysty obłęd.

Miasto huczy od plotek. Robi się niespokojnie. Policja nie może już dłużej ukrywać tego, że w eleganckiej dzielnicy Coppede zaczynają znikać ludzie. I to nie tylko bezdomni, jak było do tej pory.

Do zbadania sprawy zostaje oddelegowany komisarz Saverio Tinca, postać leniwa i nieprzewidywalna. Bardziej niż praca interesuje go kolekcjonowanie drogich i niepotrzebnych gadżetów. W momencie, w którym zabiera się do roboty, liczba morderstw, zamiast spadać, zaczyna wzrastać. Nie przejmuje się tym specjalnie...

Tinca we Włoszech jest jeszcze kompletnie nieznany, choć w Rzymie z roku na rok jego sława rośnie. Trudno porównywać go z komisarzem Montalbano wymyślonym przez Andreę Camilleriego, ale Daniele Botti, autor streszczonej przeze mnie powieści „Caffe Coppede" (2016), powoli przebija się do świadomości czytelników. Przy okazji promuje Coppede – dzielnicę Rzymu, którą uwielbia głównie za to, że potrafi na każdym kroku, o każdej porze dnia zaskakiwać („to gigantyczny oksymoron").




Włosi to naród ludzi ciekawskich

Tytuł książki przyszedł mu do głowy, kiedy siedział w tytułowej Coppede Caffe, barze, który istnieje naprawdę przy via Tagliamento 28. Powieściowy komisarz Tinca też tam przesiaduje i godzinami chłonie zapach świetnej kawy. Ta jednak, zamiast pobudzać do pracy, usypia go. „On jest Fantozzim naszych czasów" – mówił Botti o swoim bohaterze w jednym z wywiadów.

Fantozzi to dzisiaj w Italii słowo wytrych. Za jego pomocą możesz załatwić swojego wroga w pięć minut. Mówisz „Fantozzi", a masz na myśli lenia, nieudacznika, pechowca, trochę idiotę. To synonim marionetki w polityce, w życiu codziennym zaś – faceta, który aspiruje do lepszego życia, ale jedyne, co może osiągnąć, to stanowisko księgowego w niewielkiej korporacji. Nic więcej.

Botti wiedział, jak zachęcić ludzi do lektury swojej książki. Bo Fantozzi wkurza, fascynuje i intryguje. – O, ktoś jest Fantozzim, ciekawe, trzeba o nim poczytać – mawia mój znajomy. Włosi to naród ludzi ciekawskich.

Nie mam pojęcia, czy Paolo Villaggio, aktor, scenarzysta, reżyser i pisarz, który wymyślił postać Ugo Fantozziego, czytał kiedykolwiek „Bohatera naszych czasów" Michaiła Lermontowa. Odnoszę jednak wrażenie, że w swoich książkach satyrycznych chciał stworzyć karykaturę Grigorija Aleksandrowicza Pieczorina, człowieka mówiącego o sobie: „Mam nieszczęśliwy charakter [...]. Kiedy jestem przyczyną nieszczęścia innych, sam nie czuję się lepiej". Wykapany Fantozzi i komisarz Tinca.

Swoją pierwszą książkę o Fantozzim (zatytułowaną po prostu „Fantozzi") Villaggio opublikował w roku 1971. Następnie ukazało się jeszcze siedem opowieści, wśród których znalazły się takie hity jak „La lettere di Fantozzi" [Listy Fantozziego] (1976) czy „Fantozzi contro tutti" [Fantozzi przeciw wszystkim] (1979).

Być jak Ochódzki

W latach 1975–1999 na ich podstawie nakręcono dziesięć filmów fabularnych, w których w tytułową rolę zawsze wcielał się sam autor. „Fantozzi" (1975), „Superfantozzi" (1986), „Fantozzi idzie na emeryturę" („Fantozzi va in pensione", 1988) czy „Fantozzi w raju" („Fantozzi in paradiso", 1993) to klasyki włoskiego kina. Ich status można porównać do „Rejsu" Marka Piwowskiego czy „Misia" Stanisława Barei. Różnica jest tylko taka, że Stanisław Tym pojawiający się i w jednym, i w drugim obrazie nie miał zamiaru do końca życia pozostać fałszywym kaowcem albo Ryszardem Ochódzkim. Villaggio przeciwnie. On chciał zostać Fantozzim. I został. I nie narzekał na to.

A przecież grywał u wielu innych reżyserów. U boku Roberta Benigniego pojawił się w ostatnim filmie Federica Felliniego „Głos księżyca" („La voce della luna") w 1990 roku. Obsadzali go Lina Wertmüller i Gabriele Salvatores. Niemniej z Fantozziego był dumny najbardziej. Najwięcej też na nim zarobił. Książki osiągnęły łącznie ponadmilionowy nakład. Miliony waliły na jego filmy do kina.

Aczkolwiek tylko raz, w roku 1980, wyreżyserował samodzielnie Fantozziego przeciw wszystkim. Pozostałe części kręcili różni twórcy pod jego nadzorem.

W każdym z tych filmów Fantozzi vel Villaggio, a raczej Villaggio vel Fantozzi, obrażał wszystkich i wszystko. Prywatnie też nikogo nie oszczędzał. Słynął podobno z walenia prawdy w oczy. Ale chociaż w publicznych wywiadach narzekał na brud na południu kraju i sztorcował mieszkańców stolicy za chaos oraz brak kultury, to Rzym (obok rodzinnej Genui) po prostu uwielbiał, a już zwłaszcza dzielnicę, w której mieszkał do śmierci w 2017 roku, czyli Coppede. Regularnie bywał na rynku spożywczym przy via Chiana, ubrany zazwyczaj w wielobarwne, obszerne i powłóczyste koszule albo orientalne tuniki, ukrywające jego wielką tuszę. Rozmawiał z każdym, kto chciał z nim pogadać. I wszyscy go lubili. Aczkolwiek, jak wyznała kiedyś w telewizyjnym programie „Roma InConTra – Ara Pacis" Anna Mazzamauro – aktorka odtwarzająca w „Fantozzim" postać pani Silvani, w której Ugo był zakochany – „aktorem był świetnym, człowiekiem trochę mniej".

Bo lubił blichtr, sławę i uroki życia. I wszystko mu się udawało, czyli stanowił totalne przeciwieństwo stworzonej przez siebie postaci. Jego Fantozzi to przecież urodzony luzer, zaprzeczenie stereotypu męskiego Włocha: gruby, blady, źle ostrzyżony i źle ubrany. Czegokolwiek się dotknie, zepsuje. Postać, z której wszyscy się śmieją, nie wiedząc, że śmieją się z samych siebie. Według Lorenza Fantoniego z portalu Popcore geniusz Fantozziego polegał na tym, że „pokazywał Włochom, jak są obrzydliwi, smutni, szarzy i wredni".

Pancernik Kotiomkin

Fantozzi mówił to, czego szanujący się i wykształcony Włoch nie wypowiedziałby nawet szeptem. Do legendy przeszła już scena z „Drugiego tragicznego filmu o Fantozzim" („Il secondo tragico Fantozzi", 1976). Przełożony Ugo, który jest wielkim miłośnikiem kina artystycznego, od lat zmusza swoich pracowników do chodzenia po godzinach do klubu filmowego na projekcje arcydzieł sowieckich, czechosłowackich i Bóg wie jakich jeszcze. Fantozzi, podobnie jak jego koledzy, uczęszcza na te seanse z ogromną niechęcią. Pewnego dnia zamiast oglądać mecz Anglia – Włochy, musi pójść na „Pancernika Kotiomkina" Sergeja M. Einsteina. Szef z projekcji był jak zawsze zadowolony, pracownicy jakby mniej, ale nikt nie zaprotestował, nikt nie krzyknął: dość, nas to nudzi, nie lubimy takich filmów. Tylko Fantozzi wstał i wypowiedział zdanie, które dzisiaj potrafi zacytować każdy Włoch: „Per me... »La corazzata Kotiomkin«... e una cagata pazzesca!!!" (co mogłoby znaczyć: „Według mnie... »Pancernik Kotiomkin«... to monstrualny stek bzdur!!!", ale w wolnym tłumaczeniu, mniej grzecznym, byłoby to po prostu „wielkie sranie w banię").

Nie, nie pomyliłem się, radziecki film, oryginalnie wyreżyserowany przez Siergieja Eisensteina, został w „Fantozzim" zaprezentowany pod zmienionym tytułem, a powód był prosty – realizatorzy nie dostali praw autorskich do wykorzystania ujęć z „Pancernika Potiomkina". Był rok 1976, czyli czasy nie najlepszych stosunków na linii Moskwa – Zachód. Tak więc słynna scena, w której z odeskich schodów stacza się wózek z dzieckiem w środku, została nakręcona w Rzymie, przed Narodową Galerią Sztuki Współczesnej. Dlaczego ten film był tak ważny? Dlaczego Villaggio zdecydował się na jego parodię? „Pancernik Potiomkin" dla włoskiej lewicowej elity był dziełem kultowym. W ogóle w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych do dobrego tonu należało oglądanie sowieckich produkcji filmowych oraz czytanie wierszy Władimira Majakowskiego i prozy Michaiła Szołochowa. Villaggio widział w tym tylko snobizm. Uważał, że każdy Włoch i tak woli piłkę nożną. Zatem przekłuwał te inteligenckie baloniki. I specjalnie, na przekór estetom i wyznawcom kina autorskiego, produkował tandetę.

Metafora życia podziemnego

Dzielnica (tak określa się ją potocznie, w rzeczywistości to bardziej kwartał) Coppede, w której Paolo Villaggio mieszkał, też jest na pierwszy rzut oka wybrykiem albo ponurym żartem, w ogóle niepasującym do charakteru Wiecznego Miasta, podobnie jak filmy Villaggia nie pasują do włoskich ambitnych produkcji z drugiej połowy dwudziestego wieku. Powstała w latach 1915–1927, a zaprojektował ją niezwykle aktywny florencki architekt Gino Coppede.

Patrząc na udziwnione kamienice, w których można dostrzec wpływy baroku, secesji, manieryzmu czy gotyku, trudno się oprzeć wrażeniu, że właśnie przekroczyło się próg, za którym zaczyna się inny świat. Wtórny, ale jednocześnie tajemniczy. Nagle odkrywamy, że mijane pałace przypominają ludzkie płuca, że fontanna trochę obrosła chwastami to kamienna żaba, że wieczorem człowiek czuje się w tych okolicach jak w jakimś Buenos Aires albo w Nowym Jorku w okolicach kamienicy Dakota i wydaje mu się, że zza rogu wyjdą za chwilę John Cassavetes z Sidneyem Blackmerem, jakby przed chwilą opuścili plan zdjęciowy „Dziecka Rosemary" Romana Polańskiego. Quartiere Coppede może być metaforą życia podziemnego i nagich instynktów. Nic dziwnego, że polubili ją artyści i reżyserzy, chociażby Dario Argento, który nakręcił tutaj „Ptaka o kryształowym upierzeniu" („L'uccello dalle piume di cristallo", 1970) oraz „Inferno" (1980). I mieszka tu w jednej z kamienic.

W zimie podczas deszczu, kiedy się idzie od viale Regina Margherita w stronę Pałacu Ambasadorów (Palazzo degli Ambasciatori), jeżeli tylko wszystkie latarnie świecą, to pod charakterystycznym wielkim łukiem, który przypomina bramę piekła, można zobaczyć wirujące nietoperze i kruki. Podobno sam Andy Warhol przyjeżdżał tutaj z Nowego Jorku, żeby oglądać te spektakle. A potem uciekał do słynnego klubu Piper, położonego nieopodal. Wciśnięty między starą secesyjną kamienicę i blok z lat sześćdziesiątych, wygląda niepozornie. A kiedyś schodziła się tutaj cała muzyczna, a bywało że i literacka elita, z Albertem Moravią na czele.

Pink Floydzi, Procol Harum, Duke Ellington, Lionel Hampton – wszyscy oni tutaj byli. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych lewicowa młodzież organizowała tu koncerty antywojenne. Potem zaś miejscem zawładnęła prawica, również z tej racji, że okoliczne dzielnice – Trieste, Parioli, Pinciano i Talenti – to kwartały bogate i konserwatywne. Zmieniła się muzyka, zmienili ludzie, zaczęły się bójki na noże, awantury z lokatorami sąsiadujących z klubem kamienic, na moment zmieniła się także jego nazwa na Make Up.

Przesada w dzielnicy przesady

Kilka lat temu Piper został wykupiony przez konsorcjum rzymskich przedsiębiorców, którzy zaczęli zapraszać modnych didżejów. Bawił się tutaj również Pietro Genovese, syn znanego reżysera, autora fantastycznego filmu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" („Perfetti sconosciuti", 2016).

Pietro do tej pory nie zajmował się niczym specjalnym. Nie pisał, nie filmował. Uczył się i mieszkał z ojcem w Coppede, zresztą niedaleko klubu, w jednej z ładniejszych kamienic. Był anonimowy. Już nie jest. Ale nie za sprawą sztuki.

Miał pecha. 27 grudnia 2019 roku trochę wypił, trochę wciągnął, no i potem trochę za szybko pojechał samochodem. Wracał z przedmieść, gdzie łatwo o narkotyki, do Coppede. Corso Francia to arteria, która aż się prosi o dociśnięcie gazu do dechy. Pietro docisnął. Samochód zniosło na prawo, na pobocze. Wracały nim z imprezy dwie dziewczyny. Zginęły na miejscu.

„Anioły poleciały do nieba, demon powędrował do aresztu domowego" – napisał ktoś w internecie. Bo w dniu, w którym sąd zdecydował, że młody Pietro Genovese nie pójdzie siedzieć, tylko wróci do domu, miasto zawrzało. W gazetach pojawiło się wiele emocjonalnych komentarzy wypominających chłopakowi, że został potraktowany przez sąd lepiej wyłącznie dlatego, że pochodzi z lepszej rodziny i lepszej dzielnicy.

W dzielnicy przesady doszło do przesady. Na dodatek Genovese na rozprawie podobno zachował się nie najlepiej. Matka jednej z zabitych mówiła rozgoryczona: „Mam złamane serce. On nie okazał żadnej skruchy". Spór o to, czy Pietro jest winny śmierci dziewczyn, trwa do dzisiaj, chociaż sąd koniec końców w grudniu 2020 roku orzekł dla niego karę ośmiu lat więzienia. Prawnicy Genovesego z uporem twierdzą, że nie był pod wpływem narkotyków i nie widział dziewczyn. Adwokaci rodzin nastolatek zaś oskarżają: nie dość, że jechał za szybko, to jeszcze potrącił dziewczyny na pasach dla pieszych, a nie na żadnym poboczu.

Jak było naprawdę, trudno dociec. W samej dzielnicy nikt na ten temat nie chce już rozmawiać. 

Fragment książki Piotra Kępińskiego „Szczury z via Veneto", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Kiedy zapada zmrok i na dodatek pada deszcz, w tej części Rzymu budzą się demony. To dzielnica, w której spotykają się ludzie rządzący światem. Przemysłowcy, politycy, kardynałowie. Tworzą coś w rodzaju sekty. No i jak na członków sekty przystało, składają ofiary z ludzi. Zabijają ich w sposób okrutny. Nie będę nawet pisał, w jaki, bo na samą myśl ciarki przechodzą po plecach. W każdym razie krew się leje, skóra z ciał schodzi, czysty obłęd.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS