Mówić o Jacku Podsiadle, że w kolejnym tomie znowu pisze o miłości, języku i daje odpór podtruwającemu nas publicystyczno-medialnemu smogowi, to tak jakby powiedzieć o Cézanne'ie, że malował jabłka i gruszki. „Pozostał z tamtego mnie / język polski, jot pe" – pisze autor w wierszu otwierającym tom „Podwójne wahadło" i to zdanie jak sztandar mogłoby powiewać w trakcie lektury całości, zresztą od lat w wierszach Jacka Podsiały radość składania słownych klocków udziela się czytelnikowi. Niezależnie od rejestru wiersza, czy mamy do czynienia z gwarą kielecką („pici-polo na małe bramki"), czy stylizacją biblijną, ich rytm kołysze i otula odbiorcę, dając mu na chwilę krzepiące złudzenie, że język radzi sobie ze wspomnieniem nawet najbardziej tragicznym, makabrycznym.

„Poezja to skumulowana / w języku wygrana" – pisze z kolei w wierszu „Dźwięk de", który stanowi wręcz wykładnię filozofii twórczej tego poety. Od lat można odnieść wrażenie, że autor balansuje na cienkiej granicy artystycznej jakości i ja sam drżę trochę w trakcie każdej kolejnej lektury, bo wystarczy jedno omsknięcie ręki, jedna mniej nośna metafora, żeby czar prysnął, a wiersze zdegenerowały się w niebezpieczny sentymentalizm. Nic takiego się jednak nie dzieje, choć są tu zdania, które w ustach innych poetów i poetek, mniej wybitnych, zabrzmiałyby gorzej: „Nie chodzi o to, że Miłość czyni w śmierci wyłom. / Miłość ją przerasta jak czasem trawa asfalt" („Dźwięk de").

Przede wszystkim jednak Podsiadło w swoich ostatnich wierszach pisze o pomordowanych przez Niemców i Polaków Żydach. Nie wiem, na ile inspirował się Paulem Celanem, ale mam wrażenie, że ich poezję napędza zbliżony mechanizm, pamiętając wszak o oczywistych biograficznych różnicach. Celan twierdził, że jego „Fuga śmierci" to jednocześnie grób i inskrypcja na grobie. Zaryzykuję tezę, że podobnie jest w Podsiadłowym „Słupie ze słów" – panoramie Zagłady dziejącej się jednocześnie w Izraelu, getcie i okupacyjnym Czerniakowie. Poeta pisze o Holokauście z autentycznym przejęciem, trudno mu nie wierzyć. Nie lamentuje, ale i nie pociesza, nie płacze, nie afirmuje. Może to jest jakiś kolejny klucz do mówienia o tym, co niewypowiadalne – debaty na temat sztuki po Zagładzie trwają już przecież siódmą dekadę. „Słowa coś znaczą. Wierzę na słowo" – pisze i dalej przechodzi do losów „chłopaków z ŻOB".

Pisanie o wierszach holokaustowych Podsiadły niebezpiecznie spycha recenzenta w stronę płaskiej parafrazy, a to byłaby antyreklama dla tej poezji. Dlatego na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na figurę ojca w tych wierszach – ojca, który jednocześnie jest tatą. W wywiadzie poety dla radiowej Dwójki usłyszałem kiedyś, jak w poruszający sposób mówił o wychowaniu, gorzko puentując umiejętności pedagogiczne swoich własnych rodziców. Nie wiem, jakim ojcem jest Jacek Podsiadło. Natomiast mogę domyślać się tylko, jak intensywnie swe ojcostwo przeżywa, skoro z własnym potomstwem wypracował taki oto wzruszający rytualik: „Dlatego mamy / ten zwyczaj, że podchodzę do drzwi / i tańczę. I jeśli ona nie śpi, / mówi „wchodź". Jeżeli zaś śpi / Nie mówi nic (...)".