Duch we mnie gwałtownie osłabł. Podczas wojny cieszyłem się opinią najgorszego jeźdźca w brytyjskiej armii. Kiedyś spadłem z konia w czasie generalskiej inspekcji – przypuszczam, że w istocie powinienem był stanąć przed sądem wojennym. Moje wyczyny zwieńczył upadek z wierzchowca, który stał nieruchomo! Teraz więc toczyłem dokoła błędnym wzrokiem. Nie chodzi o to, że boję się wsiąść na konia, nie boję się nawet z niego spaść. Będąc jednak Anglikiem, boję się ośmieszenia – zwłaszcza przed cudzoziemcami, którzy patrząc na mnie, będą osądzać umiejętności jeździeckie moich rodaków.
Ale za gospodarstwem, w którym się schroniłem, pasły się tylko dwa konie. Ponownie się ucieszyłem, postanowiwszy sobie, że oprę się natarczywej gościnności i odmówię pozbawienia właścicieli wierzchowców. Niestety, mój tymczasowy gospodarz wyłonił się zza stodoły, prowadząc konia, którego chciał mi użyczyć na podróż. Zostałem zapędzony w kozi róg i nie potrafiłem wymyślić ani jednej wymówki.
Jedynym pocieszeniem były niewielkie rozmiary konika. Przynajmniej spadnę z niego z wdziękiem, tyle razy przećwiczywszy to z George'em na złych drogach. A moja waga, przekraczająca o co najmniej 33 procent wagę najcięższego Hucuła, powinna zniechęcić zwierzaka do głupich figli. Wspomniałem więc Belgię i sygnał Nelsona, wziąłem rozbieg i skoczyłem, rozpłaszczywszy się jak żaba na końskim grzbiecie.
Rumak odwrócił łeb i spojrzał na mnie wystraszony. Następnie powiódł przerażonym wzrokiem po swoim grzbiecie, dziwnie wygiętym pośrodku. Doszedł do wniosku, że niezbędne jest natychmiastowe działanie, a zatem chytrze jął się kierować ku ogrodzeniu. Jednak moje stopy szybciej zetknęły się z jego żebrami, więc rzuciwszy mi kolejne pełne wyrzutu spojrzenie, zaakceptował sytuację. Ruszyliśmy gęsiego, dama na końcu. Podkasała obszerne spódnice, jej gołe nogi zwisały z końskich boków. Nie mieliśmy siodeł, a chwycić się mogłem jedynie konopnych wodzy.
Domowej roboty
Szczęśliwie pięliśmy się wyboistą ścieżką, ani razu nie pojawiła się szansa na choćby najłagodniejszy trucht. Spokojnym krokiem człapaliśmy wznoszącym się dnem doliny. Za nami zostały uprawne pola, wokół nas rozciągała się sielska i niewinna kraina pasterzy, hojnie usiana jedynie lasami. Gdziekolwiek człowiek spojrzał, tam widział tylko trawę lub drzewa. Rozbawiły mnie ogrodzenia, żerdzie mierzyły 10 lub 15 stóp. Okazało się, że drewno jest tu pospolitym dobrem, nie opłaca się więc przycinać drągów do zwykłej wysokości.
Gdy dobrnęliśmy do gospodarstwa barona Czartoryskiego, zobaczyliśmy, że wygląda ono zupełnie inaczej niż chaty na płaskowyżu. To nie była byle jak sklecona zagroda, lecz przestronny dziedziniec obramowany drewnianymi budynkami. Nawet brama zgłaszała pewne pretensje do artystostwa, gdyż przypominała znane z angielskich cmentarzy furtki z daszkiem. Koło domu był sad ogrodzony długimi, kłującymi żerdziami. Jedyną oznakę działalności rolniczej stanowiło pólko kukurydzy, ale za domem dostrzegłem ogródek warzywny.