Bernard Newman. Hardzi Huculi czyli rowerem przez II RP

Zauważyłem, że nikt nie odjeżdżał samotnie, a gdy zapadła ciemność, odnotowałem dziwną nerwowość. Ci ludzie bali się mroku. Nie bali się wilków ani zbójców, lecz demonów i wiedźm.

Publikacja: 26.03.2021 17:00

Poranek w Karpatach, Ukraina, 2013 r.

Poranek w Karpatach, Ukraina, 2013 r.

Foto: Forum, Sławomir Olzacki

Kim w ogóle są Huculi? Generalnie traktuje się ich jako Rusinów, braci Ukraińców z Galicji i Rusnaków z Czechosłowacji. Huculi są jednak o wiele ciekawszym przypadkiem etnicznym.

Pierwszą wskazówkę stanowiło dla mnie nazwisko mojego gospodarza – polskim obyczajem wypowiedział je głośno, gdy wymieniliśmy pierwszy uścisk dłoni: Czartoryski. W Polsce jest to nazwisko znane i szanowane, przez wiele stuleci członkowie tego rodu piastowali wysokie godności w kraju, byli bogatą arystokracją. Jak to się stało, że to nazwisko nosił skromny huculski rolnik?

Skonfrontowałem swego gospodarza z tą zagadką.

– Czy jest pan spokrewniony z główną gałęzią rodu? – zaindagowałem przypochlebnie.

– O, tak – odpowiedział. – Linia moich przodków odłączyła się od niej już wiele pokoleń temu, ale jesteśmy z tej samej rodziny.

W jego historii błysnął mi intrygujący rodowód Hucułów. Ich początki sięgają sroższych czasów – burzliwej epoki średniowiecznej Polski. Jeżeli wówczas szlachcic obraził króla, do wyboru była banicja lub śmierć. Bądź też szlachcic udawał się na dobrowolne wygnanie, by umknąć przed królewskim gniewem. W Polsce można się było ukryć tylko w jednym miejscu – w górach na południu.

Tak więc zbiegła szlachta znajdowała schronienie w dzikich dolinach Czarnohory, inni uciekali w tatrzańskie ustronia, gdzie do tej pory krążą legendy o rycerzach-zbójnikach. Byli silnymi osobowościami, gdyż w tamtych czasach szlachectwo oznaczało przebojowość, więc zazwyczaj udawało im się przetrwać. Zdobywali żywność na grabieżczych wyprawach w zapewne niewielkich grupach. Górskie doliny oferowały jaskinie, które stanowiły dla nich bezpieczną przystań. Tym sposobem niemal wszystkie potrzeby zdawały się zaspokojone. Mężczyzna jednak potrzebuje kobiety.

Ci banici nie byli tu wyjątkiem. Powszechnie obowiązujące prawo ich nie obchodziło – stali poza nim. Kierowali się prostymi zasadami – jeśli czegoś chcesz, to sobie bierzesz, a jeśli trzeba, to walczysz z właścicielem. Toteż polscy szlachcice napadali na sąsiednie wioski, rabowali chłopskie bydło i chłopskie córki. Wedle tradycyjnego przekazu dziewczynom raczej się podobały te metody jaskiniowców. Ochoczo zakładały gniazda ze swymi dobrze urodzonymi porywaczami, gotowały im jedzenie, słały łóżka i rodziły im dzieci. Huculi zaś zrodzili się z tamtych romansów.

Nie trzeba być etnologiem, by dostrzec absurd klasyfikowania Hucułów jako zwykłych Rusinów. Mają w sobie bardzo szczodrą domieszkę rusińskiej krwi, ponieważ większość uprowadzonych dziewczyn była Rusinkami, chociaż niektórzy szlachetnie urodzeni bandyci wypuszczali się podczas swoich rajdów poza granice dzisiejszej Polski na tereny obecnej Rumunii. No i naturalnie zawartych zostało sporo małżeństw między rdzennymi Rusinami a mieszańcami zrodzonymi w jaskiniach banitów. Niezależnie jednak od tego Huculi mają w sobie coś, czego brak u innych. Widać to w ich chodzie – dostojnym i pełnym godności, w manierach – dwornych i świadczących o pewności siebie. Nie ma w nich cienia przypochlebności właściwej wschodnim Słowianom.

Tak więc wysuszywszy szaty, szykowałem się na gościnę u potomka polskiego szlachetnie urodzonego banity. Pewną trudność stanowił George, ponieważ pan Czartoryski (czy też może powinienem pisać lord Czartoryski?) obwieścił, że nie da się go zabrać na górę. Zarzuciłem zatem plecak na ramię, zostawiłem George'a, gdzie stał, i byłem gotów do wędrówki.

Nic z tych rzeczy, porządny Hucuł nigdy nie wędruje. Rozmiłowany jest w koniach niczym Arab. Pracą pokoleń wyhodował konia odpowiedniego do stojących przed nim zadań – nieduże, sprężyste stworzenie, o pewnym kroku muła. Sir A. Czartoryski oznajmił, że pojedziemy wierzchem.

Duch we mnie gwałtownie osłabł. Podczas wojny cieszyłem się opinią najgorszego jeźdźca w brytyjskiej armii. Kiedyś spadłem z konia w czasie generalskiej inspekcji – przypuszczam, że w istocie powinienem był stanąć przed sądem wojennym. Moje wyczyny zwieńczył upadek z wierzchowca, który stał nieruchomo! Teraz więc toczyłem dokoła błędnym wzrokiem. Nie chodzi o to, że boję się wsiąść na konia, nie boję się nawet z niego spaść. Będąc jednak Anglikiem, boję się ośmieszenia – zwłaszcza przed cudzoziemcami, którzy patrząc na mnie, będą osądzać umiejętności jeździeckie moich rodaków.

Ale za gospodarstwem, w którym się schroniłem, pasły się tylko dwa konie. Ponownie się ucieszyłem, postanowiwszy sobie, że oprę się natarczywej gościnności i odmówię pozbawienia właścicieli wierzchowców. Niestety, mój tymczasowy gospodarz wyłonił się zza stodoły, prowadząc konia, którego chciał mi użyczyć na podróż. Zostałem zapędzony w kozi róg i nie potrafiłem wymyślić ani jednej wymówki.

Jedynym pocieszeniem były niewielkie rozmiary konika. Przynajmniej spadnę z niego z wdziękiem, tyle razy przećwiczywszy to z George'em na złych drogach. A moja waga, przekraczająca o co najmniej 33 procent wagę najcięższego Hucuła, powinna zniechęcić zwierzaka do głupich figli. Wspomniałem więc Belgię i sygnał Nelsona, wziąłem rozbieg i skoczyłem, rozpłaszczywszy się jak żaba na końskim grzbiecie.

Rumak odwrócił łeb i spojrzał na mnie wystraszony. Następnie powiódł przerażonym wzrokiem po swoim grzbiecie, dziwnie wygiętym pośrodku. Doszedł do wniosku, że niezbędne jest natychmiastowe działanie, a zatem chytrze jął się kierować ku ogrodzeniu. Jednak moje stopy szybciej zetknęły się z jego żebrami, więc rzuciwszy mi kolejne pełne wyrzutu spojrzenie, zaakceptował sytuację. Ruszyliśmy gęsiego, dama na końcu. Podkasała obszerne spódnice, jej gołe nogi zwisały z końskich boków. Nie mieliśmy siodeł, a chwycić się mogłem jedynie konopnych wodzy.

Domowej roboty

Szczęśliwie pięliśmy się wyboistą ścieżką, ani razu nie pojawiła się szansa na choćby najłagodniejszy trucht. Spokojnym krokiem człapaliśmy wznoszącym się dnem doliny. Za nami zostały uprawne pola, wokół nas rozciągała się sielska i niewinna kraina pasterzy, hojnie usiana jedynie lasami. Gdziekolwiek człowiek spojrzał, tam widział tylko trawę lub drzewa. Rozbawiły mnie ogrodzenia, żerdzie mierzyły 10 lub 15 stóp. Okazało się, że drewno jest tu pospolitym dobrem, nie opłaca się więc przycinać drągów do zwykłej wysokości.

Gdy dobrnęliśmy do gospodarstwa barona Czartoryskiego, zobaczyliśmy, że wygląda ono zupełnie inaczej niż chaty na płaskowyżu. To nie była byle jak sklecona zagroda, lecz przestronny dziedziniec obramowany drewnianymi budynkami. Nawet brama zgłaszała pewne pretensje do artystostwa, gdyż przypominała znane z angielskich cmentarzy furtki z daszkiem. Koło domu był sad ogrodzony długimi, kłującymi żerdziami. Jedyną oznakę działalności rolniczej stanowiło pólko kukurydzy, ale za domem dostrzegłem ogródek warzywny.

Dom miał cztery pomieszczenia – istny pałac po półtoraizbowych chatach centralnej Polski. Oczywiście, wszystko wykonano z drewna; nie było komina, a dym z pieca uchodził przez otwarte dziury poniżej okapu. Meble były solidne, lecz niewygodne; ślad arystokratycznego pochodzenia można zapewne odnaleźć w dekoracjach na ścianach. Huculi zawsze słynęli ze swego rzemiosła artystycznego. W ich domach widziałem zwłaszcza znakomite przykłady rzeźby w drewnie, powszechnie występują też wyroby z mosiądzu i garncarskie, jednak nie są to sztuki rdzennie związane z Hucułami. Hucułki wszakże tkają bardzo atrakcyjne kilimy, wykorzystywane zazwyczaj jako dekoracje naścienne, oraz malownicze stroje noszone zarówno przez mężczyzn, jak i przez kobiety. Wszystkie te artykuły są domowej roboty, praca na każdym etapie, nawet farbowanie nici, przebiega na miejscu. Mnogość wyprodukowanych olśniewających barw oszałamia, do najulubieńszych zaliczają się czerwień i pomarańcz.

Krzepka huculska dziewczyna

Jest jeszcze jedna oznaka niezależności Hucułów, która wiąże się bodaj z ich hardym rodowodem. Nie widziałem już bud tulących się do siebie, jak gdyby szukały w sobie ochrony. Huculi budują swoje domy, gdzie dyktuje im rozsądek lub fantazja, jakieś pół mili od sąsiada. Tym sposobem miasteczko takie jak Żabie, z populacją około 2000 mieszkańców, zajmuje obszar 600 kilometrów kwadratowych! Nic dziwnego, że Hucuł bierze konia, gdy zapragnie odwiedzić sąsiada.

Dzień spędziłem sielsko. Oglądałem i taksowałem krowy, owce, kozy i gęsi wicehrabiego Czartoryskiego, z namysłem przesuwając badawczą dłonią po ich grzbietach, wyjąwszy drób. Dawno temu, jak wyjaśnił gospodarz, jego przodkowie byli bogaci, mieli ogromne stada – prawdopodobnie gwizdnięte z sąsiednich dolin. Dziś jednak większość dóbr przeszła w zawsze chętne ręce Żydów. Na czym polega ów żydowski sekret – domagał się odpowiedzi Czartoryski – że inni ludzie pracują, a ci zawsze zbierają zyski? Podczas mojego pobytu pojawił się Żyd, by kupić krowę. Targowanie się z nim było poniżej godności mojego gospodarza, więc zabrała się do tego jego żona. Dołączyłem do niej; mój ojciec wiedział co nieco na temat handlarzy bydła i przypomniałem sobie sporo jego uwag. Żyd był niezmiernie zaskoczony, gdy zaprezentowałem kilka najlepszych chwytów z targów bydła w hrabstwie Leicester.

Nawiasem mówiąc – większą część pracy Hucułów wykonują kobiety. Najwyraźniej kolejny przeżytek świadczący o arystokratycznym pochodzeniu!

Po południu objechaliśmy bezpośrednich sąsiadów hrabiego Czartoryskiego, zapraszając ich na wieczorne tańce. Huculi tańczą przy byle okazji. Co sobota, w niejedną niedzielę i we wszystkie święta we wsi odbywa się zabawa; świąt jest niezliczona ilość, ponieważ Kościół unicki zaadoptował świętych zarówno z rzymsko-, jak i z greckokatolickiego wyznania. Dodatkowo zaś wesela i chrzciny stwarzają znakomity pretekst do biesiadowania i tańczenia.

Nasza potańcówka była zaimprowizowana naprędce i nieoficjalna; scenę stanowiła stodoła, w połowie opróżniona na tę okoliczność. Za orkiestrę mieliśmy skrzypce i przypominającą flet fujarkę. Muzyka była tradycyjna – żywa, lecz raczej monotonna. Większość tancerzy tańczyła boso na klepisku, z tej okazji włożyli niedzielne ubranie, a w wieczornym świetle widok był fantastyczny – gąszcz jaskrawych spódnic wirujących wokół bujnych bioder i kolorowo haftowane kamizelki, dumnie zdobiące męskie piersi. Włączyłem się do tańców, które były wystarczająco nieskomplikowane; jestem tanecznym tępakiem, moja rola sprowadzała się zasadniczo do bycia wleczonym tu i tam przez krzepką huculską dziewoję.

Na południe od Alp

Wszyscy nasi goście przybyli konno – w sadzie uwiązany był istny szwadron koników. Zauważyłem, że nikt nie odjeżdżał samotnie, a gdy zapadła ciemność, odnotowałem dziwną nerwowość. Ci ludzie bali się mroku. Nie bali się wilków ani zbójców, lecz lękali się demonów i wiedźm. Odprowadziłem do domu pewną grupę, która mnie zainteresowała, a sława Anglii niezwykle urosła w tej dolinie, gdyż Anglik nie bał się sam wracać po ciemku. Gospodarz z rodziną powitali mnie z nowym respektem i szacunkiem. Jeśli o mnie chodzi, to pławiłem się w szczęściu – po raz pierwszy w życiu jechałem na koniu i z niego nie spadłem. Prawda, że konik był malutki jak okruszek. Kiedy już będę sławny, jeśli w ogóle ta chwila nastanie, w tej zapadłej huculskiej dolinie powinien stanąć pomnik upamiętniający to niebywałe wydarzenie.

Życzyłem zatem dobrej nocy księciu Czartoryskiemu i jego rodzinie wedle wszelkich zasad etykiety, a otrzymawszy w zamian dostojne skinięcia głową, gotów byłem ręczyć za ich szlachetne pochodzenie.

Znowu lało, gdy następnego ranka dotarłem do doliny i odzyskałem George'a w Krzyworówni. Nędzna droga tonęła w gęstym błocie, a mnie czekał stromy podjazd. Gorsze chwile miały dopiero nadejść. W dowolnych okolicznościach wystarczająco irytuje konieczność pchania obładowanego roweru parę mil pod górę, zawsze jednak krzepi myśl o późniejszym cudownym zjeździe. Ale kiedy dotarłem na przełęcz, okazało się, że droga jest tak przerażająco fatalna, że trudno nią w ogóle jechać, nie mówiąc już o swobodnym zjeździe. Jeżeli więc pchanie roweru pod górę irytuje, to przymus pchania go w dół niemal dobija.

To była prawdziwa ulewa, jak w Zakopanem. Zziębnięty i zmarnowany, z trudem dostrzegałem wspaniałości krajobrazu. Z pamięci mogę wywołać tylko mglistą wizję tonących w chmurach gór pokrytych zielenią, rozległe doliny, łagodnie podchodzące zboczami ku szczytom, a między sfalowaniami tych zboczy niewielkie jary, przez które pędziły zakosami górskie potoki. Na zjeździe do Jaworowa trafiały się prawdziwie majestatyczne odcinki i brakowało tylko słońca, by wydobyć całą ich urodę.

Kosów, godzinę później, leży na skraju Huculszczyzny, lecz uważa się za jej stolicę. Miasto niczym się nie wyróżnia, w zasadzie jest to jedna długa ulica i kilka zaułków, gdzie tłoczą się zrujnowane chałupy. Typowa świątynia, z rzędem dzwonów na dworze, niemal na głównej ulicy. W sklepikach panowała ożywiona atmosfera – były to pierwsze sklepy, jakie widziałem od trzech dni, nie trzeba dodawać, że należały niemal bez wyjątku do Żydów. W niektórych z tych maciupeńkich sklepików sprzedawano naprawdę przedziwne towary, jednak zdolność przewidywania stanowi tutaj sprawę najwyższej wagi, jako że z Kosowa do najbliższej stacji kolejowej jest 20 mil, a ponad 100 do najbliższego handlowego miasta.

W Kosowie mieszkają Huculi, Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Rumuni i Ormianie. Ci ostatni są garncarzami i uprawiają swoje rzemiosło metodami, które nie zmieniły się od czasów biblijnych. Ich niewyszukanym wyrobom nie można odmówić artyzmu. Zabrałbym kilka egzemplarzy, lecz George zagroził, że roztrzaska je na kawałeczki. Oświadczył, iż przyjechał do Polski, by wozić mnie, a nie jakieś skorupy. Dodał, że jeśli potrzebuję dzbanków i garnków, mogę je kupić u Woolwortha, kiedy wrócę do domu. Droga znów była ponoć drugiej klasy, a z wyjątkiem błota i deszczu innych wrogów nie miałem. Za Pistyniem zrobiłem sobie piknik i zjadłem znakomite kanapki. U mnie kanapka jest kanapką, żadnych matactw z dwoma kawałkami chleba i cieniutkim plasterkiem szynki. Jeśli kosztuje ona 10 pensów za funt, kto by się bawił w plasterki? Dwie moje kanapki i nikt nie powie, że jest głodny.

W pamięci utkwił mi drobny szczegół związany z tym lunchem. Poszedłem do najbliższej chaty, by poprosić o wodę – mężczyzna nabrał ją prosto ze studni – była zimna, ale nie najczystsza. Jednakże skoro oni mogli ją pić, to ja też. Wysoka kobieta podała mi kubek; była zwalista i nieforemna, ale godnością równała się księżnej. Z trudem się rozumieliśmy, lecz podziękowania są szczęśliwie uniwersalne. Gdy odchodziłem, mężczyzna uchylił kapelusza, a kobieta mi się ukłoniła.

W jej ukłonie było coś dziwnego. Miał w sobie wdzięk i naturalność, mimo że była tak niezgrabna. Ukraińscy chłopi, choć bardzo sympatyczni, nie dysponują wrodzoną gracją. Ten ukłon coś mi przypominał, był tak doskonały. Bez końca zachodziłem w głowę, aż wreszcie zawróciłem, tak mnie to zaintrygowało. Tkwiła w tym jakaś tajemnica.

– Jesteś Polakiem? – zapytałem po polsku.

– Nie – odparł mężczyzna. – Jesteśmy Włochami. Byłem jeńcem austriackim i osiedliśmy tutaj po wojnie. We wsi jest nas z pół tuzina.

Wiedziałem, że ten ukłon narodził się na południe od Alp! 

Bernard Newman był brytyjskim pisarzem i podróżnikiem, w czasie pierwszej wojny światowej żołnierzem i szpiegiem. W okresie międzywojennym odwiedził ponad 60 krajów, które przemierzał zwykle na rowerze. Z tych podróży pisał znakomite, pełne brytyjskiego humoru reportaże. Uważany też za autorytet z zakresu szpiegostwa

Fragment książki Bernarda Newmana „Rowerem przez II RP. Niezwykła podróż po kraju, którego już nie ma", która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Znak, Kraków 2021

Kim w ogóle są Huculi? Generalnie traktuje się ich jako Rusinów, braci Ukraińców z Galicji i Rusnaków z Czechosłowacji. Huculi są jednak o wiele ciekawszym przypadkiem etnicznym.

Pierwszą wskazówkę stanowiło dla mnie nazwisko mojego gospodarza – polskim obyczajem wypowiedział je głośno, gdy wymieniliśmy pierwszy uścisk dłoni: Czartoryski. W Polsce jest to nazwisko znane i szanowane, przez wiele stuleci członkowie tego rodu piastowali wysokie godności w kraju, byli bogatą arystokracją. Jak to się stało, że to nazwisko nosił skromny huculski rolnik?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS