Obóz w Łodzi. Gehenna ulicy Przemysłowej

Sąsiadka powiedziała dziesięcioletniej Uli, że pod jej dom już trzy razy podjeżdżał czarny samochód gestapo, więc dziewczynka się ukrywała. A teraz przyjechał po raz czwarty. Siedział w nim już starszy brat, którego zgarnęli od bauera.

Publikacja: 03.12.2021 16:00

Apel więźniarek w obozie dla dzieci w Łodzi przy ulicy Przemysłowej. Z tyłu funkcjonariuszka obozowa

Apel więźniarek w obozie dla dzieci w Łodzi przy ulicy Przemysłowej. Z tyłu funkcjonariuszka obozowa Eugenia Pohl

Foto: Archiwum IPN Oddział w łodzi

Uli i Gienia Grendów nie miał kto obronić – zresztą jak obronić „dzieci terrorysty", które zesłano do obozu na pewną śmierć? Umierać miały wolno – z głodu, zimna, wycieńczającej pracy i zaszczucia. Tak jak kilka tysięcy podobnych im nieletnich uwięzionych w obozie na Przemysłowej w Łodzi.

Myszy w obozie nie było

Wzorowany na niemieckim obozie dla nieletnich w Morigen w Dolnej Saksonii obóz dla polskich dzieci w Łodzi powstał 1 grudnia 1942 r. Pierwszych więźniów przywieziono dziesięć dni później. Do 18 stycznia 1945 r. przewinęło się przezeń kilka tysięcy dzieci w wieku od 2 do 16 lat; śmierć poniosło 200 z nich – przynajmniej tyle jest udokumentowanych. Ocalało ponad 800, do dziś żyje garstka.

Utworzono go na 5-hektarowej działce przylegającej do łódzkiego getta, co gwarantowało, że mało kto się o nim dowie. Choć nazywany był obozem poprawczym, w rzeczywistości był obozem koncentracyjnym. Do obozów koncentracyjnych w Auschwitz czy na Majdanku także wywożono dzieci, obóz na Przemysłowej wyróżniał się jednak tym, że były tam osamotnione. Jedynymi dorosłymi, z jakimi miały tam do czynienia, byli ich oprawcy.

Na Przemysłową trafić można było za przynależność do ruchu oporu, za konspirowanie rodziców, za „włóczęgostwo" czy kradzieże. W rzeczywistości trafiało się za polskość. – Niemcy siali propagandę, że opiekują się tam bezdomnymi sierotami – mówi Urszula Grenda-Susz. – A półsierotę sami ze mnie zrobili. Do dziś nie mogę się pogodzić z tym, że ojciec nie ma grobu. W 1941 r. wywieźli go do Dachau, a potem z Mauthausen przyszła wiadomość, że nie żyje. Dwóch starszych braci w 1942 r. zamknęli w Forcie VII w Poznaniu, a starszą siostrę wywieźli do Rzeszy na roboty, a stamtąd do Auschwitz, gdzie po trzech miesiącach zmarła – wieścią o tym uraczyli nas w Wigilię Bożego Narodzenia. Mamę wciąż nachodziło gestapo, to nas porozdzielała – 14-letniego Jurka i sześcioletnią Domicelę wysłała do dalszej rodziny, a mnie i 16-letniego Gienka zostawiła przy sobie. Gdy w 1943 r. zabrali ją do Auschwitz, zostaliśmy sami.

Czytaj więcej

Wysiedli w Auschwitz, myśleli, że na krótko

Rodzina Grendów mieszkała w Mosinie pod Poznaniem. Konspiracja trzymała się tam mocno, więc każdy był podejrzany. – Ojciec walczył w I wojnie światowej, to może automatycznie go wzięli za powstańca wielkopolskiego? Nie wiemy, żeby działał w podziemiu, mimo to w dokumentach obozowych figurowaliśmy jako „dzieci terrorysty" – wspomina pani Urszula. – Polityczną chcieli ze mnie zrobić. Owszem, od jednego z Hitlerjugend oberwałam raz, bo mijając go w drodze do szkoły, nie „pozdrowiłam" go słowami „Heil Hitler!". Umiałam, w ogóle po niemiecku sporo umiałam, ale przecież nie wszystko godzi się mówić. Zgarnęli mnie we wrześniu 1943 r. tak, jak stałam – w fartuszku podszytym wiatrem. Mnie i Gienia. Dwa tygodnie później nasz los podzielili Jurek i Domicela. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że spotkamy się dopiero po latach: Gienka z obozu wywiozą na roboty do Gross-Rosen, a Domicelę – do obozu dziecięcego w Potulicach.

Najpierw Ulę i Gienia wsadzili w pociąg, w którym już kłębiło się od dzieci. Gdzie jechali, nie wiedzieli. Potem przesadzili ich do krytych ciężarówek i nocą wysadzili pod jakąś bramą. Oddzielili chłopców od dziewcząt, a później wszystkich po kolei spisali, pobrali odciski palców, ogolili głowy, zrobili zdjęcia, po czym odebrali rzeczy osobiste i posłali: chłopców do baraków, dziewczynki do murowanego budynku. Baraki i budynek były przegrodzone. Maluchy lokowano w osobnym obiekcie za siatką – tam później trafi Domicela. Całość otoczona była wysokim płotem.

– Kiedy weszłam do sali, zobaczyłam długie rzędy piętrowych łóżek, czy raczej prycz – mówi Urszula Grenda-Susz. – Z tych przegródek wystawały ogolone, zabiedzone główki. Pomyślałam, że trafiłam do piekła. Sala wydawała mi się wielka, w rzeczywistości było to mieszkanie, z którego wyburzono ściany. Przez dwa tygodnie nic nie jadłam, tylko piłam kawę z żołędzi i płakałam. Starsze dziewczynki przytulały takie, jak ja.

Rankiem nowo przybyłym wręczono drelichowe mundurki, drewniaki, które dzieci nazywały „klumpami", koce oraz poobijane miski, garnuszki i aluminiowe łyżki. Na śniadanie dostawali suchą pajdę chleba twardego jak glina i kubek „kawy"; na obiad – zupę z odpadków brukwi, kapusty, buraków, szpinaku czy jarmużu; na kolację znowu kubek „kawy". Na dnie miski z zupą leżał piasek, bo warzywa w skórce przed ugotowaniem były ledwo opłukane, a czasem przed zjedzeniem trzeba było wyciągnąć z niej robaki. Myszy w obozie nie było – dzieci je pozjadały.

Na chwałę Rzeszy

Przez cały obóz Urszula Grenda-Susz nie widziała mydła. – Do ubikacji chodziło się daleko, do dziś się zastanawiam, czym się podcieraliśmy – mówi. – Załatwiałyśmy się też do wiader na korytarzu, które trzeba było potem wynosić. Ciężkie były, a za uronienie bili.

Jedną z obozowych „pamiątek" jest odmrożenie na kciuku, którego pani Urszula dostała podczas obierania ziemniaków dla wachmanów w czasie mrozu. – Potem wyplatałam kwiaty i koszyki z celofanu w blumensztubie – wspomina. – A później młoteczkiem prostowałam igły dziewiarskie. Za mała byłam na tak precyzyjne zajęcie i zbyt dużo krzywych igieł wrzucałam do pojemnika z prostymi. Wyrzucili mnie za to, ale pracować i tak należało na okrągło: przy porządkowaniu terenu obozu, remontowaniu obozowych budynków; pracowało się też w zakładzie krawieckim, rymarskim, stolarskim, szewskim. Pracowało się „na chwałę Rzeszy": dla wojska wyrabiało się kosze wiklinowe na amunicję, buty ochronne ze słomy, chlebaki. A latem wysyłali nas do Dzierżążnej pod Łodzią, gdzie była filia obozu. Jedzenia było więcej niż na Przemysłowej – fasolka, marchew, ale nam nie wolno było ich jeść, inaczej bili. Pracowało się tam w polu, prało mundurki i suszyło na trawie. Starsze dziewczynki chodziły przy krowach. Ani w Łodzi, ani w Dzierżążnej nie było dni wolnych. Jak dostałam pęcherzy, które podeszły wodą, nie zwalniało mnie to z pracy. Na świerzb chorowali wszyscy – rany smarowało się czarną, śmierdzącą maścią. Jak się miało jaglicę, oczy były czerwone i nie dało się patrzeć w jasność.

Któregoś dnia do Urszuli przybiegła koleżanka i powiedziała, że Jurek nie żyje, że August – jeden z „wychowawców" – zakatował go na śmierć i Jurek leży teraz z flakami na wierzchu. – Trafił do szpitala i przeżył, ale ranę na brzuchu miał do końca życia, bo zakażenia obozowe nie chciały się goić. Chłopcy kryli się przed Augustem w przeciwpożarowych beczkach, z których wcześniej wylewali wodę. Wśród dziewczynek postrach siała Eugenia Pohl i Sydonia Bayer: biły po twarzy, kazały skakać „żabki" z uniesionymi rękami, zamykały w karcerze z wodą, w całkowitej ciemności. Po wyjściu z niego dzieci miały na mundurkach malowane farbą olejną czerwone pasy.

– Raz na apelu dostałam 20 batów, bo umywszy miskę wodą z beczki, wylałam resztki na śnieg – mówi Urszula Grenda-Susz. – Kładło się na stołku, wypinało i liczyło po niemiecku razy wymierzane pejczem. Zasłużyć na baty było łatwo, a często też szturchali, popychali, uderzali za nic.

W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r. ogłoszono alarm. Niemiecki żołnierz wskazał na ogień od strony obozu w Radogoszczy i zagroził, że za nieposłuszeństwo dzieci w Łodzi spotka to samo. W końcu, gdy Rosjanie zaczęli się zbliżać, Niemcy sami pouciekali. – Przyszedł do mnie Jurek i kazał się ubrać w wygrzebany gdzieś na strychu sweter i buty nie do pary – mówi Urszula Grenda-Susz. – Poszliśmy do miasta, ale ludzie bali się nas przenocować: ogolone głowy, wychudzenie i strupy zdradzały, skąd przychodzimy. Brat wrócił więc do obozu po jedzenie, a potem ruszyliśmy w stronę Radogoszczy. Nie wszystkimi „wyzwolonymi" dziećmi zdołały zająć się łódzkie rodziny i społecznicy. Tym bardziej że większość dzieci pochodziła ze Śląska, Wielkopolski, Pomorza czy Mazowsza i chciały one wrócić do siebie, odszukać bliskich.

Ciała spalonych żywcem w Radogoszczy ludzi wisiały na kratach. – W końcu postanowiliśmy iść do domu, do Mosiny pod Poznaniem – mówi pani Urszula. – Zatrzymywaliśmy się czasem na posterunkach milicji, ogrzaliśmy się i szliśmy dalej, bo nie chcieli nas trzymać. Czasem ktoś dożywił, dał ubranie, czasem podwiózł kawałek. Po drodze leżało mnóstwo trupów bez butów i pasów – zabierali je radzieccy żołnierze, bo sami chodzili w gumiakach. Każdego mijanego trupa niemieckiego żołnierza kopałam w tyłek. Potem się z tego spowiadałam – ksiądz zrozumiał, bo sam przeszedł przez Auschwitz.

Czytaj więcej

Pierwsze ludobójstwo na narodzie polskim

Długi powrót do domu

Na ostatnim odcinku wzięło ich na ciężarówkę radzieckie wojsko. Dowieźli ich do Swarzędza, bo Poznań nie był jeszcze oswobodzony. Tam przeczekali do lutego, w końcu ruszyli dalej. Wartę przeszli, bo ściął ją mróz. Trzydzieści kilometrów marszu wycieńczyło Ulę, mimo to gdy znajomi ojca, u których się zatrzymali, namawiali ją do pozostania, wolała iść z bratem. – Po obozie zrobiłam się nieufna, zdziczałam – tłumaczy. – Dopóki mama nie wróciła, tułaliśmy się, bo nieletnim nie przysługiwało mieszkanie. Przygarnęła nas ciocia, ale gdy zgłosiła się po zapomogę dla nas, zamiast ją dać, chcieli nas zabrać do domu dziecka. Więc się ukrywaliśmy. Jurek ściągnął z Potulic Domicelę, z którą zamieszkałyśmy u jakiejś bezdzietnej kobiety, a sam zaciągnął się do poznańskiego pułku. Kiedy mama wróciła, zostaliśmy w Poznaniu, z Mosiną wiązało się zbyt wiele bolesnych wspomnień. Z mamą do domu wrócił Gienek. Okazało się, że razem siedzieli w Bergen-Belsen, ale obozy tak ich zmieniły, że rozpoznali się dopiero po nazwiskach, które wyczytywano w czasie rozdzielania angielskich paczek.

Gehenna dzieci z obozu przy ul. Przemysłowej nie skończyła się wraz z końcem wojny. O ile na jednej z oprawczyń – Sydonii Bayer – wykonano wyrok śmierci w 1945 r., o tyle druga – Eugenia Pohl – wiodła normalne życie. Dopiero w latach 70. ruszył jej proces. Zanim w 1976 r. skazano ją na 25 lat więzienia, utratę praw publicznych na 10 lat i przepadek mienia, Urszula Grenda-Susz i inni więźniowie łódzkiego obozu kilka lat jeździli na rozprawy. – Wpierano nam, że nic nie pamiętamy, wysyłali na badania u psychologa, i znów przepytywali, po czym kwitowali, że zmyślamy – wspomina pani Urszula. – W końcu doprowadzono do konfrontacji. Spośród dziesięciu podobnych do siebie i jednakowo ubranych kobiet każde z nas od razu rozpoznało Pohlową. Wygarnęłam jej wtedy, że moja 18-letnia siostra, choć pracowała u Niemca, to się nie zniemczyła, tak samo tata, a ona wysługiwała się Niemcom, gnębiąc polskie dzieci.

– Niemcy zabrali mi tatę i rodzeństwo, dzieciństwo i zdrowie, a na koniec jeszcze rodzinne pamiątki – kontynuuje Urszula Grenda-Susz. – Kiedy Helmut Kohl obiecał zadośćuczynić Polakom i niemieccy adwokaci mieli starać się dla nas o odszkodowania, zażądali oryginalnych dokumentów. W dobrej wierze oddałam papiery mamy z Bergen-Belsen, gdzie było jej nazwisko rodowe; papiery taty z Mauthausen z datą i godziną śmierci, przepustkę mamy oraz numer obozowy i akt zgonu mojej siostry Irenki. Nie oddali, wszystko przepadło.

Na początku września Urszula Grenda-Susz wzięła udział w spotkaniu jedenaściorga ocalałych z obozu na Przemysłowej, zorganizowanym przez Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu. Decyzję o jego powstaniu ogłoszono 31 maja, a sprawę zainicjował rzecznik praw dziecka. Muzeum nie ma jeszcze swojej siedziby, o którą zabiega u władz Łodzi. Na upamiętnienie losów swoich i tych, którzy nie przeżyli obozu, dzieci z Przemysłowej czekają 75 lat – podpisały do prezydent miasta apel w tej sprawie. Miasto szuka działki. – Oby zdążyło, bo my nie młodniejemy – podsumowuje Urszula Grenda-Susz.

Czytaj więcej

Zesłani przez Sowietów, połączeni w wolnej Polsce

Uli i Gienia Grendów nie miał kto obronić – zresztą jak obronić „dzieci terrorysty", które zesłano do obozu na pewną śmierć? Umierać miały wolno – z głodu, zimna, wycieńczającej pracy i zaszczucia. Tak jak kilka tysięcy podobnych im nieletnich uwięzionych w obozie na Przemysłowej w Łodzi.

Myszy w obozie nie było

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem