Wysiedli w Auschwitz, myśleli, że na krótko

W pierwszym roku funkcjonowania utworzonego dla Polaków KL Auschwitz zmarł co trzeci więzień. „Kwarantanna" jak w pigułce skupiała sedno obozu koncentracyjnego: brutalność i odczłowieczenie.

Publikacja: 25.06.2021 18:00

Więźniowie wsiadają do pociągu wiozącego ich do Auschwitz

Więźniowie wsiadają do pociągu wiozącego ich do Auschwitz

Foto: Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu

Hände hoch!" – usłyszał Kazimierz Albin. Kątem oka dostrzegł uciekającego kolegę. Zostało więc ich czterech wobec pięciu esesmanów. Wybić im pistolety i skoczyć w tłum? Nierealne. Maszerują popychani lufami, z rękami do góry. Styczniowy mróz 1940 r. szczypie w palce, Kazimierz sięga do kieszeni po rękawiczki i nagle zwala się na ziemię. Uderzenie kolbą karabinu go obezwładniło, ale kopnięcie w żebra – przywróciło równowagę.




Marynarze i furiaci

Z domu, z kościoła, z bursy, z ulicy, z kawiarni – Niemcy zgarniali młodych mężczyzn, nawet chłopców, podejrzewanych o konspirację, skąd się dało. Z niemiecką metodycznością – alfabetycznie – na podstawie list dostarczanych przez folksdojczów i denuncjatorów. Nie mówili, dokąd wiozą. Okazało się, że do więzienia w Tarnowie. Dla niektórych było już kolejnym, dla większości – wychowanych w zasadach praworządności – nieporozumieniem.

Dwie trzecie z nich nie skończyło 30 lat, najstarszych – 50-latków – była garstka. Najwięcej młodych chłopaków – 16+. Trochę pokonspirowali, albo i nie, starsi próbowali zbiec do Francji, bo tam formowała się polska armia, i wpadli. W celach grali teraz w szachy z chleba, rozmawiali, śpiewali, walczyli z wszami i świerzbem, tęsknili – za rodziną, spacerem, kąpielą. Wiele tygodni bezczynności i beznadziei.

Nagle informacja, że szykuje się wyjazd – większość sądziła, że do domu. 13 czerwca od rana w więzieniu ruch: oddawanie depozytów, formowanie kolumny 753 więźniów, przemarsz do łaźni. Ucieczka oznaczała wyrok na najbliższych, zresztą przecież zaraz wypuszczą na wolność. Ponad 20 mężczyzn Niemcy zwolnili w ciągu paru godzin – musieli widać jeszcze odsiedzieć swoje w Tarnowie. Pozostałych 728 mężczyzn noc spędziło w mykwie, a rankiem 14 czerwca zostało poprowadzonych na dworzec. Po obu stronach kolumny szli żandarmi, strzelający od czasu do czasu w okna, w których pojawiła się ciekawska twarz. To plus kopniaki i popychanie maszerujących nie wróżyły nic dobrego.

Umieszczono ich w 16 wagonach klasy C. Wówczas jeszcze do obozu kierowano wagonami osobowymi, potem dopiero Niemcy stwierdzili, że opłacalniej jest towarowymi. Ale więźniowie nie wiedzieli o żadnym obozie – podejrzewali, że jeśli nie do domu, to jadą na roboty do Niemiec, taka siła chłopa nie mogła się przecież bezczynnie marnować. Dworzec w Krakowie cały w swastykach, a z megafonów grzmi wieść o kapitulacji Paryża. Niemcy szaleją z radości, Polacy przygnębieni. Padła Francja – cel ich ucieczki i nadzieja.

O 15.10 zobaczyli tabliczkę Auschwitz. Nic im ta nazwa nie mówiła. Ten, co znał niemiecki, objaśnił, że chodzi o Oświęcim. Nadal im się to z niczym nie kojarzyło. Z niemieckich ust padło hasło „KL Auschwitz", ale nadal nie bardzo rozumieli.

Wkrótce pociąg zatrzymał się przy magazynach przedwojennego Polskiego Monopolu Tytoniowego. Drzwi się otworzyły, a za nimi ukazały się karabiny maszynowe i esesmani, a także dziwnie ubrani mężczyźni: w pasiaste kapoty i berety. Zbuntowani marynarze niemieccy? A może rekonwalescenci w szpitalnych piżamach? Może oni też tu na podreperowanie zdrowia? Chyba że to wariatkowo...

„Verfluchte Polaken. Banditen. Schweinhunde. Alle raus!" – „Przeklęci Polacy. Bandyci. Świńskie psy. Wszyscy wyłazić!" – wrzeszczą esesmani. Bieganina, tupot. Pejcze świszczą w powietrzu, kolby karabinów dzielą razy, wilczury warczą. Kolumna zdezorientowanych 728 mężczyzn jest pędzona przez bramę w kierunku placu gęsto opasanego drutem kolczastym. Tam „marynarze" wykonują „w tył zwrot" na komendę oficera i ruszają w kierunku więźniów. Ogorzałe twarze, zaciśnięte usta. To nie mogą być rekonwalescenci. Wyciągają kije i okładają słaniających się ze zmęczenia więźniów. Ci w większości zaskoczeni, nie zdążyli zrobić uniku, a tamci bili, gdzie popadło. „Czy to tak ma wyglądać kwarantanna przyszłych robotników rolnych?" – zastanawia się Kazimierz Tokarz (później nr obozowy 282), wciąż mając nadzieję, że to etap przejściowy przed robotami w Rzeszy.

Z głową w beczce

Na plac wychodzi SS-Hauptsturmführer Karl Fritzsch, jak się potem okaże – kierownik obozu. Wrzeszczy coś o wrogach III Rzeszy, niegodnych dalszego życia, a zawdzięczających je łaskawości Führera. I jeszcze, że to nie sanatorium, tylko obóz pracy, a wszelkie przejawy buntu lub niesubordynacji będą bezwzględnie tłumione. Za opór władzy, usiłowanie ucieczki – kara śmierci. Zdrowi i młodzi mają prawo żyć tu nie dłużej niż trzy miesiące, księża – miesiąc, Żydzi – dwa tygodnie... „Wyjście stąd prowadzi tylko przez komin krematorium". Jak wcześniej nazwa „Auschwitz", tak teraz „krematorium" niewiele im mówiła.

Wniesiono stoły, zaczęła się rejestracja. Ci, co umieli po niemiecku, zostali pisarzami. „Ryniak Stanisław!" – zaczęło się wywoływanie więźniów. Wywołany otrzymał kartonik z numerem 31. Odtąd zastępował mu nazwisko. I kolejni: 32, 33, 34, aż do 758. Nawet dowcipkowali na temat tych numerków. Potem dopiero okazało się, że trzeba je nie tylko zapamiętać, ale i umieć wyrecytować po niemiecku, a także na nie reagować. Człowiek był już tylko numerem. Więźniami od 1 do 30 byli niemieccy kryminaliści, zwiezieni tu z obozu Sachsenhausen do pilnowania krnąbrnych Polaków. Burza zagoniła wszystkich do piwnic budynku. Tam ogolono im głowy i pozostałe części ciała oraz zapędzono do łaźni. Dostali menażki, kubki i łyżki oraz sztywne ręczniki. Wszystkie komendy nawet znającym niemiecki przypominały bardziej ryk dzikich zwierząt niż dające się rozpoznać słowa.

Pierwszą noc więźniowie spędzili w kilku salach na parterze i piętrze budynku. Zalegli na cienkiej warstwie słomy na podłodze w zaduchu, bo nie wolno było otwierać okien. Przy każdej próbie ich uchylenia strażnicy strzelali w nie z wieżyczki.

O śnie nie było mowy. „Kapo urządzili nam tzw. sport, bili nas przy tym nahajami po plecach, a my, aby uniknąć uderzeń, biegaliśmy po sali" – wspomina Stanisław Ryniak (nr 31). „W powietrzu unosił się kurz i kawałki słomy. Chociaż ta gimnastyka trwała tylko kilkanaście minut, byliśmy zasapani, jakbyśmy przebiegli co najmniej 100 km, dusiliśmy się od unoszącego się w powietrzu kurzu. Nasi nadzorcy śmiali się, wyraźnie zadowoleni z rezultatów urządzonych z nami ćwiczeń".

Załatwiali się do beczek na korytarzach, których zawartość wkrótce zaczęła wypływać, za co więźniów spotykały kary. Rano Zygmunt Smużewski (nr 670), który był najbliżej drzwi, został wyznaczony przez blokowego do uprzątnięcia „kibli" i podłogi. Ze zdziwienia wytrzeszczył oczy, ale więzień nr 30 „wyjaśnił mu po fachowemu, że w obozie tylko się spełnia rozkaz, a nie dziwi lub pyta". Co powiedziawszy, przypieczętował ciosem w głowę, od którego Zygmunt wylądował w beczce, rozbryzgując jej zawartość. Wkrótce wyczyszczone słomą podłoga i beczka lśniły.

Ser z robakiem

Rano 15 czerwca – badania lekarskie, głównie pod kątem chorób wenerycznych. Rozpoczęły one okres dwutygodniowej tzw. kwarantanny. Potem – przydzielanie zawodów. Zdzisław Michalak (nr 180) był uczniem i umiał tylko rysować, esesman kazał się więc portretować. Kazimierz Brzeski zgłosił się jako „stubendienst". Nie znał niemieckiego, musiał się więc domyślić, że odpowiada za porządek na bloku. Lepsze to niż nic, bo niezatrudnieni mieli gimnastykę od rana do wieczora, pracujący – nieco mniej.

Padnij-powstań, rolowanie po żwirze, skakanie żabką, niedźwiedzi chód (z rękami obejmującymi kostki nóg), biegi, dwugodzinny przysiad. A w przerwach – nauka niemieckich piosenek. Za złą wymowę – baty i ćwiczenie do skutku. Z nieba lał się 30-stopniowy żar. Ćwiczyli też nakładanie i zdejmowanie czapek – na sucho, bo czapek jeszcze nie mieli; meldowanie i reagowanie na rozkazy: „Mützen ab! Mützen auf! Nummer 432 meldet sich gehorsam!" – „Czapki z głów! Czapki na głowę! Numer 432 melduje się posłusznie". Po dwóch dniach z soczystej trawy na placyku, gdzie „gimnastykowali się" kilkanaście godzin na dobę, nie zostało nawet źdźbło.

Upokorzeń nie szczędzono zwłaszcza osobom starszym, ale największe szyderstwa spotykały księży i kilkunastu tarnowskich Żydów. Kazano im wchodzić na drzewo i udawać psa lub odprawiać modły na beczce. Niemcy szczuli ich przy tym psami. „O oporze nikt nie myślał, mając do wyboru śmierć albo życie. Każdy wybierał to drugie" – wspominał Tadeusz Pietrzykowski (nr 77).

Mietek Nuckowski (nr 286) od tych ćwiczeń dostał pomieszania zmysłów. Z piwnicy, do której Niemcy go zapędzili, dochodziło wycie. Po kilku dobach „kuracji" więzień doszedł do siebie, ale odtąd tylko patrzył w dal. W końcu poszedł na druty, gdzie dosięgła go kula esesmana. „Był pierwszą ofiarą obozu oświęcimskiego" – mówił Tadeusz Kosmider (nr 624).

Od ćwiczeń mogły uchronić wszy. Wiesiek Kielar (nr 290) nałapał ich do pudełka od zapałek i pokazał Niemcom. Jego, Romana Trojanowskiego (nr 44) i paru innych, którzy przyznali się do insektów, esesmani zamknęli na tydzień na strychu. Panicznie bali się wszy, które szparami i tak się rozpierzchały, ale dały więźniom wytchnienie.

Ci, którzy skierowani zostali do sensownej pracy, mieli szczęście. Trafili do izby chorych, gdzie opiekowali się wyczerpanymi i pobitymi kolegami, do wydziału politycznego, gdzie wypełniali dane osobowe, a także do biura budowlanego SS. Prawdziwi szczęśliwcy trafiali do warsztatów rzemieślniczych. W obozowej kuźni powstała brama z napisem „Arbeit macht frei", którą przy wejściu do obozu umieszczono w połowie lipca 1940 r. Komando instalatorów zakładało sieć wodociągowo-kanalizacyjną. Pechowcy kopali rowy, a następnie je zasypywali, inni przenosili deski z miejsca na miejsce. Wspólnym mianownikiem prac potrzebnych i bezsensownych było zamęczenie więźniów.

Niektórzy, byle uniknąć „sportu", sami organizowali sobie pracę – Zygmunt Smużewski (nr 670) przekonał esesmanów, że jest specjalistą w cichym zamykaniu i otwieraniu drzwi, został więc odźwiernym, a Alfred Wilk (nr 170) i Zygmunt Benikas (nr 145) zgłosili się do porządkowania terenu i kijem wyrywali kostki bruku, stwarzając pozory niezbędnej roboty.

Poranna kawa była ich jedynym paliwem, około południa dostawali zupę ze sproszkowanych kości, na wieczór: 25 dag chleba, ziołowa herbata, czasem margaryna, smalec, końska kiełbasa, ser, z którego najpierw trzeba było strącić robaki, lub marmolada z buraków. Rok później i tych rarytasów więźniów pozbawiono.

Stójka za ucieczkę

Wśród nadzorujących Polaków niemieckich więźniów z numerami 1–30 zdarzali się ludzie. Taki Otto Küsel (nr 2), przydzielający pracę, sam zagadywał i nie mógł się nadziwić, że numery 31–758 są w obozie „za nic". Doradzał, co robić, by nie podpaść esesmanom, pocieszał, że to nie potrwa długo, zabierał na strych i pokazywał przez dziurę w dachu okolice Oświęcimia.

20 czerwca 1940 r. trafił do obozu transport z Wiśnicza Nowego. Razem z 7 tys. skierowanych do tej pracy Żydów z Oświęcimia więźniowie adaptowali 14 parterowych i sześciopiętrowych pokoszarowych budynków mających odtąd stanowić obóz macierzysty. Największą wagę Niemcy przykładali do grodzenia go drutem kolczastym. W początkach lipca teren był gotowy do zasiedlenia.

„Pewnego dnia sformowani w piątki, sprężystym krokiem pomaszerowaliśmy do łaźni, potem przebrani w pasiaste mundury udaliśmy się szeroką aleją w stronę kompleksu budynków ogrodzonych drutem kolczastym i zatrzymaliśmy się przy olbrzymiej żelaznej bramie, na której widniał duży, zachęcający napis: »Arbeit macht frei«. Przeliczeni przez esesmana, wkroczyliśmy do obozu" – wspominał Kazimierz Albin (nr 118). Dostali też czerwone trójkąty – na znak, że polityczni. Zielone winkle, czyli więźniowie 1–30, to byli kryminalni. Wkrótce obóz powiększył się o parę kilkudziesięcioosobowych transportów ze Śląska.

Niedługo po przeniesieniu więźniowie dostali karę stójki – podwieszono ich za związane wcześniej z tyłu ręce. Poza bólem powodowało to zerwanie ścięgien i zwichnięcie stawów ramion. To była kara za ucieczkę Tadeusza – nomen omen – Wiejowskiego (nr 220). Będą tak wisieć, aż któryś przyzna się do pomagania zbiegowi. Nie zadziałało, więc Niemcy ustawili więźniów w szeregi i przesłuchiwali za pomocą nahajów. Krew tryskała przez spodnie już po drugim uderzeniu. Trzymano ich tak – w dzień piekące słońce, od którego puchły ogolone głowy, w nocy prawie przymrozek, od rana znowu żar. Kto nie wytrzymywał, załatwiał się pod siebie.

W nocy, gdy kapo nie patrzyli, więźniowie z tylnych szeregów zamieniali się z pierwszymi rzędami, które ucierpiały najwięcej razów. Rano wielu zemdlało, polewano ich, a gdy to nie pomagało, odnoszono do bloku. Natychmiast zgłaszali się do tego zajęcia ochotnicy z szeregów. Niektórzy symulowali omdlenie, by choć na chwilę zmienić pozycję. Po kilkunastu godzinach apel się zakończył. Więźniowie poczołgali się do bloków. Na przesłuchaniach zostało tylko 11 więźniów, z którymi przy wodociągach pracował Wiejowski. Jeden z nich, podejrzany o pomoc uciekinierowi, otrzymał karę chłosty. Wymierzający ją esesmani zmieniali się w tym męczącym zadaniu kilkakrotnie.

Po pół roku więźniowie wciąż się łudzili, że to się zaraz skończy. Kapo, „weterani" hitlerowskich obozów, „uspokajali" ich, że najtrudniejsze są pierwsze trzy lata. Polacy nie wierzyli. Niektórzy jednak zaczęli tracić siły, a ci, którzy nie mogli pracować, kierowani byli do izby chorych – bez opieki, ze zmniejszonymi racjami żywnościowymi. Mieli tam umrzeć.

Ciała zmarłych wywożono wózkami dwukołowymi do krematorium, które powstało stosunkowo wcześnie. Było ujęte w planach budowlanych już w końcu kwietnia 1940 r. Mogło spalać ok. 100 zwłok dziennie – to więcej niż wszystkie przedwojenne niemieckie obozy koncentracyjne razem wzięte. A i tak w porównaniu z późniejszymi mocami przerobowymi krematoriów Auschwitz-Birkenau było to niewiele. Zakładano, że więzieni tu wrogowie Rzeszy mają żyć w warunkach, które będą powodowały ich wysoką śmiertelność. Na jesieni, gdy wzrosła liczba zgonów, władze obozowe zamówiły drugi piec krematoryjny. Do wiosny 1941 r. w Auschwitz żyło jeszcze 70 proc. więźniów pierwszego transportu. Przez następne miesiące obóz wciąż był miejscem deportacji wyłącznie Polaków. Zaczęło się to zmieniać wiosną 1941 r. Okoliczna niemiecka fabryka kauczuku syntetycznego i paliw płynnych I.G. Farbenindustrie AG potrzebowała rąk do pracy, a w Auschwitz wciąż ich ubywało. Himmler nakazał więc kierować tam Żydów. I tak rozpoczął się nowy rozdział w historii Auschwitz. Dla Żydów – początek Holokaustu, dla Polaków – wcale nie koniec.

Po zakończeniu wojny, jeszcze przed ewakuacją obozów, więźniów z pierwszego transportu wywieziono do obozów w III Rzeszy, w których wielu zginęło. Ci, którym udało się przeżyć, zostali zarejestrowani przez alianckie władze okupacyjne w Niemczech. Jedni starali się wrócić do Polski, wielu odmawiało, nie chcąc żyć w okupowanym kraju. ©?

Materiał przygotowałam na podstawie wykładu „Początki obozu Auschwitz" kierownika Centrum Badań Muzeum Auschwitz dr. Piotra Setkiewicza i lekcji internetowej „Pierwsi Polacy w Auschwitz". Świadectwa więźniów pochodzą z książki „Początki Auschwitz w pamięci pierwszego transportu polskich więźniów politycznych" Piotra M.A. Cywińskiego (Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau, Oświęcim 2015)

Wśród nadzorujących Polaków niemieckich więźniów z numerami 1–30 zdarzali się ludzie. Taki Otto Küsel (nr 2), przydzielający pracę, sam zagadywał i nie mógł się nadziwić, że numery 31–758 są w obozie „za nic". Doradzał, co robić, by nie podpaść esesmanom, pocieszał, że to nie potrwa długo, zabierał na strych i pokazywał przez dziurę w dachu okolice Oświęcimia.

20 czerwca 1940 r. trafił do obozu transport z Wiśnicza Nowego. Razem z 7 tys. skierowanych do tej pracy Żydów z Oświęcimia więźniowie adaptowali 14 parterowych i sześciopiętrowych pokoszarowych budynków mających odtąd stanowić obóz macierzysty. Największą wagę Niemcy przykładali do grodzenia go drutem kolczastym. W początkach lipca teren był gotowy do zasiedlenia.

„Pewnego dnia sformowani w piątki, sprężystym krokiem pomaszerowaliśmy do łaźni, potem przebrani w pasiaste mundury udaliśmy się szeroką aleją w stronę kompleksu budynków ogrodzonych drutem kolczastym i zatrzymaliśmy się przy olbrzymiej żelaznej bramie, na której widniał duży, zachęcający napis: »Arbeit macht frei«. Przeliczeni przez esesmana, wkroczyliśmy do obozu" – wspominał Kazimierz Albin (nr 118). Dostali też czerwone trójkąty – na znak, że polityczni. Zielone winkle, czyli więźniowie 1–30, to byli kryminalni. Wkrótce obóz powiększył się o parę kilkudziesięcioosobowych transportów ze Śląska.

Niedługo po przeniesieniu więźniowie dostali karę stójki – podwieszono ich za związane wcześniej z tyłu ręce. Poza bólem powodowało to zerwanie ścięgien i zwichnięcie stawów ramion. To była kara za ucieczkę Tadeusza – nomen omen – Wiejowskiego (nr 220). Będą tak wisieć, aż któryś przyzna się do pomagania zbiegowi. Nie zadziałało, więc Niemcy ustawili więźniów w szeregi i przesłuchiwali za pomocą nahajów. Krew tryskała przez spodnie już po drugim uderzeniu. Trzymano ich tak – w dzień piekące słońce, od którego puchły ogolone głowy, w nocy prawie przymrozek, od rana znowu żar. Kto nie wytrzymywał, załatwiał się pod siebie.

W nocy, gdy kapo nie patrzyli, więźniowie z tylnych szeregów zamieniali się z pierwszymi rzędami, które ucierpiały najwięcej razów. Rano wielu zemdlało, polewano ich, a gdy to nie pomagało, odnoszono do bloku. Natychmiast zgłaszali się do tego zajęcia ochotnicy z szeregów. Niektórzy symulowali omdlenie, by choć na chwilę zmienić pozycję. Po kilkunastu godzinach apel się zakończył. Więźniowie poczołgali się do bloków. Na przesłuchaniach zostało tylko 11 więźniów, z którymi przy wodociągach pracował Wiejowski. Jeden z nich, podejrzany o pomoc uciekinierowi, otrzymał karę chłosty. Wymierzający ją esesmani zmieniali się w tym męczącym zadaniu kilkakrotnie.

Po pół roku więźniowie wciąż się łudzili, że to się zaraz skończy. Kapo, „weterani" hitlerowskich obozów, „uspokajali" ich, że najtrudniejsze są pierwsze trzy lata. Polacy nie wierzyli. Niektórzy jednak zaczęli tracić siły, a ci, którzy nie mogli pracować, kierowani byli do izby chorych – bez opieki, ze zmniejszonymi racjami żywnościowymi. Mieli tam umrzeć.

Ciała zmarłych wywożono wózkami dwukołowymi do krematorium, które powstało stosunkowo wcześnie. Było ujęte w planach budowlanych już w końcu kwietnia 1940 r. Mogło spalać ok. 100 zwłok dziennie – to więcej niż wszystkie przedwojenne niemieckie obozy koncentracyjne razem wzięte. A i tak w porównaniu z późniejszymi mocami przerobowymi krematoriów Auschwitz-Birkenau było to niewiele. Zakładano, że więzieni tu wrogowie Rzeszy mają żyć w warunkach, które będą powodowały ich wysoką śmiertelność. Na jesieni, gdy wzrosła liczba zgonów, władze obozowe zamówiły drugi piec krematoryjny. Do wiosny 1941 r. w Auschwitz żyło jeszcze 70 proc. więźniów pierwszego transportu. Przez następne miesiące obóz wciąż był miejscem deportacji wyłącznie Polaków. Zaczęło się to zmieniać wiosną 1941 r. Okoliczna niemiecka fabryka kauczuku syntetycznego i paliw płynnych I.G. Farbenindustrie AG potrzebowała rąk do pracy, a w Auschwitz wciąż ich ubywało. Himmler nakazał więc kierować tam Żydów. I tak rozpoczął się nowy rozdział w historii Auschwitz. Dla Żydów – początek Holokaustu, dla Polaków – wcale nie koniec.

Po zakończeniu wojny, jeszcze przed ewakuacją obozów, więźniów z pierwszego transportu wywieziono do obozów w III Rzeszy, w których wielu zginęło. Ci, którym udało się przeżyć, zostali zarejestrowani przez alianckie władze okupacyjne w Niemczech. Jedni starali się wrócić do Polski, wielu odmawiało, nie chcąc żyć w okupowanym kraju. 

Materiał przygotowałam na podstawie wykładu „Początki obozu Auschwitz" kierownika Centrum Badań Muzeum Auschwitz dr. Piotra Setkiewicza i lekcji internetowej „Pierwsi Polacy w Auschwitz". Świadectwa więźniów pochodzą z książki „Początki Auschwitz w pamięci pierwszego transportu polskich więźniów politycznych" Piotra M.A. Cywińskiego (Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau, Oświęcim 2015)

Hände hoch!" – usłyszał Kazimierz Albin. Kątem oka dostrzegł uciekającego kolegę. Zostało więc ich czterech wobec pięciu esesmanów. Wybić im pistolety i skoczyć w tłum? Nierealne. Maszerują popychani lufami, z rękami do góry. Styczniowy mróz 1940 r. szczypie w palce, Kazimierz sięga do kieszeni po rękawiczki i nagle zwala się na ziemię. Uderzenie kolbą karabinu go obezwładniło, ale kopnięcie w żebra – przywróciło równowagę.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem